- Zachariasz Jablounec – przedstawił się nizołek, najpierw ochroniarzowi a potem samemu księciu. Ten pierwszy zrobił na zwiadowcy dobre wrażenie, profesjonalizm aż z niego tryskał. O współpracę z nim się nie bał. Najwyżej na ciągłe utyskiwanie, bo tacy podstarzali weterani słynęli ze swojej zrzędliwości i markotności. Ale mógł być też dobrym kompanem do wypitki, z pewnością znał wiele biwakowych historii, a takie Zachariasz wręcz ubóstwiał. To mu o czymś przypomniało. – Wybaczcie, kamrati. Ale jednen ważny sprawunek mi umknął. No może dwa… albo trzy!
I już go nie było. Popędził do karczmy, żeby zaopatrzyć się w kilka butelek mocnego alkoholu. Brandy, okowita, goldwasser, żytnia czy księżycówka. To nie miało znaczenia, Zachariasz chciał kupić jakikolwiek specyfik, który dodałby uroku wieczorom spędzonym przy ognisku w głuszy. A kiedy już wracał niosąc gliniane antałki z trunkiem, przeanalizował sobie młodego, który miał trafić pod ich opiekę. Nie wyglądało to dobrze. Chłopak wyglądał na wypielęgnowanego paniczyka, który w dziczy raczej się nie odnajdzie i będzie poważnym ciężarem. Sprawiał wrażenie, że chwilę po wejściu na konia spadnie z niego i połamie nogę, albo obie. Mieczem też pewnie machać nie umie, no ale przynajmniej ma ochroniarza. To plus. No i pozostawała kwestia jego pozycji społecznej. Niby był księciem, ale Zachariasz znał takich arystokratów, jak chociażby Klaus Hollern, zwany Parówą czy Księciunio Oldenburg-Juntz. Niby wielcy państwo, a widelca właściwą stroną trzymać nie potrafili, a w ich rodowych siedzibach zamiast służby i dworzan na salonach, świnie i wychudzone psy w błocie grzebały. Trzeba było szybko ustawić właściwie relację i nie dać młodemu paniczykowi wleźć sobie na głowę.
Jak wrócił, upchał w sakwy swoje klamoty, owijając flaszki w jakieś szmaty, żeby się nie potłukły i podszedł do stojących z boku Klausa i Felixa. – I co sądzicie? Trzeba ustalić zasady i od razu pokazać, że my jesteśmy ważniejsi. Oni muszą się nas słuchać. Tylko w ten sposób jakoś to ogarniemy.