Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-01-2021, 12:05   #21
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację

Sumienna Pilar, otwarte morze


Wiatr dął w żagle "Sumienna Pilar" posuwając galeon naprzód ku Nowemu Światu. Załoga uwijała się jak w ukropie wykonując polecenia.
Port w San Pedro de Sul znikał już dawno za horyzontem i jak okiem sięgnąć widać było wodę.
Baronessa de Azuara przechadzała się po pokładzie obserwując pracę marynarzy.
To było naprawdę imponujące gdy bez najmniejszego lęku wspinali się na wysokie maszty by je zwinąć lub rozwinąć.
Kapitan statku miał nie lada posłuch wśród swej załogi, gdyż każde jego polecenie było wykonane bez ścierania. To baronessa również zauważyła. Jak również to, że dbał o dobre samopoczucie swoich pasażerów, przynajmniej tych z wyższych sfer.

Przez pierwszych kilka dni Iolanda i Cezar wydawali się tylko na tych posiłkach u kapitana.

Aż w końcu baronessa zagadneła znajomego wujaszka Nuno gdy ten również był na pokładzie. Z daleka dawała znać o swojej obecności głośno stukając obcasami o drewnian pokład. A gdy już znalazła się dość blisko odchrząknęła
- Panie Arrarte? - Odezwała się.
- Baronesso - Wpatrzony jeszcze przez chwilę w kipiel morską Novareńczyk odwrócił się do Iolandy po czym po ukłonie spojrzał za jej plecy. Niezbyt wymownie, ale widocznie - Jak mija pani podróż?
- Dziękuję, bardzo dobrze -
powiedziała baronessa kierując swój wzrok w tamto miejsce. - Morze. Świeże powietrze. Szum fal. To naprawdę odprężające. A pan?
- Gdy już nawykłem do kołysania, jest zupełnie dobrze. -
odparł szczerze - Kapitan twierdzi, iż w ciągu paru dni wypłyniemy z volta do mar i dotrzemy do wschodnich granic morza sargassowego gdzie wody są spokojne. Dziw bierze jak szybko i łatwo tak odległe staje się coraz bliższym. Ale może to wina zbyt długiego przebywania w jednym miejscu. Od dawna ta podróż za Panią chodziła?
Co rzekłszy w oczekiwaniu na odpowiedź oparł dla wygody łokcie o nadburcie.
- Nie. To był impuls - uśmiechnęła się przy tym na wspomnienie swego impulsu. - Szybka decyzja. Trochę czasu na przygotowania, znalezienie odpowiedniego statku.
Twarz Cezara również po tych słowach rozjaśniło coś na kształt uśmiechu. Przyglądał się przez chwilę kobiecie zagadkowo nim odparł w końcu:
- Miewasz baronesso niebezpieczne impulsy. Nie nadużyję grzeczności jeśli zapytam, czy to rodzinne, czy nabyte?
- Zależy kogo zapytać panie -
odparła. - Tak jak to czy to wada czy zaleta.
- Pytam więc panią, baronesso -
cień uśmiechu nie zszedł z ust mężczyzny, ale patrzył bardzo poważanie.
- Rodzinne zatem panie Arrarte. I poczytują to sobie za zaletę - odparła całkiem poważnie.
Mężczyzna pokiwał głową.
- Tak… Dewiza rodowa to coś więcej niż słowa. Jestem pewien, że kiedyś po samej kropli krwi będzie można człowieka na wskroś poznać. Kim jest, jak żyje i czemu piastuje. Cieszą mnie pani słowa.
- Zatem wierzy pan w potęgę nauki? -
Zapytała z podziwem Iolanda. - Człek mocno starający po ziemi?
- To pewnie też zależy od tego kogo spytasz pani -
zaśmiał się - Ale uprzedzając, tak. Choć nieprzesadnie tak chciałbym o sobie myśleć.
Wyprostował się i zaproponował swoje ramię.
- Czy to dobry moment na wyjawienie szczegółów pani ekspedycji, baronesso?
- Wszak obiecałam to panu. A ja zawsze dotrzymuję słowa.



Wesoły Kordelas


Spacer błotnistymi ulicami Portu Wyrzutków był utrapieniem. Utwardzona staroświatowym sposobem droga nie dawała rady odprowadzać wodnych potoków i trzeba było pogodzić się z ubłoceniem obuwia. Cezar nie miał z tym większego kłopotu. Ale świta Iolandy niełatwo godziła się z taką porażką. Jego natomiast nurtowało co innego. Jeśli baronessa miała zamiar dopiąć swego, a z pewnością bez tego nie wróci na okręt, to ekspedycja wicehrabiny była idealną okazją. Tylko czy fakt, że nagle zaczął się w to angażować nie będzie kolidować z tym po co go przysłał ojciec de Azuare? Nie miał takiego zamiaru z początku. Ale po paru rozmowach z Iolandą i po tym jak zobaczył dziki żywioł nieokiełznanego życia jakim była dżungla… Nie mógł się okłamywać. Coś ciągnęło człowieka w głąb jej trzewi. I na myśl o tym czymś, czuł dziwną ekscytację, o której już dawno zapomniał. Palce dłoni same szukały klingi. Oddech stawał się szybszy i głębszy. Zmysły się wyostrzały…

A wyczulone zmysły w Wesołym Kordelasie na pewno się przydawały. Lokal nie był kiepską speluną i się szanował. Ale przy doborze klienteli na oko kierował się bardziej opowieścią człowieka, niż jego zapachem. Żeglarze, konkwistadorzy, odkrywcy i wszelkiego autoramentu pionierzy tworzyli awanturniczy koloryt tego miejsca. A jego zwieńczeniem był stół, przy którym zasiadał Carlos de Rivera. Cezar nie widział go wcześniej na oczy, ale widząc zawadiacko gwarzącego mężczyznę, w kierunku którego jak do słońca lgnęły pełne zachwytu spojrzenia kobiet i mężczyzn nie miał wątpliwości, że dobrze trafili.
- Panie de Rivera - Cezar przerwał toczącą się rozmowę.
Kapitan wpierw spojrzał na niego nie wiedząc o kogo chodzi, ale zaraz jego oko zatrzymało się na baronessie i na jego twarzy pojawiła się lepsza by nie rzec perfekcyjna wersja maski jaką przywdziewał Ralf von Hindenmiet. Nawet Cezar był pod wrażeniem pewności siebie jaką wewnętrznie epatował ten awanturnik.
Po powitaniu i wymianie uprzejmości de Rivera przeprosił swoich kompanów i zaprosił Iolandę i Cezara do stołu oferując trunek.
Novareńczyk jako pierwszy przeszedł do meritum.

- Pozwolę sobie mówić w imieniu baronessy. Jeśli coś będzie miała do dodania, przerwie mi. - skinęła głową nie dając jednak poznać po sobie nic ponad to - Baronessa w planie ma własną wyprawę do serca dżungli. Jej cele są odmienne od tych jakie przyświecają wicehrabinie. Przynajmniej z tego co wiemy. Ale droga do osiągnięcia tych celów jest wspólna. Widzimy więc obopólną i oczywistą korzyść w połączeniu ekspedycji. Jeśli i pan ją dostrzega, chcielibyśmy ustalić warunki współpracy.

- Ah tak senior? - kapitan zamyślił się nad tymi słowami. Oprócz niego przy stole siedział jakiś krasnolud, mięśniak i blondynka. Oni jednak tyle się udzielali w rozmowie co świta baronessy czyli wcale. Widać było jednak, że stanowią jedność ze swoim kapitanem.

- Bardzo mi schlebia, że tak szacowne osoby okazały zainteresowanie naszą ekspedycją. -
kapitan co bardziej sprawiał wrażenia herszta bandytów czy wodza piratów okazał się być zaskakująco elokwentny pomimo tego pierwszego wrażenia i awanturniczej otoczki.
- Oczywiście chętnie bym przyjął pod swoje skrzydła tak dzielnych kawalerów i piękne kobiety ale obawiam się, że jestem jedynie pokornym sługą naszej wspaniałej dobrodziejki i muszę wypełniać jej wolę. - de Rivera skłonił się lekko z szacunkiem gdy mówił o wicehrabinie jaka była patronem i sponsorem całej ekspedycji chociaż wcale jej tutaj nie było. A on sam coś nie wyglądał by wiele miał wspólnego z pokorą. Okazywał jednak swojej zwierzchniczce należyty szacunek.
- Ale mogę wysłuchać co to macie za cele waszej ekspedycji. Być może rzeczywiście uda nam się to połączyć. Uprzedzam jednak, że nie stać mnie na tolerowanie niesubordynacji w moich szeregach. Proszę o zrozumienie. Takie zachowanie wprowadza tylko zamieszanie, chaos i obniża morale. Nie mogę sobie na to pozwolić w tak ważkiej sprawie. - kapitan mówił jakby chodziło o dowodzenie nad okrętem gdzie rzeczywiście każdy kapitan sprawował władzę absolutną nad swoim statkiem i załogą. I wyglądało na to, że podobnie zamierza podejść do sprawy lądowej ekspedycji więc gdyby ktoś zdecydował się dołączyć musiałby uznać jego zwierzchnictwo.

Cesar wymienił spojrzenia z Iolandą i uśmiechnął się ledwo zauważalnie do zawartości kubka, w którym połyskiwał jakiś alkohol. Nowy wspaniały Świat był miejscem odległym od królewskiej jurysdykcji. Szansą dla biedoty i zmorą dla szlachty. A za fasadą namiastek cywilizacji obowiązywało tu zwyczajnie prawo pięści. Novareńczyk z prawem tym nie miał problemu toteż słowa kapitana o tym czego nie toleruje, które w Estalii mogłyby go słono kosztować, uznał za zupełnie naturalne dla Portu Wyrzutków. Ciekaw był jednak jak zniesie taki ton baronessa. I jak zareaguje.

- Tak panie de Rivera -
głos Iolandy de Azuara był spokojny, melodyjny i stonowany. Nie podnosiła go, by przekrzyczeć panujący w tym przybytku zgiełk. - Zdaję sobie sprawę, że to do pańskiej patronki należy ostatnie zdanie.
Jeżeli nawet ton, słowa czy zachowanie kapitana czy jego ludzi baronessa uważała za urągające, to nie dała w żaden sposób poznać tego po sobie. Wykłócanie się o takie rzeczy przyniosłoby więcej ujmy niż pożytku.
- Ja lubię jednak przed dobiciem targu osobiście sprawdzić co dostanę. A już gdy chodzi o życie moich ludzi, wolę to sprawdzić nawet podwójnie. Na własnej skórze, że tak to ujmę, przekonać się czy skórka jest warta wyprawki.
- To pytanie signor - dodał Cezar - O rozpiętość pańskich skrzydeł.

- Nie jestem pewien czy się dobrze rozumiemy. -
kapitan przyjął te wszystkie wypowiedzi, ze spokojnym uśmiechem chociaż sądząc po zmarszczeniu brwi chyba rzeczywiście coś tu mu nie do końca się zgadzało.
- Jeśli macie ochotę zorganizować własną ekspedycję to mnie nic do tego. Proszę bardzo. Niech wam bogowie sprzyjają. Ale jak mówię mnie nic do tego. Jeśli tak jest to jednak obawiam się, że nie bardzo rozumiem dlaczego rozmawiacie ze mną. - pokręcił głową na koniec ale co do jakiejś sąsiedzkiej wyprawy do dżungli sprawiał wrażenie, że umywa od tego ręce i życzy jej jak najlepiej.
- Ja natomiast na życzenie mojej patronki w jakiej imieniu działam organizuję własną wyprawę odkrywczą i badawczą. Oraz po złoto naturalnie. Czy przychodzicie do mnie bo chcecie dołączyć do tej wyprawy? - popatrzył uważnie na nich oboje prosząc w ten sposób o klarowną odpowiedź która widocznie była mu niezbędna aby przejść do dalszych negocjacji.

Novareńczyk uśmiechnął się z uznaniem dla prostego stawiania sprawy.
- Przyszliśmy zapytać, co pan signor jako organizator rzeczonej wyprawy wicehrabiny - tu Cezar również skłonił się z tym samym szacunkiem dla wspomnienia da Limy - sądzi o tym, że będziemy wam towarzyszyć. Jako osobna ekspedycja z osobnym zapleczem. Widzimy w tym korzyść choćby i dla wspólnego bezpieczeństwa. Bo ponoć ostatnia wyprawa pana Rojo nie miała szczęścia. Nie musicie nas ochraniać, żywić nas i prowadzić za rękę. I wydawać poleceń. Odłączymy się gdy cele staną się odmienne.
- Wspólna wyprawa oznacza także niepodbieranie sobie jej członków. Zyskamy wszyscy -
dodała baronessa.

- Wspólna ekspedycja? - de Rivera popatrzył na nich z zastanowieniem. - Wybaczcie ale również nie zwykłem dobijać umów w ciemno. Dlatego chciałbym wiedzieć coś więcej o tej waszej wyprawie. Po co ta wyprawa, dokąd i kto właściwie miałby w niej wziąć udział. Zwłaszcza, że jesteście dość nowi w mieście. - oficer pokiwał głową i dał znać, że teraz on by wolał posłuchać czegoś co oferuje druga strona.

- Te pytania powinna stawiać mi wicehrabina. Jako patronka wyprawy, którą Pan ma zaszczyt organizować - powiedziała baronessa. - Pana pytamy wyłącznie o zdanie w zakresie organizacyjnym, do którego został Pan signor przez wicehrabinę wyznaczony. Żeby jednak nie być gołosłownym. Mam do dyspozycji kilkunastu zbrojnych. Bitnych i karnych. Ze swoim wyposażeniem i zapleczem. A cel? - zamyśliła się na chwilę. - Dla mnie wyprawy sama w sobie jest interesująca. Złoto czy kamienie szlachetne mogłyby być miłym dodatkiem. Nie wymagam od Pana, żeby Pan to zrozumiał.

- Macie kilkunastu zbrojnych. Bitnych i karnych. Muły i prowiant też zgaduje, że macie. -
de Rivera wysłuchał tego spokojnie, pokiwał w zadumie głową i pozwolił sobie na małe podsumowanie zasobów i możliwości jakimi dysponuje dwójka siedząca po drugiej stronie stołu.
- No cóż, więc powodzenia wam życzę. Idźcie, niech wam się wiedzie i bogowie wam sprzyjają. Obyście mieli tyle szczęścia co urody i odwagi. - lekko skłonił głową z szacunkiem dla pani i pana po drugiej stronie stołu.
- Obawiam się jednak, że nie mogę sobie pozwolić na jakiś zespół w mojej ekspedycji co będzie działał na własną rękę. To tylko zbędne zamieszanie i ryzyko na jakie nie odważę sobie pozwolić. To byłoby proszeniem się o kłopoty. A i bez tego ekspedycja będzie poruszać się w całkowicie dziewiczym terenie, na jakim nie postała stopa staroświatowca. A przynajmniej nie na tyle by wrócić i móc opowiedzieć. Poza pewnym wyjątkiem. Dlatego będzie to też ekspedycja badawcza, zabieramy kartografów i ludzi nauki. - kapitan pozwolił sobie na swobodny ton i lekki, przyjemny uśmiech gdy widocznie był pewny swoich racji.
- Naturalnie podziwiam waszą chęć przygody i odwagę. Nawet jeśli mój prosty umysł nie do końca jest w stanie to ogarnąć. - spojrzał ironicznie na baronessę gdy widocznie pomimo prostego umysłu to jednak właściwie przeczytał jej przytyk. - Dlatego bardzo chętnie przyjąłbym tak dzielnych i świetnie zorganizowanych ludzi do swojej ekspedycji. Pod moje skrzydła i komendę. Myślę, że jak to powiedziałeś Cezarze mam na to wystarczająco rozpięte skrzydła. No ale niestety wówczas musielibyście zaakceptować moją komendę. Naturalnie jako ludzie na poziomie nie zlecałbym wam pilnowania mułów czy kopania latryn. Od tego są już wyznaczeni ludzie. No ale skoro mnie wicehrabina powierzyła obowiązek kierowania tą ekspedycją czuję się zobowiązany danym słowem i honorem de Rivera spełnić jej oczekiwania do końca. Ale oczywiście nie zabraniam wam rozmówić się z hrabiną osobiście jeśli taka wasza wola. - szlachcic jaki był tutaj kapitanem i człowiekiem wyznaczonym przez hrabinę na kierownika ekspedycji bardzo szybko przedstawił swoje wyobrażenia na temat tej ekspedycji. Nie było mowy by zgodził się z kimś współdzielić władzę i tolerować działania samopas. Skoro miał być kapitanem tej wyprawy to wszyscy inni byli jego załogą. Aczkolwiek w tej załodze było miejsce i dla zwykłych marynarzy, bosmanów i dla oficerów.

- Nie pozostaje nam w takim razie signor nic innego jak na chwilę obecną podziękować za trunek i czas - odparł Novareńczyk po czym obaj wstali w ślad za Iolandą.



Opuszczając karczmę, wymienili jeszcze kilka uwag. Baronessa uważała czas w Kordelasie tak jak swoje buty na koturnach za stracony. Cezar jednak przeciwnie. Cieszyło go poznanie osobiście de Rivery. Osoba kapitana mogła uchodzić w Porcie Wyrzutków spokojnie za samozwańczego burmistrza. I choć pozycją było mu daleko do wicehrabiny, to wyprawa dochodziła do skutku wyłącznie za sprawą jego kaprysu. I był zapewne w promieniu tysiąca mil najbardziej odpowiednią osobą do przeprowadzenia takiej wyprawy. Niestety sprawiał też wrażenie osoby, która bawi się sprawowaną władzą i szalenie lubi ton swojego głosu. Co stawiało niezależną de Azuarę w kropce. I nie wprawiło jej w dobry nastrój. Cezar nawet zastanawiał się, czy nie oznacza to końca jej wyprawy. Ale póki co nie poddawała się. Postanowiła posłać sługę do rezydencji wicehrabiny celem umówienia spotkania, a w międzyczasie pójść na targ i nawiązać kontakt z kupcem, którego zaproponują halflingi by zorientować się w możliwości aprowizacji. Przy okazji zobaczyć amazonkę, która takie poruszenie wywołała. Cezar też rozważał to ostatnie. Stwierdził jednak, że odpuści ten temat, bo i tak o wszystkim usłyszy w karczmie później. A w tym czasie przejdzie się do Mamy Solange. Mała, stara półdzikuska nie przepadała za obcymi zza oceanu. Szczególnie tymi którzy twierdzili, że znają tajniki medycyny. Ale mogła okazać się bezcenna jeśli znała swoich z dżungli… Chciał sprawdzić, czy tak jest i jeśli tak to na czym by jej mogło zależeć. Posłał też Javiera to wspomnianej przez Ralfa woliery z ptakami. Nie interesowały go jednak te pstrokate i gadające. Raczej takie o silnym instynkcie stadnym, które zawsze by do siebie trafiły. W Starym Świecie były gołębie. Tu też mogły takie być.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline