Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-01-2021, 23:17   #24
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 03 - 2525.XII.01 mkt; przedpołudnie

Czas: 2525.XII.01 mkt; przedpołudnie
Miejsce: Port Wyrzutków, Plac Targowy, targ
Warunki: jasno, gwar i tumult, pogodnie, umi.wiatr, ciepło






Targ



Wydawało się, że od samego rana całe miasto żyje targiem jaki się zaczął skoro świt. Już wczoraj wieczorem albo dzisiaj przed świtem handlarze zajmowali jak najlepsze miejsca rozstawiając swoje wozy i stragany. I w ten sposób tak samo jak za oceanem w rodzimych krainach tutejszych mieszkańców, w ciągu kilku godzin pusty zazwyczaj przekształcił się w ruchliwe i gwarne serce miasta. Wydawało się, że całe miasto ożyło i plac niezrozumiałą siłą ściągał ku sobie pstrokaty, hałaśliwy tłum ludzi, nieludzi i zwierząt. Jak w soczewce kumulowały się wszelkie barwy, nacje, herby i slangi jakie zamieszkiwały to największe miasto staroświatowców w tym nowym, egzotycznym kontynencie. Który coraz częściej nazywano Nowym Światem. Rzeczywiście z tego kotła kultur i nacji zdawało się wytapiać coś nowego. Ale co to jeszcze było zbyt wcześnie aby oceniać.

Targ miał swoją filozofię. Czyli poszczególne rejony placu były zazwyczaj okupowane przez przedstawicieli poszczególnych nacji. Tam stanowiska z rybami, tu z owocami, jeszcze dalej zagrody dla koni i bydła a tam i tu uwijali się sprzedawcy słodkich bułek, napitków i słodyczy którzy za parę miedziaków służyli klientom czymś na przekąskę czy do zwilżenia gardła. W takim tłumie łatwo było zapomnieć, że Port nie umywa się wielkością do tych naprawdę wielkich miast Estalii, Tileii, Bretonii czy Imperium. Bo tłum był tak hałaśliwy co barwny i gęsty. A do tego w tym tygodniu dzień handlowy zbiegł się, ze świętowaniem przesilenia zimowego.

A przesilenie zimowe było powszechnym świętem chyba w każdej, cywilizowanej nacji. Bretończycy może inaczej je nazywali i obchodzili niż ludzie z Kisleva czy Imperium ale wszyscy jakoś celebrowali ten dzień gdy symbolicznie mrok i zimno zaczynało przegrywać z ciepłem i światłem. Co prawda w tym kraju zima i śnieg było dość pustymi tradycjami, najstarsi mieszkańcy nie pamiętali aby spadł tutaj śnieg. Ale tradycja tego święta była silna. Więc oprócz tego, że dziś był dzień targowy to miał on szczególny rozmach. Przemienił się wręcz w coroczny festyn. Więc występy dawali różni cyrkowcy, aktorzy i trupy artystyczne jakie na co dzień dawali występy tu i tam. A dzisiaj okupowali główną scenę na jakiej miała być też przeprowadzona najważniejsza aukcja dzisiejszego dnia. A po sąsiedzku powoli rozkładali swoje tajemnicze zabawki sztukmistrze jacy wieczór mieli uświetnić pokazami rac i fajerwerków. Co było rozrywką albo dla bogaczy albo właśnie na takie wyjątkowe dni jak dzisiaj. I jak się dało usłyszeć to właśnie bogacze tego miasta, w tym dobroduszna i wspaniałomyślna wicehrabina Corona de Lima zafundowały mieszkańców tą rozrywkę.

W tym tłumie i hałasie łatwo było się zgubić. I wydawało się, że co ktoś nie rzuci okiem to czeka go coś całkiem innego. Tu płakało jakieś pozostawione czy zgubione dziecko, tam żebrak bez nóg siedział i prosił o łaskę do swojej miseczki. Gdzieś przeszła grupka wesolutkich, wytatuowanych marynarzy śpiewająca jakieś sprośne szanty a tam wędrowny prorok nauczał i namawiał do pokuty. W karczmach przy placu stały kolorowo ubrane i wydekoltowane ladacznice wabiąc uśmiechem i słowami zachęty potencjalnych klientów a trochę dalej sprzedawca koni zachwalał swoje piękne konie i rumaki na każdą okazję nie mniej niż niziołek przy straganie obok swoje obwarzanki. A bogowie byli łaskawi i pogoda tego dnia była idealna. Było ciepło ale nie gorąco, od wczoraj nie padało to kałuże i błoto chociaż trochę zdążyły przeschnąć a słaby wiatr stwarzał wrażenie przyjemnej bryzy wiejącej znad oceanu więc dzień okazał się całkiem przyjemny. Nawet powoli sunące znad horyzontu chmury jakoś nie psuły nikomu humoru.

Ale w miarę jak zbliżało się południe tłum pod główną sceną zdawał się gęstnieć. Wiadomo było, że w południe będą najciekawsze aukcje ludzi i zwierząt wystawionych na sprzedaż oraz ta na wpół mityczna Amazonka jaka idealnie się wpisywała w uświęcenie tak uroczystego dnia. W intuicyjny sposób wydawała się wzbudzać ciekawość i fascynację i zapewne spora część zebranych ludzi przyszła chociaż po to aby zobaczyć jak ona wygląda. W końcu nawet jak ktoś tu mieszkał od lat to mogła być pierwsza okazja by zobaczyć taką tubylczą dzikuskę na własne oczy. W tłumie dało się słyszeć różne spekulacje na jej temat.

Podobno ma rogi, słyszałem od kumpla co bardzo dobrze zna…

Ciekawe w czym będzie. Słyszałem, że one biegają nago po tej dżungli…

A mnie kolega mówił, że one pożerają tych co złapią żywcem…

Nie wierzę w to, znam człowieka. Mówił, że to kobieta od tych kurdupli z lasu a nie żadna Amazonka…

Podobno jak chcą to są niewidzialne i możesz w lesie przejść o krok od takiej i jej nie dojrzeć. A potem taka wbija ci nóż w plecy…

Nie wierzę w to, że tam u nich są same kobiety. Bo skąd by się brały te nowe?


Tłum nieco się poruszył i uciszył gdy ze sceny zeszli artyści umilający czas śpiewem i muzyką a wyszedł herold jaki sygnałem trąbki dał znać, że zaraz coś będą ogłaszać. I rzeczywiście na scenę wyszedł mężczyzna ubrany na wschodnią modłę, w turbanie, raczej młody niż stary i przywitał się z widownią czując się tutaj jak ryba w wodzie. Skłonił się w pas jak gwiazda estrady przed swoją widownią po czym rozłożył ramiona jakby chciał objąć ją całą w serdecznym uścisku.


- Witam serdecznie publiczność! Panie i panowie! Mam niezmierną przyjemność zaprosić was na początek tegorocznej aukcji! Ostatnia taka szansa w tym sezonie! Będziemy kupować, sprzedawać, przekrzykiwać się i zachwalać swoje towary! Jak co tydzień! - wodzirej znał się na rzeczy i miał wprawę. Ten bezpośredni wstęp wywołał falę śmiechów, aplauzu i życzliwości wśród widowni. Ktoś coś krzyknął wesoło, parę osób giwzdnęo, parę zaklaskało ale odbiór był zdecydowanie pozytywny.

A sam Mark Tramiel po tych wstępnych uprzejmościach otworzył aukcję i z wprawą prowadził licytację. Piękne ogiery, piękne precjoza, klejnoty, silni niewolnicy zdolni do ciężkiej i uczciwej pracy czy piękne nałożnice jakich nigdy nie bolała głowa i mogły spełnić potrzeby każdego łoża. Mark miał do tego dryg i talent i nieważne czy reklamował srebrną zastawę czy dziewczynę o perłowych włosach wszystko brzmiało pięknie, ciekawie i poruszająco aż palce same sięgały do sakiewki aby nabyć to czy inne cudo. Wydawało się, że to jest odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Potrafił zareklamować wszystko i każdego uwypuklając zalety takiego nabytku. A i tłum rozgrzewał się coraz bardziej zdając sobie sprawę, że powoli zbliża się punkt kulminacyjny tej aukcji.




Czas: 2525.XII.01 mkt; przedpołudnie
Miejsce: Port Wyrzutków, Plac Targowy, targ
Warunki: jasno, gwar i tumult, pogodnie, umi.wiatr, ciepło



Thomas



Dla takiego obrotnego młodzieńca jak Thomas taki dzień był jak złoto. Wydawało się, że od wczoraj każdy coś od niego chce. Dowiedz się czy… A nie wiesz może czy… Leć i przekaż temu durniowi gdzie na niego będę czekać! I tak dalej. W końcu dzisiaj ten targ to takie krzyżówki do których przez ostatnie dni wiodło wiele ścieżek i spraw. A im bliżej tym bardziej gęstniały. Coraz więcej osób potrzebowało coś pilnie się dowiedzieć, spotkać czy przesłać wiadomość. A naturalnie każdemu się wydawało, że Thomas to załatwia tylko jego sprawę nie biorąc do głowy, że to tylko kolejna do załatwienia.

Dlatego jak wczoraj poszedł pod ten adres pod jakim miała być ta Amazonka to nawet miał nieco czasu w spokoju. Chwila zawieszenia nim znów ruszy biegać za czyimiś sprawami, jako czyjś kurier i posłaniec. Jak już znał adres pod jaki trzeba iść to znaleźć się tam nie było trudno. Ot jakiś pacierz marszu przez miasto. Nawet trochę dłużej. Wcześniej jakoś nie miał za bardzo okazji spraw do załatwienia to chociaż mniej więcej wiedział kto tu mieszka to dopóki się nie dowiedział nie miał pojęcia, że to właśnie oni schwytali i przetrzymują tą Amazonkę. A z pozoru to wyglądało jak kolejna wiejska chata i zagroda niewarta uwagi i drugiego rzutu oka. Nic nie wskazywało na to by wewnątrz była tajemnica jaka tak podgrzewała atmosferę miasta od paru dni.

Jak patrzeć pod kątem włamania to samo ogrodzenie nie wyglądało na takie nie do sforsowania. Ot płot z żerdzi, czasem jakiś garnek, dzbanek czy rogata czaszka nałożona na którąś żerdź. Nic specjalnego. Raczej przeskoczenie przez taki płotek nie stanowiło zbyt wielkiego wyzwania. Gorzej się robiło za płotem. Tam był naturalny wróg każdego włamywacza. Psy. I to spuszczone ze smyczy, dwa kundle, biegały albo spały sobie to tu to tam. Były marne szanse, że przegapią intruza na własnym terenie. Póki stał po drugiej stronie ulicy to go ignorowały ale gdyby dał susa na podwórze to nie byłoby je tak łatwo nabrać.

Do tego na podwórku jakiś rozebrany do pasa brodacz bez większego czy raczej bez żadnego pośpiechu rąbał drewno. A ze swojego miejsca miał widok na większość podwórza. A jak poszła z drugiej strony, gdzie nie było go widać ani on nie powinien widzieć jego bo oddzielała ich chata to tutaj zastała ganek a na nim kolejnego mężczyznę. Ten siedział i dłubał chyba nowe strzały. A przy okazji też trudno było liczyć, że przegapi jakby ktoś przeskakiwał płot. Przypadek? Nie wyglądali na strażników. Ot zwykli gospodarze na swoim gospodarstwie. No ale obaj robili swoje prace w takich miejscach, że jak ktoś by próbował dostać się do środka raczej by musiał natrafić pod oko jak nie jednego to drugiego. No i te psy luzem. Niby nic. Ale w dzień większość ludzi psy trzymała na uwięzi a spuszczała je dopiero na noc.

Samej Amazonki jednak nie widziała. Ani żadnego śladu, że mogła być gdzieś w tej chacie. Może tamci w końcu skończyliby swoją robotę i się zwinęli albo nie. Musiałaby zostać znacznie dłużej niż miała czasu do dyspozycji. A miała jeszcze masę spraw do załatwienia. Na przykład z kapitanem de Riverą w “Kordelasie”.

- Tak, tak, no tak, przydałby nam się ktoś taki… Ale czy podołasz trudom chłopcze? To nie jest wyprawa na piknik czy jeden nocleg. Może okazać się, że trzeba tam spędzić kilka tygodni. W deszczu, błocie i robactwie. - kapitana nie było trudno odnaleźć Thomasowi. Właściwie wcale. W końcu człowiek hrabiny “troszkę” się postarał aby kto chce mógł go odwiedzić w “Kordelasie”. Mimo, że przy Thomasie wydawał się wielkim panem i panem kapitanem i w ogóle szychą. To rozmawiał z nim całkiem uprzejmie. No może z tą nutką wyższości jaką zwykle dorośli okazywali tym jeszcze nie całkiem dorosłym. I właściwie taki kurier i posłaniec no nawet by im się przydał. Ale chyba miał pewne wątpliwości czy chłopak jaki siedział po drugiej stronie stołu podoła trudom wyprawy jaka już teraz zapowiadała się na ciężką.

- Będę jutro na targu. Muszę dokupić jeszcze parę mułów i innych drobiazgów. Znasz jakiegoś dobrego sprzedawcę co ma mocne i zdrowe muły? - właściwie na koniec zapytał jakby się chciał przekonać co ten młodzieniec w rzeczywistości potrafi. Pytał tak trochę żartobliwie ale kto wie? Może właśnie to był jakiś sprawdzian jego umiejętności? W każdym razie dzisiaj rzeczywiście zobaczył jego wraz ze swoją pstrokatą świtą jakby każde było z innej bajki. Oglądali te muły chyba z zamiarem kupna. Więc to wczoraj to chyba jednak nie żartował. Wczoraj też dał mu czas do namysłu. Przed Festag nie wyruszą. W Festag będzie zebranie i podsumowanie. Jak się do Festag nie rozmyśli to niech się zgłosi. Trochę mówił jakby nie chciał mieć jego młodego życia na sumieniu gdy je pochłonie któreś z licznych niebezpieczeństw dżungli.




Czas: 2525.XII.01 mkt; przedpołudnie
Miejsce: Port Wyrzutków, Plac Targowy, targ
Warunki: jasno, gwar i tumult, pogodnie, umi.wiatr, ciepło



Carsten



- No tak. Niby to takie oczywiste. A jak człowiek na to natrafia to jest niezmiennie zdziwiony. Dobrze, że chociaż nie pada to błota nie ma. - lady Eliana wachlowała się ładnie zdobionym wachlarzykiem jakiego nie powstydziłaby się żadna szlachcianka. W “Świecy” chodziły słuchy, że to cacko z prawdziwej kości słoniowej z samego mitycznego Cathay’u. No ale to trudno było zweryfikować. Ale na pewno wachlarz był bardzo misternej roboty.

Dzisiaj nie tak znowu z rana ale raczej przedpołudniem mała grupka wyjechała powozem w kierunku targu. Oczywiście w tym dniu i o tej porze nie było szans wjechać na sam targ więc podjechali ile się dało a potem wysiedli. Eliana oprócz Carstena zabrała jeszcze czterech ochroniarzy. Pozostała czwórka została przy powozach. Milady uznała, że poza Carsenem przyda jej się mocniejsza ochrona to raz a dwa przyda się gdyby mieli wracać z tą bezcenną Amazonką.

Dla ochroniarzy taki dzień i tłum to był koszmar. W każdej chwili z tłumu mogła wynurzyć się dłoń ubzrojona w sztylet czy pistolet. I takie zagrożenie dało się dostrzec jedynie w ostatniej chwili. Zwłaszcza, że co chwila ktoś coś krzyczał, darł się, zachwalał, przepychał czy nawet uciekał. Psy szczekały, konie rżały, kozy beczały no chaos i hałas. Poza szefową pozostali ochroniarze zdradzali oznaki poddenerwowania zdając sobie sprawę, że teren i okoliczności zdecydowanie działają na korzyść zamachowców a nie ochrony. Nieco się uspokoiło gdy dotarli wreszcie pod scenę. Czterech kolegów wytworzyło wokół szefowej względną strefę bezpieczeństwa nie dopuszczając i zawracając zbyt ślepych czy namolnych. Carsten został w pobliżu szefowej jako jej osobisty ochroniarz i ostatnia linia obrony. A trafili na aukcję w sam raz. Akurat by popatrzeć co jest do kupienia jako przedsmak przed głównym daniem dzisiejszego dnia.

- Ta blondynka też jest niezła. - Hugo co był doradcą szefowej i był typowym liczykrupą pozwalał sobie na komentarz widzianych okazów.

- Owszem. Interesująca. Ładne piersi. Buzia nie porywa ale jak ją umalować byłaby powalająca. - Eliana nawet z tej odległości zdawała się w lot oceniać kobiece walory tak jak kawalerzysta zalety i wady oglądanego rumaka.

- Nawet nie tak drogo chcą za nią. Może kupimy? - doradca finansowy szefowej był wyraźnie zainteresowany ową smukłą blondynką. I chyba nie tylko on sądząc po komentarzach i tym jak kolejny chętni windowali jej cenę w górę.

- Może. Jak nikt jej nie kupi i zostaną mi jakieś karliki. Ale nie kupuję nic dopóki nie będę miała Amazonki. Wtedy zobaczymy. - szefowa mówiła jakby nawet miała ochotę kupić tą blondynkę z pięknym warkoczem no ale na dzisiaj miała inne priorytety.

No a czy to naprawdę jest Amazonka tak do końca pewności nie było. Ale z wczorajszej porannej wizyty w pewnej chacie na obrzeżach miasta Carsten mógł się przekonać, że raczej tak. A przynajmniej nie znalazł żadnego dowodu wskazujące na fałszerstwo.

Wczoraj po śniadaniu poszedł na ten adres jaki zdradził mu Thomas. Obejście Traperów Svensona jakoś nie imponowało pod żadnym względem. Ot, taka tam sobie zagroda z taką tam sobie chatą. I z początku wydawało się, że nic nie wskóra.

- Amazonka? Ale gdzie? Tutaj? Nie no co ty… Cholera jakiś dowcipniś rozgadał o tej Amazonce i teraz co chwila jakiś biedak przychodzi i jej tu szuka. No co ty, sam zobacz, czy ja wyglądam jakbym trzymał tu gdzieś taką dzikuskę? - gospodarz jakiego zastał na podwórku podszedł do płota widząc, że go woła. Ale całkiem przekonywująco tłumaczył, że to jakiś żart i pomyłka. Jak chwilę rozmawiali to pewnie zwabiony rozmową na ganek wyszedł kolejny ale na razie przysłuchiwał się rozmowie z większej odległości. No i tak na pierwsze wrażenie to wydawało się, że Carson odbije się od tego płotu albo będzie musiał iść na udry z tym co rozmawiał, tym z ganku i nie wiadomo kto jeszcze tutaj był. Ale wzmianka o “Świecy” i lady Elianie co była zainteresowana tą Amazonką sprawiła, że ten przy płocie jakby się zawahał.

- Lady Eliana? Ta ze “Świecy”? No ale kolego, to ja mogę powiedzieć, że mnie Imperator wysyła i robię dla niego misję. - dość szybko ten wygadany odzyskał rezon i wydawało się, że wrócą do punktu wyjścia gdy w końcu podszedł bliżej ten z ganku.

- Poczekaj Oleg, ja go znam. On naprawdę pracuje w “Świecy”. Jest ochroniarzem. - powiedział ten nowy niespodziewanie potwierdzając słowa Carstena. Chociaż ten nie kojarzył go kompletnie. Widocznie nie był stałym klientem albo nie sprawiał kłopotów na tyle by dać ochroniarzom zajęcie. Obaj gospodarze nieco cofnęli się od płotu i coś ze sobą szeptali chwilę. W końcu chyba zgodzili się zaryzykować i wpuścili go do środka.

Przeszli do chaty i tam, otworzyli do jednej z mniejszych izb bez okien. Wcześniej to chyba musiała być spiżarnia czy coś takiego. Ale przerobiono to na cele. I tam właśnie była ona. Ciemnowłosa, smukła, o miedzianej skórze i ostrym spojrzeniu. O całkiem egzotycznej urodzie. Co można było poznać bo poza malunkami i tatuażami to odzienie miała dość skromne. I pod względem atrakcyjności to szefowa “Świecy” na pewno miała rację. To naprawdę mógł być hit sezonu taka egzotyczna piękność.

Jednak nie dało się nie dostrzec pęt jakimi miała związane nadgarstki i pętli na szyi zamocowanej gdzieś do ściany. Była więźniem. Niebezpiecznym więźniem. Nie miał pojęcia czy stała cały czas czy dopiero jak się zorientowała, że idą po nią ale gdy otworzyli drzwi była gotowa do walki. Pomimo tego, że była w pętach i nie miała broni a jej pogromcy prowizorycznie wzięli kije w ręce.

- Kopie i gryzie więc lepiej zostań tutaj. - poradzili mu zawczasu i właściwie to był warunek na jaki zgodzili się na te odwiedziny. Więc ta kobieta o dzikim spojrzeniu i obcych malunkach na ciele tam była. Nie wyglądała jak jakakolwiek kobieta jaką spotkał Carsten wcześniej. Ale mimo wszystko stuprocentowej pewności nie miał. Myśliwi jednak twierdzili, że to Amazonka. Spotkali ją ogłuszoną w dżungli niedaleko miasto to skorzystali z okazji by ją związać i przywlec tutaj. Nie mieli pojęcia co się stało ale gwarantowali, że tej kolorowej pannie nie spodobała się ta gościna. Dlatego chętnie ją jutro komuś opchnął za kupę kasy. Obojętnie komu byle dostali dużo karlików. No i te jutro to właśnie było dzisiaj. Moment gdy ją wyprowadzą na scenę by ją sprzedać zbliżał się nieuchronnie.

Wieczorem zaś odwiedził “Kordelasa”. Tam bez większego trudu dotarł do kapitana de Rivera. Z początku negocjacje przebiegały dość standardowo. Kapitan chętnie by widział w swoich szeregach kogoś tak krzepkiego i obytego z bronią. No ale to jak ochroniarz ze “Świecy” postawił sprawę chyba zabiło kapitanowi ćwieka.

Spojrzał na leżącą na stole sakiewkę jakby podejrzewał, że jest pełna jadowitych skorpionów czy czegoś takiego. Ale w końcu sięgnął po nią, potrząsnął i zważył w dłoni w końcu rozwiązał i zajrzał do środka. Znów potrząsnął sprawdzając czy są tam same brzdęki czy coś jeszcze a w końcu sięgnął do środka i wyjął jedną monetę. Obejrzał ją, przewrócił na drugą stronę i na twarz wypełzł mu wyraz zastanowienia.

- A właściwie to co chcesz za to kupić? - zapytał jeszcze nie dając znać czy się zgadza czy nie. A raczej wydawało się, że już prawie się zgodził przyjąć Carstena na swój pokład no ale pojawiła się ta zaskakująca sakiewka. I to nie z samymi drobniakami. W końcu jednak wyglądało na to, że o ile Carsten nie ma kłopotów z przyjmowaniem rozkazów od kapitana i nie będzie robił go w wała to raczej może liczyć na miejsce w tej ekspedycji. Połowa zyskanych łupów była do podziału między pozostałych członków ekspedycji. I do najbliższego Festag trwało kompletowanie członków i ekwipunku do tej wyprawy. Więc jeśli Carsten się nie rozmyśli to kapitan zaprasza na Festag na to zbiorcze podsumowanie tych przygotowań. A gdyby coś się urodziło to de Rivera urzędował tu w “Kordelasie” a jakby go nie było to można było zostawić wiadomość.

No ale to też było wczoraj. Wyglądało na to, że udało mu się zaklepać miejsce w tej ekspedycji dowodzonej przez de Riverę. Miał jeszcze większość tygodnia na przygotowania i załatwienie swoich spraw. A na razie stał niedaleko głównej sceny z wahającą się szefową jaka niecierpliwie wyprowadzą na nią tą kobietę jaką widział wczoraj. Z pewną przyjemnością mógł obserwować występ Agnes zanim zaczęła się aukcja. Motylek razem z innymi dawała koncert dla publiczności by jej umilić czekanie. I chyba go dostrzegła wśród tego tłumu, może dlatego, że stał w środku pustej strefy kreowanej przez czwórkę ochroniarzy. Pomachała mu nawet dłonią w niemym pozdrowieniu. Ale wyszło nieco niezręcznie. Albo zabawnie. Bo przed nim stała lady Eliana i chyba myślała, że Motylek machnęła do niej. Zamrugała zaskoczona oczami ale po chwili posłała jej uprzejmy uśmiech i też jej odmachnęła. Carsten nie był pewny dobrze widzi ale Agnes chyba mocniej zasznurowała usta by się nie roześmiać z tej zabawnej pomyłki. Jednak grzecznie dygnęła i skinęła głową na to pozdrowienie od milady.

- Kto to jest ta dziewczyna? Czy ona przypadkiem nie grała u nas ostatnio? - szefowa zapytała półgłosem swoich doradców chyba zaintrygowana zachowaniem minstrelki. I całkiem nieźle musiała ją kojarzyć chociaż chyba nie do końca była pewna czy właściwie. W końcu nie załatwiała wszystkich spraw firmy osobiście. W wielu sprawach wyręczali ją tacy ludzie jak Hugo albo Carsten. Tylko każdy z nich był specem w innej dziedzinie.




Czas: 2525.XII.01 mkt; przedpołudnie
Miejsce: Port Wyrzutków, Plac Targowy, targ
Warunki: jasno, gwar i tumult, pogodnie, umi.wiatr, ciepło



Friedrich



Gwarno i tłoczno było na tym targu. I pstrokato. Trochę jakby na pocieszenie wczorajszego nie tak pogodnego i udanego dnia dzisiaj było pogodnie, ciepło i słonecznie. Pogoda zarządzana wolą bogów nic sobie nie robiła z wyjątków jakie nie przepadały za słonecznym blaskiem. Dzisiaj był dzień targowy, dzień handlu, dzień kupców ale też i dzień święty. Dzisiejsza noc była najdłuższa w roku. Od jutra każdy kolejny dzień będzie troszeczkę dłuższy. Chociaż nawet w tygodniowym rytmie to nie było takie łatwe do zauważenia. Zmiany następowały zbyt powoli jak dla ludzkiej percepcji.

W każdym razie z wczorajszych planów zobaczenia Amazonki przed aukcją nic nie wyszło. Z Markiem się nie dogadał z innymi też nic nie wyszło. Zostało mu dostosować się do obecnej sytuacji. Ostatecznie dzisiaj, już za parę pacierzy, wszyscy zobaczą tą Amazonkę. I ktoś ją pewnie w końcu kupi. Niby wystarczyło pójść i negocjować warunki z nowym właścicielem. Może się okazać bardziej pojętny od tego Tramiela.

Dzisiaj nie dało się nie widzieć i nie słyszeć tego załatwiacza. W końcu był głównym reżyserem i aktorem tej sceny. I naprawdę był dobry w te klocki. Jego słowa potrafiły zmieniać towar w złoto. Miało się wrażenie, że nie nabyć tego czy tamtego to będzie sobie ktoś pluł w brodę jeszcze długo za stratę takiej niepowtarzalnej okazji. Teraz nie było takie dziwne dlaczego ktoś go wybrał by poprowadził aukcję Amazonki. Nie było wiadomo po ile ona pójdzie ale co drożsi niewolnicy i niewolnice chodzili po 100 i 200 monet. Chociaż chyba żadne nie przekroczyło 500, może jedna ślicznotka poszła po około 4 stówki. A główna gwiazda dzisiejszej estrady powinna być jeszcze droższa.

Spotkał parę znajomych twarzy dzisiaj na targu. Jak choćby kapitana jaki miał kierować ową ekspedycją hrabiny. Razem ze swoją świtą i jakimś ciemnym niziołkiem oglądali muły i to tak na poważnie. Widocznie mieli zamiar jakieś kupić.




Czas: 2525.XII.01 mkt; przedpołudnie
Miejsce: Dżungla, okolice Portu Wyrzutków, dżungla
Warunki: półmrok, odgłosy dżungli, pogodnie, umi.wiatr, ciepło


Ekthelion



Dla myśliwego dżungla okazała się sporym wyzwaniem. Elfy, jak chyba każdy przed nimi co znalazł się tutaj w takiej sytuacji, odkryły, że dżungla ma dwa, zasadnicze aspekty. Jeśli ktoś chciał się ukryć to teren był idealny. Stojącego człowieka czy elfa czasem można było dostrzec z 50 kroków. Jak się trafiło na jakiś korzystny prześwit w tym zielsku. Ale jak się trafiła gęstwa to i z 5 kroków można było przegapić taką sylwetkę. Zdecydowanie więc ta mroczna, błotnista, tropikalna dżungla sprzyjała raczej komuś kto chciał się ukryć niż komuś kto go szukał.

Co dla zwiadowcy działającego na korzyść innych czy dla myśliwego nie było dobrą wiadomością. Tak było i dzisiaj. Dzień okazał się pogodny i słoneczny. Słoneczny blask był widoczny tam, wysoko w górze, pomiędzy konarami właściwie tylko wtedy gdy przechodzili obok jakiegoś powalonego drzewa jakie jeszcze nie zdołały zarosnąć młodsze drzewa. A tak to pojawiało się jako smugi światła prześwitujące między konarami. Ładnie to wyglądało. Jakby były w naturalnej świątyni natury z jej witrażami z liści, lian i gałęzi. Ale na dno dżungli już docierało niewiele tego światła. Więc nawet w taki piękny, słoneczny dzień panował tu półmrok.

Za to bez problemu na sam dół docierała woda. Wilgoć skraplała się i kapła z liści wszędzie. Nawet gdy od wczoraj nie padało. Wilgoci w tej dżungli było mnóstwo. Buty zagłębiały się w zbutwiałej ścółce wymieszanej z błotem. Korzenie niektórych drzew niczym wsporniki potrafiły stopniowo wznosić się powyżej elfich głów nim stopniowo ginęły w ziemi nawet ze dwa kroki od głównego pnia. To wszystko sprawiało, że polowania z łukiem były trudne. Po prostu trzeba w tym gąszczu było podejść bardzo blisko zwierzynę by zarośla odsłoniły ją na tyle by dało się wycelować i wypuścić strzałe. A płochliwa zwierzyna reagowała ucieczką na każdy podejrzany szelest. Nawet dla elfów było trudno podejść taką zwierzynę by wycelować strzałę. Dlatego większe szanse były na większych przestrzeniach. Przy rzekach, jeziorach, bagnach, polanach tam gdzie był chociaż kawałek w miarę pustej przestrzeni by dało się wycelować łuk z tych kilkudziesięciu a nie kilkunastu kroków.

Dzisiaj dopisało im szczęście. Nie było deszczu więc zachowały się te wczorajsze tropy tapirów. I dzisiaj mogli pójść tym tropem. Udało się je odnaleźć, zająć dogodną pozycję, wymierzyć strzały i wypuścić. Cięciwy brzękły w jednej salwie a pierzaste pociski zafurkotały w powietrze alarmując guźce grzebiące za czymś na polanie. Ale zanim zwierzaki zdołały zlokalizować źródło dźwięku strzały wbiły się w ich ciała. Rozległy się kwiczenie strachu i bólu po czym stado rozpierzchło się po krzakach i zaroślach. Tylko jedno trafienie ubiło wieprzka prawie na miejscu. Pozostałe postrzałki zostawiały za sobą krwawy trop ale dech jeszcze trzymał się ich płucach więc zgodnie z instynktem próbowały uciec przed drapieżnikiem. Rozpierzchły się po dżungli a za nimi i myśliwi gdy każdy ruszył za jednym.

Ten za którym ruszył dowódca elfiego komanda albo nie był zbyt dokładnie trafiony albo był jakiś żywotniejszy niż inne. Ulthuańćzyk szedł jego tropem już dobry kawałek. Dla wprawnego myśliwego nie było to aż tak trudne. Ślady racic i krwi na liściach, trawach i błocie wyznaczały dość wyraźny ślad. Widział, że zwierzak mimo wszystko słabnie. I pewnie w końcu padnie. Ale zapowiadało się, że wcześniej trochę go jednak przegoni przez tą dżunglę.

W końcu wreszcie znalazł go leżącego na boku, z pianą na pysku i drzewcem złamanej strzały tkwiącej z boku. Dogorywał. Nóż myśliwego dokończył sprawę ale gdy sprawa ucichła Ekthelion zorientował się, że nie był tu sam. Słyszał jakieś trzaski i warczenie. Gdy się podniósł zorientował się, że niedaleko jakieś dwa jaszczury wielkości sporego psa żerują na jakimś truchle. Truchło było większe o każdego z nich. Korpus był grubszy niż u elfa czy człowieka. Ale to coś miało też duży łeb z na krótkiej, masywnej szyi. Ten łeb był zakończony dziobem. Dziób robił wrażenie. Pewnie nie byłoby dobrze oberwać takim dziobem. No i właśnie ten dziób odbijał nieco światła i coś tam było jakby paski. Gdyby to był trup konia to pewnie by można uznać za cugle. Ale czymkolwiek było to stworzenie za życia Ekthelion nie miał pojęcia. A te wszystkie krzaki i trawy nie pozwalały mu się dokładniej przyjrzeć tej padlinie szarpanej przez dwa warany. Te albo nie zdawały sobie jeszcze sprawy z jego obecności albo niewiele je to obchodziło.




Czas: 2525.XII.01 mkt; przedpołudnie
Miejsce: Port Wyrzutków, Plac Targowy, targ
Warunki: jasno, gwar i tumult, pogodnie, umi.wiatr, ciepło



Iolanda



Jeśli ktoś chciał coś kupić to ten dzisiejszy targ był idealnym miejsce. Chyba całe miasto skumulowało się na tym Placu Targowym aby coś kupić, sprzedać, porozmawiać, spotkać się, załatwić sprawy czy chociaż pooglądać to wszystko. Zwłaszcza, że dzisiaj przypadała noc przesilenia zimowego więc szykował się festyn. Właściwie to nawet trwał on od rana.

Rano na śniadanie w “Obfitości” znów odwiedził ich Ralf. Był szarmancki i pełen galanterii jak zwykle. A do tego wrócił z jakimiś wieściami na temat owego estalijskiego konkwistadora jaki miesiąc temu wyruszył i przepadł gdzieś w trzewiach deszczowej dżungli. Powód tak wielomiesięcznej zwłoki okazał się bardzo prozaiczny. Pieniądze. A raczej ich brak.

Otóż tak samo jak kapitan de Rivera był przedstawicielem hrabiny tak senor Rojo też miał swojego sponsora. Różnica była taka, że ów sponsor pozostał za oceanem. Niestety Ralfowi nie udało się dowiedzieć kto nim jest. Tak samo jak nie był pewny co było celem tej wyprawy. Domyślał się, że pewnie złoto i inne takie co zazwyczaj motywowały staroświatowców do zagłębienia się w trzewia kontynentu ale czy tak było i tym razem to przyznawał, że nie wie. Ponieważ Rojo zdawał sobie sprawę z ryzyka takiej wyprawy to nie zamierzał nadstawiać karku swojego i swoich ludzi na darmo. Więc cieszyli się życiem aż właśnie z miesiąc temu ów sponsor nie przysłał im zaległego żołdu i podobnych funduszy. Dopiero wówczas dzielni odkrywcy zebrali się do kupy i powędrowali na ową wyprawę.

- Swoją drogą dowiedziałem się, że senor Rojo rozmawiał z kapitanem de Riverą by dołączył do tej wyprawy. No ale widocznie się nie dogadali. Chociaż jeśli już wówczas kapitan planował z hrabiną tą wyprawę co teraz ma ruszać to nie jest takie dziwne. - najciekawszą plotkę Ralf zostawił na koniec. Z samym kapitanem rozmowy dwójce Estalijczyków wyszły jak wyszły. Na razie nie osiągnęli konsensusu. De Rivera widocznie nie zamierzał z nikim dzielić się władzą nad ekspedycją a ją samą traktował jak swój okręt i załogę. No ale była jeszcze jego patronka. Ta zgodziła się przyjąć baronessę dzisiaj przed zmierzchem. Więc Iolanda zyskała okazję by porozmawiać osobiście z dziedziczką fortuny. Ale do tego popołudnia jeszcze było dobre pół dnia.

Na razie główna scena gdzie przeprowadzano akcję niczym magnes ściągała coraz większą publiczność. Wszyscy zdawali się rozkoszować tym oczekiwaniem na główne przedstawienie dzisiejszej aukcji która zbliżała się z każdym sprzedanym precjozem i niewolnikiem. Niziołki poleciły jej kupca na każdą okazję. Od ubrań, od mułów, od prowiantu od wyrobów z impregnowanej skóry. Ale w tym tłumie jak się pierwszy raz było na tym targu nawet z takim namiarem wcale nie było tak łatwo ich odnaleźć. Na szczęście straganów i wozów było tutaj pełno więc chyba by się dało kupić naprawdę wiele na tą ekspedycję, trzeba było tylko wybrać co i ile.




Czas: 2525.XII.01 mkt; przedpołudnie
Miejsce: Port Wyrzutków, chata Mamy Solange, wnętrze chaty
Warunki: półmrok, cisza, zapach ziół na zewnątrz pogodnie, umi.wiatr, ciepło



Cesar



Trzeba było przyznać gospodyni, że ma swój specyficzny urok. I charakter. Ledwo brodacz zastukał w drzwi jej chaty, te się otworzyły no i pokazała się w nich gospodyni. I chyba nie zależało jej na klientach. Albo na nim jako kliencie. A może naprawdę jak tak pluła i skrzeczała coś po swojemu to rzucała na niego klątwę? Przecież wcześniej jakoś nikt nigdy nie rzucał na niego klątwy. To skąd miał wiedzieć jak to wygląda?

No ale jak po takim “powitaniu” sobie nie poszedł to stara coś tam poburczał, zamarudziła markotnie, splunęła za próg, prawie na jego buty ale wreszcie się odsunęła i wpuściła do środka. A w środku to wyglądało jakby stara usiłowała jak najbardziej zbliżyć się do stereotypu wiedźmy i guślarki. Dominował zapach ziół i półmrok. Przez niewielkie okna do wnętrza nawet w dzień wpadało niewiele światła. Tam wisiały jakieś skalpy, tu czaszki z rogami, tam kępy ziół albo ucięte kurze łapki. Jakby to miejsce znalazł jakiś nadgorliwy łowca czarownic to pewnie by wypalił je ogniem do gołej ziemi. Chociaż jakichś gwiazd Chaosu tutaj nie dostrzegł. Niemniej nawet człowiekowi nauki mogła ścierpnąć skóra bo to wszystko tutaj kojarzyło się z czymś mrocznym i tajemniczym. Chociaż nawet myślom było trudno sprecyzować z czym konkretnie. Stara kazała mu usiąść na topornej ławce zrobionej z rozciętego pnia. I jakoś wtedy zorientował się, że nie są tutaj sami. Ta druga postać chyba była kobietą. Dało się poznać po gładkim licu jej brody jaki wystawał z mroków kaptura. I musiała mieć jakąś ciemną karnację tej skóry. Ani się nie przedstawiła ani nie zrobiła tego gospodyni. Zresztą brodacza też nikt nie pytał o imię ani nie przedstawiał.

- Wygniją ci oczy! A potem wydziobią je kruki a co zostanie zjedzą mrówki! - zasyczała wiedźma celując w niego sękatym paluchem. I to chyba było tak w ramach wspólnego powitania bo w końcu wzięła jakąś wielką, drewnianą łychę i zaczęła mieszać w garze. Potem sprawdziła zapach, postukała palcem, mlasnęła bezzębnymi ustami i pomruczała coś niezrozumiałego.

- Zaraz będzie. - mruknęła gniewnie a postać w kapturze skinęła twierdząco tym kapturem na znak zgody. - A ty czego tu? - zapytała Cesara niezbyt przyjaźnie. Jak zwykle zresztą. Może nie znał jej od lat, właściwie to widział ją może któryś tam raz z rzędu ale nie przypominał sobie by kiedykolwiek była miła czy przyjazna. Ale jak ponoć przeklęła imiennie z połowę miasta to nie mogła być zbyt sympatyczna. W międzyczasie wzięła jakiś lejek i chwilę gramoliła się z przelaniem tego co było w garze do jakiejś tykwy. Ale gar musiał być dość ciężki więc w końcu fuknęła na tą drugą postać.

- Nie gap się tak! Chodź tutaj! Przelej to! - widocznie jędza była jędzą nie tylko dla Cesara. Ta postać co siedziała na drugiej ławie, równie topornej jak ta brodacza jednak bez sprzeciwu wstała i złapała za ten gar. Była zdecydowanie wyższa od gospodyni i to prawie na pewno była jakaś młoda kobieta. Tak można było sądzić po zadbanych dłoniach o ładnych palcach jakie wysunęły się spod narzuty jaką miała na sobie gdy złapała za rączki gara. I tak przelewały we dwie jakiś gęsty płyn do przygotowanego dzbanka.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline