Bombastus skupił na sobie uwagę zbrojnych w zdumiewająco małym stopniu. Tak jakby zwykle w czasie oprawiania ludzi na dziedzińcu klasztornym ktoś opowiadał im o swych leśnych przygodach. Lub jakby spodziewali się tego. Może przyczyną nikłego zainteresowania jego słowy była piersiówka z której sobie solidnie golnął? To mogła być prawda, bowiem Hohenstein wyraźnie widział, jak dwie grdyki drgnęły odruchowo przełykając ślinę w takt jego picia. Opadł na bruk dziedzińca konstatując jednocześnie, że poza widzianymi na dziedzińcu zbrojnymi są tu i inni ludzie, dalece przypominający zbrojnych. Oni to właśnie oprawiali w widzianym przezeń ogrodzie spętanego jak baleron mężczyznę wycinając zakrzywionymi nożami na jego nagim ciele jakieś dziwaczne ryciny.
- Blaaagaaa…. - katowany tyle jedynie zdążył wykrzyczeć, nim opadł na ziemię w środku dziwacznego, usypanego z jakiegoś białego proszku, symbolu. Dwóch zakapturzonych katów, każdy dzierżący zakrwawiony nóż w prawicy, jęło zawodząco wypowiadać jakieś sentencje w nieznanym nawet Bombastusowi języku. I choć ich słowa zdawały się pełne wewnętrznej mocy, dłonie wykonywały skomplikowane esyfloresy w powietrzu a i ciało nieszczęśnika zaczęło podrygiwać na ziemi, to nie wydarzyło się nic.
Niemal.
Krzyk biegnącego Svena Bombastus usłyszał jak przez mgłę dziwiąc się nagłemu dzwonieniu w uszach. Jakby jakieś podciśnienie przytłumiło słyszane przez niego dźwięki. Poczuł w ustach miedziany smak krwi i ze zdumieniem dostrzegł, że takowa spływa mu z nozdrzy wprost na rozdziawione w zdumieniu wargi. Tym bardziej, że nie on sam w ten sposób zareagował na to dziwne zjawisko, albowiem i innym z ust, nozdrzy czy uszu pociekła krew. I kiedy właśnie zastanawiał się nad specyfiką tego zjawiska podnosząc się jednocześnie by korzystając z tego, iż uwagę zbrojnych skupił na sobie szarżujący Sven, pomóc wisielcom, świat… eksplodował….
Znany wszystkim na klasztornym dziedzińcu Wissenland słynął z obfitych opadów. Raz, że położony w klinie dwóch niebotycznych pasm górskich, znany był z surowych zim i obfitych w opady pozostałych pór roku. Dwa, że była jesień, kiedy to niebo nad tą podgórską krainą rozwierało się na oścież. Opady w Wissenlandzie nikogo nie dziwiły.
Do tego dnia. Bowiem naraz z nieba zaczęły spadać … drzewa. Powykrzywiane konary, pourywane w koszmarnym śnie herbalisty. Dziwaczne z racji samego swego wyglądu a gdzie tu mówić o ich zdumiewającym zachowaniu. Nie padły bowiem na zamkowym dziedzińcu z głuchym trzaskiem pękających polan, jakby upaść mogły wyrwane z korzeniami podmuchem silnego wiatru i ciśnięte w powietrze na przepadłe. O nie. One spadały na kamienne mury wczepiając się w nie swoimi korzeniami, zapuszczając chore pnącza w wyłomy murów, w pęknięcia kamieni i szczeliny spoiwa. I w ciała. W ludzkie ciała. Czerpiąc najwidoczniej z nich swoistą energię, bowiem wnet z wysuszonych konarów wystrzeliwały bezładnie długie zielone pnącza.
Sven wszystko to zarejestrował niemal kątem oka. Zdeterminowany na dotarciu do szubienicy dopadł jej, gdy jedno z drzew zaczęło wśród niedoszłych wisielców siać spustoszenie.
- Tatko!! Tatulu ratuj!! - wykrzyczeli znani mu chłopcy a on wiedział, że musi. Musi uczynić wszystko co w jego mocy. I uczynił. Więcej nie uczynił by pewnie nikt. Ostrze przecięło więzy krępujące jego pociechy. Synalkowie opadli go z miłością i potrzebą oparcia wynikającą z koszmarnych przeżyć, ale on wiedział, że jeszcze nie czas na wyrazy miłości. Wciąż musiał ich ratować, bowiem eksplodujące na dziedzińcu ludzkie ciała z rozerwanymi pędami zieleniejących kolcokrzewów w rozprutych piersiach, zdawały się zupełnie odcinać mu drogę ucieczki.
- Klasztor otoczony jest magią. Uciekajmy tam! - ryknął wskazując wejście do holu i kapitularza Opactwa Słusznego Gniewu. Gdzie już skrył się jeden czy dwóch ocalałych zbrojnych. Nie czekając na odpowiedź i nie oczekując jej porwał w swe sękate dłonie dłonie swoich dzieci i pomknął jakby go goniło stado hartów.
Paczenko niemal instynktownie wyczuwał kłopoty. I kiedy te zaczęły się walić z nieba w postaci obrzydliwych konarów on pędził już ku dziedzińcowi ze swoim toporem w garści. Świadom, że specjalne okoliczności wymagają specjalnych środków. Kątem oka dostrzegł idącego też ku dziedzińcowi Doriana, z którego chudych palców wysnuwały się zdawało by się zwiewne pasma sinawej mgły. Przez przymknięte oczy nie miał on prawa widzieć nic, ale i tak szedł do bram klasztoru pewnym krokiem, jakby wiedziony jakąś wewnętrzną siłą. Semen usłyszał za plecami trzask, gdy jedno z drzew runęło tuż za nim, ale cios do tyłu wyprowadzał już w biegu. I mimochodem jedynie zarejestrował głuchy trzask obwieszczający to, że w coś trafił. Kozak nie zważał już jednak na nic. Biegł. Biegł ile sił w nogach.
Na dziedziniec wpadli z Dorianem niemal razem. On miał bliżej i choć szedł spokojnym, dostojnym krokiem, to jednak był na tyle blisko, by społem z kozakiem zjawić się w klasztornych bramach. Gdzieś z tyłu, zza pleców Semena rozległ się przeszywający krzyk. Paczenko odwrócił się w porę, by uniknąć konaru, który szponiastymi palcami sękatych i pokrytych kolcami próbował przeszyć go na wskroś. To jednak było nic. Za kozakiem wyrósł bowiem niemal prawdziwy las. Las niczym z koszmaru jakiegoś. I w koszmarny sposób ów las obchodził się z ludźmi. Brigit, znajoma Svena, też biegła do klasztoru, ale ona nie miała tyle co Semen szczęścia. Złapana za nogi przez dwa korzenie runęła w błoto traktu. I nim jeszcze przebrzmiał jej krzyk Paczenko dostrzegł jak z jej ust wypełzło zieleniejące pnącze, które musiało wedrzeć się w jej podrygujące w konwulsjach ciało gdzieś od dołu. Paczenko zamarł tylko na chwilę.
Wystarczyła on wszakże do tego, by poczuł jak coś ciasno zaczyna oplatać jego buta sunąc w górę. Wyżej. Szukając miękkiego…
***
Teraz bez lipy, dokładnie zamieszczajcie opis swoich działań w poście i 5 k100 proszę.