Gladinson czekał, aż towarzysze wybiorą sobie z łupów, co komu się podobało. Jego samego wiele rzeczy ciekawiło, ale raz, miał co nieść, dwa miał sporo sprzętu, a trzy zawsze to rozrywka intelektualna jak wykorzystać to, co zostało. Ale okazało się, że oprócz żarcia niewiele tego było. Podzielił więc jedzenie w miarę po równo na każdego zwierzaka (na wszelki wypadek, gdyby utracili któreś w nagły i nieprzewidziany sposób). Strzały wziął dla siebie, a pozostałe bełty podzielił między juczne zwierzęta podobnie, jak to zrobił z żywnością.
Natomiast mikstur leczniczych było 5 a ich było sześcioro i podział był trudny. Niektórzy wzięli sobie po jednej, inni mieli opory. Wziął więc pozostałe dwie z czego jedną dał niziołkowi tłumacząc, że przecież oberwał najbardziej. Drugą dał
Vessie.
- Ważne, żebyś była cała, aby móc łatać innych - wytłumaczył jej swoją decyzję. Sam nie wziął sobie żadnej, ale miał ich jeszcze kilka w zapasie.
* * *
Bardin tylko zagwizdał, gdy sprawa rozeszła się po kościach. Korciło go, aby zapytać Schtauffena o to, czy wysyłał Tobiasa. A jeżeli tak, to dlaczego. A jeżeli nie, to skąd tamten znał szczegóły. Ale jakoś nie trafiła się szansa, a sam się nie wyrywał. Bardziej zależało mu na uniknięciu walki, niż na tych informacjach.
Gdy już się rozeszli, pozostało pytanie, dokąd teraz.
- Możemy wracać do Imperium - przytaknął.
- Po drodze zatrzymajmy się w Mortensholm, może tam się znajdzie coś do roboty. A najlepiej stamtąd zabrać się dalej z jakąś większą karawaną - zaproponował.
- Chyba, że chcesz zajrzeć w rodzinne strony, Galebie? - spojrzał na obandażowanego. Do Barak Varr, z grubsza, mieli w sumie tyle samo drogi, co do Imperium. Może ciut więcej. Do Vidovanu, który musiał być tuż tuż, raczej nie mieli po co się wybierać.
- A co do podróży - spojrzał na
Vessę -
to chyba wolę wolniej, ale na piechotę.