Jarth przez kilka chwil patrzył jeszcze nieufnie na drużynę, lecz magia Jace’a w końcu przyniosła efekty – uparty mężczyzna westchnął niezadowolony i pomógł w rozdzieleniu przywiezionych okryć, skupiając się przede wszystkim na najbardziej potrzebujących uchodźcach. Gdy skończyli, bohaterowie bezzwłocznie wyruszyli z powrotem w las, by zdobyć znaleźć lekarstwo na trawiącą tych biedaków chorobę.
Prowadzeni przez Hannskjalda, pędząc na grzbietach magicznych wierzchowców, dotarli na miejsce w zaledwie kilkanaście minut. Płytki wąwóz przecinał las ze wschodu na zachód, będąc zapewne jedynie pamiątką bo większym dopływie Marideth – gdyby śniegu było więcej niż parę centymetrów, mógłby stać się kompletnie niewidoczny. Jego dnem płynął jedynie niewielki strumień, wzdłuż którego w cieniu rosło kilkadziesiąt drobnych krzaczków o liściach połyskujących w słabym świetle zachodzącego słońca. Na szczęście tego roku nie było jeszcze poważnych mrozów i listki jeszcze nie opadły, więc mieli z czego przygotować lekarstwo.
Laura i Hannskjald nie zdążyli nawet zacząć tłumaczyć towarzyszom trudnej sztuki zbierania roślin leczniczych, gdy do uszu bohaterów dobiegły zaskakujące odgłosy. Głośne śmiechy i piękne brzmienie instrumentów nie były czymś, czego można by spodziewać się w głębi Fangwood, do tego przy takiej pogodzie i takich czasach… A jednak, ktoś niedaleko stąd grał na lirze do wtóru wesołych rechotów. Odgłosy dobiegały zza porośniętego gęstym młodnikiem wzgórza – trudno było je zignorować, dlatego bohaterowie odłożyli na chwilę zbieranie liści i pospieszyli by sprawdzić ich źródło. To w końcu mogli być kolejni uchodźcy, bardzo odważni, bardzo głupi, albo oba jednocześnie…
Chwilę później oczom drużyny ukazała się przedziwna scena. Oto na masywnym pniu drzewa, wygładzonym i wypolerowanym niczym najlepszy stół w karczmie, pyszniła się prawdziwa uczta. Smakowicie wyglądające i pachnące pieczone mięsa, owoce, warzywa na drewnianych misach, podobnie jak w wyczarowywanych przez Hannskjalda ucztach, a do tego jeszcze spora beczułka, zapewne pełna przedniego wina lub piwa. Wokół „stołu” siedziało czterech nagich od pasa w górę krasnoludów, zajadając, czy raczej obżerając się tymi frykasami, opróżniając kielich za kielichem i co jakiś czas wybuchając głośnym śmiechem. Wydawali się w ogóle nie zwracać uwagi na panującą wokół temperaturę, chociaż ich ciała były już sine od zimna. Wokół nich tańczyły dwie przepiękne ludzkie kobiety, przygrywając im na lirach i zachęcając do dalszego ucztowania. Gdy jedna z nich zauważyła bohaterów, uśmiechnęła się szeroko i wykonała dworski ukłon.
- Witajcie, strudzeni podróżni! – zawołała melodyjnym głosem
- Zapraszam do naszego stołu, posilcie się, napijcie, zabawcie! – wykonała zapraszający gest, który powtórzyli także biesiadnicy, robiąc miejsce przy wielkim pniaku.