Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-11-2020, 15:55   #17
Ombrose
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację

Amanda Sabotowska

Żabka. Jeden z wielu takich sklepów. Amanda weszła do niego z trójką znajomych. Pokręcili się wokół stoiska z alkoholem, po czym skierowali w stronę słodyczy. Każdy po kolei chwycił kilka batonów, po czym napchał ich do kieszeni. Ekspedientka za kasą ziewnęła i zerknęła na nich wszystkich po kolei. Wreszcie jej wzrok spoczął na Amandzie.
- To ten moment, prawda? - westchnęła. - Zauważam was i wy napadacie na mnie z nożem. Za głupie batony. Głupie, jebane batony.
Pokręciła głową i usiadła na blacie. Wyjęła papierosa z paczki i zaciągnęła się dymem.
- Nie raz ci się to śniło. Myślisz, że skoro to nie ty zaatakowałaś mnie bezpośrednio, to czyni cię to mniej winną? - parsknęła śmiechem. - A ile razy wcześniej chodziłaś osiedlami z tymi swoimi znajomymi i przyklaskiwałaś im, gdy tłukli szyby i niszczyli samochody. Na serio myślałaś, że na tym się skończy? Głupia dziwka.

W oczach kobiety pojawiły się łzy.
- Oczywiście, że przeżyłam wasz atak. Ale moje dziecko nie. Byłam w czwartym miesiącu ciąży. Choruję na ciężką astmę, na dodatek przebiliście mi płuco. Odma opłucnowa, respiratory… wydostałam się z tego, ale moje… moje dziecko nie. Straciłam ciążę. Za głupie batony.

Ekspedientka wzięła ich kilka i rozwinęła je z papierków. Następnie zgasiła papierosa i ruszyła w stronę Amandy. Wepchnęła jej do ust marsa. Dziewczyna zrobiła krok do tyłu i przewróciła się na rzędy ustawionych piw. Wiele z nich przewróciło się i stłukło. Mocny zapach alkoholu wypełnił pomieszczenie. Amanda zraniła się ponadto w kilku miejscach i z jej ciała zaczęła sączyć się krew.
- Czemu uciekasz ode mnie? - zapytała sprzedawczyni. - W każdym twoim śnie to ja jestem ofiarą. Czy dla odmiany choć raz nie mogłabyś nią być ty? - płakała. - Udław się tymi batonami. Kiedyś byłaś taka gruba, czemu znów nie przytyjesz? Jesteś taka miła dla Marty i innych otyłych koleżanek, ale jesteś w tym cholernie dwulicowa. Jeśli tak bardzo w porządku jest bycie grubym, to dlaczego tak usilnie walczyłaś, aby schudnąć? Czemu nie powiesz im, jak tak naprawdę widzisz ich ciała? A widzisz je dokładnie tak, jak za każdym razem samą siebie, gdy spoglądasz w lustro. Gruba, nieatrakcyjna dziewucha, która udaje, że jest kimś innym, niż naprawdę jest.

Ekspedientka przykucnęła w kałuży piwa. Przez chwilę w milczeniu spoglądała na Amandę. Jej koledzy uciekli, zostawiając ją samą. No cóż, nigdy tak naprawdę nie byli jej przyjaciółmi i w tej kwestii chyba nawet się nie okłamywała. Prędko jednak zapomniała o nich, kiedy miało miejsce coś przerażającego. Gniewna mina sprzedawczyni powoli zmieniała się w uśmiechniętą oraz złośliwą.
- Myślałaś, że to wszystko... to błędy młodości - powiedziała. - I należą tylko do przeszłości. Otóż prawda jest zupełnie inna. Teraz masz przed sobą wybór.
Wyciągnęła dwie dłonie. W jednej znajdował się batonik, a w drugiej nóż.
- Dwie opcje. Albo zaczniesz objadać się i wnet znów staniesz się gruba, brzydka i niepopularna... Będziesz taka do końca swoich dni. Każdy kolejny dzień życia będzie dla ciebie męką, w którym będziesz nienawidziła swojego ciała równie mocno, co samej siebie. Skoro ja cierpię codziennie, rozpamiętując utratę dziecka, to ty również powinnaś męczyć się co dzień. Druga opcja… zostaniesz dźgnięta dokładnie tak, jak ja byłam zaatakowana. Zawsze możesz umrzeć piękna i młoda. Jak ja powinnam była umrzeć tamtego dnia razem z moim dzieckiem - zaniosła się znów szlochem.

Przed Amandą tkwiły wyciągnięte dwie ręce. Jedna z batonem, druga z nożem.


Berenika Szumna

Berenika szła, owinięta cudownym, czarnym woalem. To był piękny dzień, przynajmniej pozornie. Błękitne niebo pokryte nielicznymi białymi chmurkami wyglądało jak z obrazka pośmiertnego raju. Sama Berenika wciąż żyła, ale nie mogła tego powiedzieć o kolejnej przyjaciółce, do której się nieopatrznie zbliżyła. Ona być może zmieniła się już w kolejnego, uroczego aniołka i cieszyła się niebem oraz boską bliskością. O ile coś takiego rzeczywiście istniało, a ludzie po śmierci po prostu nie znikali.

Piękny dzień, natomiast tak naprawdę piekło. Każdy kolejny krok Bereniki zdawał się trudniejszy od poprzedniego. To była jej droga krzyżowa, jednak to nie ona miała umrzeć na końcu. Znów ktoś inny będzie cierpieć, a ona po raz kolejny przekona się, że to nieprawda - że nie wypłakała jeszcze wszystkich łez. Że wciąż potrafi łkać, choć tak często zdawało się jej, że wyschła na wiór. Kolejny rok, kolejny pogrzeb. Dżuma szaleje.

Ceremonia dobiegła końca po dwóch godzinach. Nika ruszyła w stronę wyjścia z cmentarza. Wtem jednak napotkała kogoś, kogo nie powinna była spotkać. To było niemożliwe.
- Mam nadzieję, że jesteś zadowolona - usłyszała głos emerytowanego profesora. - Liczę na to, że nie żałowałaś ani razu tego, że mnie zabiłaś.

Kopał grób. Nie był wcale umięśnionym mężczyzną, więc sprawiało mu to dużo trudności. Mimo to zdołał stworzyć głęboki dół, w którym bez problemu powinna zmieścić się trumna.

- Po prostu źle trafiłaś. Upiekłoby ci się to, gdyby nie fakt, że nigdy nie byłem w pełni zwyczajnym człowiekiem. W moich żyłach krąży krew pewnych prastarych, dumnych kobiet. Zabijając mnie podpisałaś wyrok może nie na siebie, ale na pewno na całą twoją rodzinę i wszystkich przyjaciół. Czy czasami przyszło ci do głowy, że może jesteś przeklęta? Jeśli tak, to słusznie! Bo tak po prostu jest!

Roześmiał się paskudnie i rubasznie. Otarł pot z czoła i pokręcił głową.
- No i po co to wszystko? Dlatego, bo przespałem się z twoją koleżanką, Słodką Dorotką? Przecież sama pchała mi się do łóżka i mnie kochała. Inaczej w drodze do domu po szkole nie przystawałaby przy moim domu, aby ze mną pogawędzić, kiedy pielęgnowałem ogród. To prawda, że miała tylko dwanaście lat, ale jej ciało było kobiece. Ty głupia dziewucho… moja Słodka Dorotka zabiła się nie dlatego, bo się z sobą kochaliśmy. Tylko dlatego, bo mnie od niej odseparowaliście! Wolała umrzeć niż żyć beze mnie. To wy ją zabiliście!

Profesor robił się coraz bardziej zdenerwowany. Mocniej chwycił łopatę.
- Jeśli myślisz, że dostaniesz się do NASA i wylecisz na księżyc, bo tam nikogo nie dosięgnie twoja klątwa, to bardzo się mylisz. Nigdy nie dostaniesz się na te studia. Pozostaje ci jedynie tu i teraz. Masz prostu wybór.
Mężczyzna ustawił się bokiem do wykopanej jamy.
- Albo rzucisz się do dziury, a ja cię zakopię żywcem… albo też wrócisz do swojego życia i będziesz dalej mordować bliskich samą swoją obecnością. Myślisz, że uda ci się odizolować od wszystkich i tak ich uchronisz od swojego zła? Jeśli tak, to czemu od tylu lat tak wiele osób umiera i nigdy ci się nie udało ich ochronić? - zapytał. - Gdybyś chodziła do kościoła, tak jak ja, to usłyszałabyś na mszy jasne przykazanie. Nie zabijaj. Ale ty wystąpiłaś przeciwko Bogu, zabijając mnie. Teraz pozostaje ci tylko do Boga dołączyć. A może raczej do Szatana, ty czarci pomiocie.

Profesor splunął jej pod stopy.
- Ja w odróżnieniu od ciebie nie jestem mordercą i za ciebie nie podejmę tej decyzji. Choć jasnym jest, że już na ciebie czas. Może masz jeszcze szansę na odkupienie swoich grzechów, morderczyni. Ale to już tylko twój wybór.
Jasnym gestem zaprosił ją do skoku do wykopanego dołu.
- A może jednak uciekniesz? - zapytał drwiąco.


Julia Ulyanova

Julia znajdowała się w klinice. To był nowoczesny, zadbany budynek. Na wejściu witała fasada ze szkła, metalu i plastiku. Samo wnętrze zdawało się jednak dużo cieplejsze i przyjemniejsze. Ściany utrzymano w odcieniach różowych pasteli, zdobiły je również medyczne plansze pokazujące budowę kobiecych narządów rodnych. Dziewczyna przeszła obok recepcji i skierowała się do poczekalni.

Znała to miejsce. Była tu zresztą cztery razy, praktycznie co roku. Usługi wykonywane w tym miejscu zdawały się niezwykle profesjonalne oraz komfortowe. I choć ta akurat klinika aborcyjna wcale nie była tania, to Julia korzystała jedynie z jej usług. Za każdym razem była zadowolona. Potem już nie musiała pojawiać się tutaj, odkąd matka rozsądnie zaproponowała jej spiralę. Dlaczego więc tutaj się znalazła? Nie miała pojęcia. Tak właściwie nie pamiętała nawet samego lotu oraz zakwaterowania.

Czuła się coraz bardziej spięta. Dopiero po minucie zrozumiała dlaczego. Nie widziała tutaj żadnych ludzi. Recepcjonistka nie przywitała jej, nikt jeszcze nie zaproponował ani trufli, ani koktajlu. Nikt nawet nie przechodził korytarzem. Było pusto i ponuro. Jarzeniówki migotały lekko i Julia doszła do wniosku, że zdejmie ponczo. Robiło się nieznośnie ciepło.

Wnet drzwi jednego z gabinetu otworzyły się i Julia uspokoiła się. Ktoś jednak tutaj pracował. Prędko jednak uzmysłowiła sobie, że to nie doktor przyszedł ją przywitać. Ulyanova zobaczyła ostatnią istotę, jakiej mogłaby się spodziewać w takim miejscu jak to.

Malutka dziewczynka. Była szeroko uśmiechnięta. Miała dwa czarne, kręcone warkoczyki i zdawało się, że nie skończyła więcej niż czterech latek. A i tak zdawała się zaskakująco rezolutna jak na ten wiek. Miała ogrodniczki z przypinkami, które pobrzękiwały słodko w trakcie jej biegu.
- Mamusiu, mamusiu! - krzyknęła.
Dopadła do Julii i przyczepiła się do jej kolan. Uśmiechała się szeroko.
- Czemu mnie zabiłaś? - zapytała wysokim głosikiem.
Na jej ogrodniczkach przy piersi miała wyszyty napis: "Kasia".

Z gabinetu zaczęło czołgać się drugie dziecko. Na oko chłopczyk. Był ubrany w niebieskie wdzianko małego delfinka.
- Ma-ma - rzekł. Chyba tyle był w stanie mówić. - Ma-ma?
Za nim pojawiło się trzecie pulchne dziecię. Na samym końcu wyjechało na niskim wózeczku niemowlę. Miało na czole opaskę z różową kokardką.

Kasia odwróciła wzrok od rodzeństwa.
- Mamusiu, chcemy się pobawić. Ale tu trochę pusto. Kiedy dołączy do nas nasz nowy braciszek?
Dotknęła brzucha Julii i raz jeszcze uśmiechnęła się szeroko.

Dziewczyna nagle poczuła absolutną pewność, że była znowu w ciąży. Kiedy wsunęła rękę do kieszeni, poczuła podłużny kształt. Wiedziała co to takiego, ale i tak wyciągnęła go na zewnątrz. Przekonała się, że i ten test ciążowy był dodatni. Już piąty z kolei. Najwyraźniej spirala nie zadziałała.
- Ma-ma - chłopczyk wreszcie doczłapał do Julii.
Kasia natomiast spojrzała na niego z irytacją i mocniej ścisnęła kolana matki. Chciała jej pełnej uwagi.
- Kiedy, no kiedy mamusiu! Jesteśmy samotni i chcemy się bawić. Odpowiadaj! - znów wyszczerzyła się. - Zabijesz naszego kolejnego braciszka? Czy może dla odmiany pozwolisz mu żyć?!


Olga Kowalska

Olga stała w sypialni swojego starego domu. To był pokój jej rodziców. Zdawał się w jej oczach naprawdę fajny. Jej ojciec był tatuażystą oraz bardzo utalentowanym grafikiem. Spędził nad tym dużo czasu, ale wszystkie ściany tego pomieszczenia wypełnił swoją sztuką - namalowanymi sprayem muralami. Wiele obrazków domalował zwykłymi czarnymi pisakami, które jednak dobrze trzymały się na białym gipsie. Sypialnia Olgi również została ozdobiona, ale już w nieco grzeczniejszy sposób. To było wtedy, kiedy się urodziła. Tata namalował jej króliczki, ptaszki, niedźwiadki oraz wszystkie inne grzeczne stworki. Potem Olga dorosła i ojciec zaproponował, że zamalują stare bazgroły, jednak dziewczyna była do nich zbyt przywiązana. Zdawały się jej naprawdę wyjątkowe. Kiedy była mała, potrafiła godzinami wpatrywać się w te wszystkie napisy oraz obrazki.

Teraz jednak wpatrywała się w nieruchome ciało matki, która się powiesiła.

Łzy same cisnęły się do oczu i nie mogła z nimi walczyć. Wtem jednak zwłoki poruszyły się i Olga poczuła nadzieję, że może nie było jeszcze za późno. Doskoczyła do matki i spróbowała ją ściągnąć. Prędko jednak uświadomiła sobie, że kobieta była zimna i sztywna. Dziewczyna podniosła wzrok w górę na jej twarz. Rodzicielka patrzyła na nią pustymi oczami. Nagle uśmiechnęła się.

- Głupia - powiedziała. - Uszanuj moją wolę i zostaw mnie w spokoju.

Olga zastygła i upadła w przerażeniu. Matka nadal na nią spoglądała.
- Skończysz zresztą tak samo jak ja - powiedziała. - Moja matka również powiesiła się. Mamy to we krwi. Kobiety w naszej linii dają życie tylko dlatego, aby ktoś jeszcze cierpiał oprócz nich. A potem je sobie zabierają. Zabijają się. Czemu? Bo znajdziesz tu tylko ból i cierpienie.

Olga ostatkiem sił zawołała ojca. Powinien być w studium tatuażu na dole. Nie odpowiedział jej jednak. Matka natomiast roześmiała się.
- Na próżno go wołasz. Marcin był nieobecny za mojego życia. Dlaczego więc miałby pojawić się w mojej śmierci? Nie bił mnie, nie gwałcił, nie krzyczał na mnie. Są jednak bardziej dotkliwe rodzaje agresji. Jakim jest chociażby milczenie. Obojętność. Ciągle chował się tylko w swojej sztuce, pracował, spotykał się z przyjaciółmi, kupował im prezenty. A mnie nie dostrzegał. Już od tygodnia nie wypowiedział do mnie ani jednego słowa. Nie powiem, kiedy mnie ostatni raz pocałował - z oczu matki zaczęły spływać łzy. - Mieszkaliśmy pod jednym dachem i choć niby żyliśmy z sobą razem, to ja czułam się duchem. Niewidzialnym, prześwitujacym. Nie odpowiadał na moje próby nawiązania kontaktu. Nie mogłam od niego odejść, bo kochałam go z całych sił. Nie mogłam też przy nim zostać, skoro nie liczyłam się dla niego w ogóle. Znalazłam więc trzecie wyjście.

Nagle sznur pękł i kobieta zwaliła się na podłogę tuż obok Olgi. Jej twarz była wykrzywiona pod dziwnym kątem, ale i tak spoglądała na córkę.
- Tobie też brakuje miłości, kochanie. Teraz matczynej i dlatego związałaś się z tą dużo starszą polonistką. Ale wkrótce zakochasz się w mężczyźnie i urodzisz mu dziecko. Będziesz cierpiała tak jak ja z tobą cierpiałam. Ale jest rozwiązanie… jedyne wyjście. Skończ to wszystko. Nie wydawaj na świat kolejnej córki. Tylko ty możesz zakończyć ten łańcuch cierpienia.

Na lampie nagle pojawił się kolejny sznur zakończony pętlą.
- Cierpienie to nasz wybór, kochanie. Zasługujemy jednak na więcej. Zabij się, Olgo. Zabij się tak, jak ja się zabiłam. Moja najdroższa córeczko.


Maja Krawiec

Maja znajdowała się w szpitalu. Siedziała w długiej kolejce obok innych osób. Nie mogła nie zauważyć, że wszyscy inni pacjenci byli dużo starsi. Tu głównie znajdowały się babcie z bolącymi biodrami i innymi podobnymi schorzeniami. Krawiec nawet nie zwracała na nie szczególnej uwagi, gdyż kolano ją za bardzo bolało. Oczywiście, że przyjmowała już najróżniejsze leki. Łykała co chwilę tabletki, otrzymywała nawet blokady. Ale dolegliwości wcale nie ustępowały. Czekała więc na kwalifikację do leczenia operacyjnego. Czy istniała możliwość, że kiedykolwiek powróci do sportu? Tak bardzo jej na tym zależało…

Wreszcie staruszek o kulach wyszedł z poradni. Jęczał co kilka sekund. Krawiec pomyślała, że tak właściwie jej stan też pogarsza się z każdym dniem. Czy kiedyś dojdzie do tego samego poziomu, co ten nieszczęśnik? Zostanie inwalidką jeszcze przed zakończeniem dwudziestego roku życia? Przecież nie tak miało to wyglądać. Nie takie miały być plany. Co poszło źle? Czy istniała jeszcze jakaś nadzieja?

Lekarz ją przyjął. Miał czarne włosy oraz kozią bródkę. Wąskie, śmiejące się oczy… bardziej w szydzący sposób niż taki sympatyczny. Postukał dwa razy laską na jej widok i wskazał jej miejsce.
- Proszę usiąść - powiedział. - Mam dla pani dobrą nowinę. Już dzisiaj będzie mogła pani wyjść z tego gabinetu zdrowa i w pełni sił. Mam moc sprawić, że wszystkie panie dolegliwości ustąpią. Nagle i niespodziewanie. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Albo… diabelskiej laski - chwycił mocniej swój kostur.

Wstał i usiadł na skraju biurka. Uśmiechnął się szeroko do Mai, gdy ta zajęła odpowiednie miejsce.
- Znam cię bardzo dobrze, panno Krawiec - powiedział lekarz. - Obserwuję cię od dłuższego czasu. Jestem twoim wielkim fanem. Myślałem wpierw, że jesteś zwykłą, rozwiązłą dziewczyną, którą prędzej czy później przyjmę w Piekle. Otóż okazało się, że twoja sprawa jest bardziej skomplikowana. Wciąż jesteś dziewicą! Gdy usłyszałem o tym w biurze, myślałem, że zejdę na zawał. Ha! Jak gdyby diabeł mógł umrzeć! - pokręcił głową, stukając laską o podłogę. Nawet ona zdawała się śmiać z Mai. - Masz pięciu chłopaków, ale to nie wynika z tego, że potrzebujesz tylu mężczyzn między swoimi nogami. Po prostu rozpaczliwie boisz się samotności. Jesteś atrakcyjną dziewczyną i masz powodzenie. Możesz mieć każdego. Ale czy pośród tych wszystkich osób jest chociaż jedna, której naprawdę pragnęłabyś? Której zdecydowałabyś się oddać dziewictwo? Otóż nie, na razie nie. Prowadzisz pięć związków, bo masz nadzieję, że z biegiem czasu zakochasz się w którymś z tych chłopaków.. Max, Emil, Kamil, Olaf, Wojtek… Tyle różnych imion, może któreś w końcu zacznie coś znaczyć? Jesteś wielką romantyczką, Maju. Zagubioną, to prawda. Ale sam romantyzm nie jest jeszcze zbrodnią.

Lekarz zamyślił się. Spojrzał na nią.
- Prawda jest taka niestety, że możesz mieć nawet czterdziestu chłopaków, albo i cztery tysiące. Z żadnym jednak nie nawiążesz bliższej, prawdziwej więzi. Po prostu nie taki twój los, nie takie twoje przeznaczenie. Wciąż możesz jednak inwestować w siebie i swoją karierę. Dlatego jestem w stanie zwrócić ci twoje kolano oraz pełnię zdrowia. Ceną jednak będzie to, że każdy z twoich chłopaków zapomni, że kiedykolwiek istniałaś. Co więcej, każdy mężczyzna od razu zapomni cię, kiedy tylko spróbujesz zrobić jakikolwiek romantyczny krok w jego stronę. Robię ci tym tylko przysługę, bo i tak nie znajdziesz miłości. Teraz nie będziesz musiała się nawet oszukiwać.

Zamyślił się.
- Jest też druga opcja. Dam ci miłość, tego jednego mężczyznę, z którym nawiążesz wyjątkową relację. Nie będziesz już nigdy potrzebowała nikogo innego, w pełni nasyci twoje potrzeby emocjonalne… oraz wszystkie inne możliwe. Ceną jednak będzie drugie kolano. Zostaniesz sparaliżowana i będziesz mogła poruszać się tylko na wózku.

Przysunął jej dwa różne pergaminy oraz pióro.
- Jak więc będzie? - zapytał. - Zdrowie czy miłość? Wybieraj. Bez obaw, nie zamierzam wziąć przy okazji twojej duszy, nie jest ona ujęta w żadnej z dwóch umów.


Adrian Fujinawa

Adrian znajdował się w ciemnej przestrzeni. Niewielkiej. Było tutaj ciasno i ciemno. Również nieco wilgotnie. Pierwsze skojarzenie od razu przyszło mu do głowy - to trumna. Ciężko było pomylić to miejsce z jakimkolwiek innym. Co gorsza, zdawała się wykonana z zimnego kamienia, a nie drewna. W rezultacie czuł przenikliwe zimno, które przechodziło go na wskroś. Rzędy owadów maszerowały po jego ciele. Niektóre próbowały wgryźć się w nie. Skonsumować go, jak gdyby w łańcuchu pokarmowym znajdował się jeszcze niżej od najgorszego plugastwa. Być może dlatego z takim umiłowaniem kochał je zabijać. Gdzieś podświadomie obawiał się tego momentu, który właśnie nastał. W którym to one będą miały władzę nad nim, a nie odwrotnie.

Wnet wieko odskoczyło na bok. Adrian poczuł powiew świeżego powietrza. Czym prędzej wstał i otrzepał się z robactwa. Rozejrzał się dookoła. Bez wątpienia nie znajdował się na Ziemi. To był obcy wymiar zlokalizowany pośród nieskończonego morza chaosu. W bezkresnej śmierci wisiały parodie gwiazd, bluźniercze odbicia słońca i księżyca. A także jedyna wyspa materii w tym całym natłoku intensywnego eteru. Czarny piasek, wysokie wieże wznoszące się z dziwnego materiału. Charakteryzowały się dziwną, obcą geometrią. Zdawały się wypaczać pod wpływem samego spojrzenia Adriana. Fujinawa z jednej strony miał ochotę podziwiać dziwną architekturę, a z drugiej nawet on obawiał się jej. Jak gdyby sam widok wież był psychicznym atakiem na jego umysł.

- Witaj w El’Driahomie, Adrianie - usłyszał kobiecy głos.
Na pobliskim głazie siedziała młoda, piękna dziewczyna. Raczej niska, poza tym jej ciało zdawało się chude, ale i tak była najcudowniejszą istotą, jaką Fujinawa w życiu widział. Eteryczna. Krucha niczym z porcelany. Jej skroń zdobiła korona, a szyja tonęła w kryształach. Otaczała ją przedziwna, hipnotyzująca aura majestatu.
- Zdaje się, że wreszcie byłeś w stanie przedrzeć się na drugą stronę, tym razem świadomie - powiedziała. - Nazywają mnie Białą Lilią i to zaszczyt cię tutaj widzieć. Wreszcie możemy porozmawiać. Wysłuchaj mnie, bo nie wiem, ile mamy czasu. Obca energia wytrąciła twoją duszę z ciała, ale ta zawsze znajdzie sposób, aby powrócić do domu. Być może już za kilka sekund. Toteż słuchaj mnie uważnie.

Lilia zeskoczyła i podeszła do Adriana. Chwyciła jego dłonie. To był elektryzujący, cudowny dotyk.
- Chciałabym, żebyś tutaj pozostał na zawsze - powiedziała. - To twoja ojczyzna, tutaj ciebie chcemy. Ale to nie jest nasza decyzja, a twoja. Wiem, że całe życie pragnąłeś osiągnąć coś więcej. Wyższy stan świadomości. Porzucić ziemskie okowy i poczuć oszałamiającą euforię transcendencji. Powiem ci, jak to uczynić. Otóż… musisz zniszczyć swoją ziemską kotwicę, jaką jest twoje ciało. To takie proste, choć może wydawać się trudne i nie do zaakceptowania. Jeśli jednak odejdziesz z Ziemi na swoich zasadach, jeśli popełnisz samobójstwo… a wszystko będzie twoją decyzją… uda ci się trafić do nas. Najpewniej myślisz, że na to zasługujesz. Jednak prawda jest taka, że musisz tego dowieść. Zabicie się jest trudną próbą, ale jeśli tego nie zrobisz... to koniec końców i tak zginiesz, choćby ze starości. Tyle że wtedy będziesz sądzony na zupełnie innych zasadach. Nie będę mogła wyciągnąć do ciebie ręki. A ty nie będziesz mógł jej chwycić.
Mocniej ścisnęła dłonie Adriana.

- Wiesz, co zrobić, gdy się obudzisz, prawda? Zabijesz się, mój najwspanialszy? Nawet nie dla mnie… chociażby dla siebie samego siebie. Bo na to zasługujesz - pogłaskała go po policzku, czekając na odpowiedź. - Zasługujesz na to, aby nie być już tylko człowiekiem. Zasługujesz na coś więcej.


Wiesław Czartoryski

Wiesław czuł się dużo młodszy. Kiedy spoglądał na swoje odbicie w lustrze, widział tą samą twarz co zawsze. Prawda była taka, że na co dzień czuł się bardzo starym człowiekiem. Jak gdyby miał co najmniej sto lat. Jednak w tej akurat chwili zdawało mu się, że naprawdę jest nastolatkiem. Jak wiele była w stanie uczynić sama obecność jego ojca. W jego towarzystwie Czartoryski znów zmieniał się w chłopca.

Znajdowali się w warszawskiej piwnicy, której dawno już nie było w posiadaniu rodziny. Wszystko wokół wyglądało dokładnie tak, jak to zapamiętał Wiesław. Każdy pojedynczy gruby tom, każdy przyrząd i mebel… wszystko we właściwym miejscu. Również sylwetka przygarbionego ojca, który siedział na starym krześle. To wszystko zdawało się wręcz obrzydliwie znajome.

- Naprawdę przykro mi, że cię potrzebuję - powiedział mężczyzna. - Żyjesz już tak długo. To wszystko dzięki mnie i tylko mnie. Sam na tym dużo straciłem i twoim obowiązkiem jest mi teraz pomóc - rzekł. - Ale przynajmniej to rozumiesz. Chcesz współpracować. Dobrze. Cieszę się z tego powodu. Masz przynajmniej trochę honoru rodowego. Nawet jeśli na każdym innym polu okazałeś się cholernym rozczarowaniem - parsknął.
Wstał i ruszył do kantorka. Nabił fajkę i zapalił. Wnet w powietrzu zaczął unosić się zapach dymu. Również on zdawał się dla Wiesława tak cholernie znajomy.
- Ludzie przez jeden rok są w stanie zbudować imperium - powiedział mężczyzna. - Ja ci dałem dużo więcej czasu i co z nim uczyniłeś? Nic. Masz trochę pieniędzy i kilka przelotnych romansów na koncie. To wszystko. Lepszy mężczyzna na twoim miejscu miałby już we władaniu cały świat. Ty tylko pałętasz się bez celu, licząc na to, że na sam koniec okaże się, że to wszystko miało jakiś głębszy sens. Podczas gdy ty sam musisz nadać sens swojemu życiu. Od lat po prostu egzystujesz. Dałem ci tak wiele i sam dla ciebie tak dużo straciłem. Patrzę na ciebie i nie widzę syna, a morze niewykorzystanych szans i zmarnowanego potencjału. Ktoś inny na twoim miejscu osiągnąłby dużo więcej.

Ojciec przez chwilę zamyślił się i spojrzał na niego głębiej.
- Wszyscy ludzie mają swoją Przeszłość oraz Teraźniejszość, niektórzy posiadają również Przyszłość. Ty również należysz do tego grona osób. Posiadasz swoich przodków, siebie samego, a także następców. Co, jeśli powiem ci, że będziesz musiał wybrać? Jest nas trójka. Twój ojciec, ty sam oraz twój potomek. Co jeśli tylko jeden z nas będzie mógł przeżyć? Kogo wybierzesz? - zapytał mężczyzna. - Czy w ogóle jesteś zdolny do takiego wyboru? Jak na całe swoje długie życie raczej niewiele decyzji do tej pory podjąłeś. Czy to się teraz zmieni?

Mężczyzna odkaszlał nieco tytoniu, po czym wlepił w syna spojrzenie swoich inteligentnych lecz chłodnych oczu.
- Czartoryski - rzekł. - Powtórz to. Czartoryski. To dumne nazwisko i dumny ród. Jak wiele jesteś w stanie dla niego uczynić? Czartoryski. Do cholery, powtórz za mną! Czartoryski!
Uderzył stopą w podłogę, a potem osłabł. Gniew szybko wyparował wraz z siłą staruszka. Pozostał jedynie smutek.
- Czeka cię najtrudniejsza walka w twoim życiu i szkoda mi ciebie. Mam nadzieję, że wychowałem cię jednak na silnego mężczyznę. Powiedz mi tylko jedno, zanim odejdziesz. Przeszłość, Teraźniejszość, Przyszłość. Przodkowie, ty sam, potomkowie. Kogo takiego wybierzesz? Muszę to wiedzieć…!
 
Ombrose jest offline