5-8 marca 2050, tymczasowa twierdza Hectora
Przyczajony za murkiem Garcia gorączkowo rozmyślał, bezwiednie gryząc przy tym paznokcie lewej dłoni. Palcami prawej podtrzymywał swojego wsadzonego pod pachę Springfielda, zdecydowany użyć broni w razie konieczności, ale zamierzający odwlekać ten moment do ostatniej chwili. Czterej goście na motorach musieli być zatwardziałymi weteranami autostradowych bitew, a przynajmniej takie sprawiali wrażenie. Nowojorski monter w niczym nie mógł się równać z takim kwartetem w razie zbrojnej konfrontacji, toteż Hector zamierzał za wszelką cenę uniknąć zatargu z przybyszami.
Latynos po raz kolejny przyłożył karabin do ramienia spoglądając w kłęby lepkiej mgły poprzez okular celownika, obrzucił zdenerwowanym spojrzeniem czwórkę naradzających się przy Silverado motocyklistów. Gangerzy jak nic, pewnie jacyś degeneraci, autostradowi rabusie nie mający żadnych oporów przed zadźganiem w trasie przypadkowego montera z Nowego Jorku i zagarnięciem jego mienia, zwłaszcza bezcennego Silverado!
Czas uciekał nieubłaganie. Zdesperowany Hector uderzył pięścią w spękany murek, po części wiedziony bezsilną frustracją, po części złością. Potem oblizał spierzchnięte usta i podniósł się zza ceglanego obwarowania dachu odkładając na bok Springfielda. Wyciągnąwszy w zamian z olstra zdobyczny rewolwer, Nowojorczyk odciągnął kciukiem kurek broni, po czym wystrzelił z niej w powietrze.
Huk wystrzału rozniósł się po zamglonej osadzie, utonął w miękkim lepkim całunie.
- Tutaj jestem! – krzyknął na całe gardło Garcia – Jeśli chcecie pogadać, podjedźcie bliżej, ale bez żadnych głupich ruchów. Jesteśmy uzbrojeni i rozstawieni po całym centrum. Dopóki czegoś nie wywiniecie, nic wam nie grozi.