Wpierw odzyskał przytomność. Nie od razu to się udało, ale jednak się udało. Najpewniej była to zasługa Roxy, która owinęła go bandażami i chyba zaserwowała mu jakąś szpryckę. Albo i nie, i to było “znieczulenie ogólne spowodowane szokiem”. Taką nazwę kiedyś gdzieś usłyszał po solidnym dachowaniu w Detroit. Solidnym to nie znaczy jak zwykle co czwartek, tylko takie, po którym dachuje jakieś ćwierć stawki, i to jeszcze obijając się o siebie.
W każdym razie kiedy już zdołał wstać, to znów zapragnął usiąść i najlepiej się położyć. Bandaż okrywał jego udo, jego lewą rękę i ogólnie zdaje się, że nieźle się z tymi gościami w mundurkach pociął. Dopiero po chwili się im przyjrzał. Swastyki to widział na kilku cudakach jeszcze w Illinois, kiedy sam był szwejem. Krótko, to krótko, bo właściwie poza obdartym moro i łatanymi szarą taśmą glanami niewiele się różnili od kolejnego gangu. No i zamiast szefie mówiło się “tajest panie sierżancie!”. No i w wielkim skrócie to jego banda z sze..wróć, z sierżantem klepała się z innymi bandami, też w mundurach i pamiętał, że niektórzy mieli swastyki na mundurach. Ot, naszywka w tych pojebanych czasach, ale ideologia mogła i pewnie dawała jakiś cel. Być może popychała tych nawianych skurwensynów do zabijania innych nawianych surwensynów, i James mógł znów poczuć się tak, jakby znalazł się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie. No bo skoro swastykowcy lali religijnych idiotów, a ich ekipa nie należała do jednych, ani do drugich, było jasne, że coś nie pykło w genialnym planie Theobalda.
- Coś pierdykło - stwierdził fakt patrząc smutnie na kurtkę. Rękaw do przyszycia. Guziki szczęśliwie były na miejscu. Podkoszulek zaś...
- Kurwa, to był dobry podkoszulek. Za całe pięć gambli - stwierdził smutno James. Szczęśliwie powitał za to Roxy z jego gratami i pierwsze co zrobił to władował swój czarny, skórzany stetson na głowę. Od razu poczuł się lepiej. Potem zapalił sobie fajeczkę.
Chwilę później zakręciło mu się w głowie, więc oparł się o resztki ściany. Jednak ściana nie mogła z nim pójść, więc wypatrzył całkiem zgrabny sztucer, którym posługiwał się jakiś odziany na biało kultysta. Długa lufa i kolba stanowiła całkiem niezłą kulę, na której mógł się podeprzeć. Dla pewności sprawdził jednak zamek, i rozładował broń aby przypadkiem nie postrzelić się w pachę. Szczególnie, że sztucery Remingtona wersji 700 były znane z samowystrzałów.
Akolita miał też całkiem zgrabną ładownicę którą James użył aby przytwierdzić resztki podkoszulka i rozdartą kurtkę do zbolałego ciała. Nóż którym wykończył swojego przeciwnika wciąż w nim tkwił więc kierowca nie szukał tego za bardzo.
Ostatni ze swoich gratów, pistolet Alonsa leżał tam, gdzie wcześniej były schody. Obecnie zruinowane i przysypane gruzem i piaskiem. Broń, zapiaszczona i zakurzona ewidentnie nadawała się do czyszczenia.
- Tam na piętrze coś jest. Jakby ciemnia. Nie zdążyłem tam wleźć, bo wszystko się zjebało a potem to już same wiecie. - Powiedział James z wyraźnym wysiłkiem, i wskazał na piętro.
- Roxy, Samanta, dacie radę tam wleźć? - zapytał z nadzieją w głosie.