Kampus Politechniki Świętokrzyskiej, Klub Pod Kreską; Noc z 27-28 czerwca; około 23:00
Domena Tomasza Siudaka nie wyglądała imponująco. Ot, podupadły, nie rzucajacy sie w ogóle w oczy studencki klub na parterze typowego akademika jakich było setki, jesli nie tysiące rozrzuconych po całym kraju, ale każdy z wampirów był pod wrażeniem imponujących możliwości jakie takie miejsce oferowało. Przez niemal cały rok nieograniczony dostęp do młodej krwi i zasobów ludzkich. A dodawszy do tego, że pieczę nad takim królestwem miał Brujah. Zarzewie wszelkich buntów, siła znosząca z posad władze, szalona moc świata młodych... I cała ta beczka prochu pod kuratelą Krzykacza.
Ku niemałemu zdziwieniu koterii, klub był zatrzaśnięty na cztery spusty, jedynie z boku bydynku na niskich parapetach siedziały trzy osoby, otoczone papierosowo - alkoholowym oparem. Dwóch mężczyzn, jeden bardzo wysoki, drugi dość niski. Łączyło ich jednak kilka rzeczy: podobny strój składający się z jeansowych spodni oraz kurtek, martensy, ostrzyżone krótko włosy z charakterystycznymi bokobrodami, obaj nosili niemal jednakowe rogowe okulary i nie sposób było uniknąć skojarzenia że są rodzeństwem. Prowadzili jakąś niemal filozoficzną dyskusję o tym czy rację ma Heidegger czy Sartre, a przysłuchiwał im się Tomasz, którego już przecież widzieli kiedyś w Elizjum. Spostrzegłwszy kainitów, przeprosił swoich rozmówców, którzy odsunęli się nieco dalej nie przerywając jednak swojej rozmowy. Siudak wstał i podszedł do koterii. Nie wyglądał na typowego Brujaha. Niebyt wysoki, szczupły, wręcz kościsty, z blond włosami spływającymi do chudej szyi i noszący grube jak denka słoików okulary. Zgasił papierosa i spytał spokojnie:
- Hej, witam. Nie spodziewałem się wizyty kundli Karskiego. Niech się zastanowię, chyba ten stary pajac nie wmawia wam, że za tą szopką stoję ja? To byłoby dla niego bardzo wygodne, prawda?