Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-04-2021, 13:52   #22
Johan Watherman
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Magowie mieli okazję bliżej poznać ośrodek prowadzony przez duchownego, a w szczególności Patrick i Samuel. Jak przypuszczali, mniejsza drewniana szopa stanowiła połączenie budynku technicznego z warsztatem, a druga, większa – ołtarz. Biały namiot, będący doczepiony do głównego budynku, był skrzydłem medycznym,
Faktycznie, większość mieszkańców stanowiły kobiety, zwykle młode – nie byli nawet pewni czy niektóre z nich na europejskie standardy można byłoby nazwać dojrzałymi. Niektóre miały dzieci. Mężczyzn mieszkało ledwo kilku, poza postawnym albinosem, spotkali próbującego do nich zagadać najpierw słabym angielskim, a potem niemieckim, starego mężczyznę bez nogi.
W skrzydle medycznym nie uświadczyli wielkiego obciążenia, a i sam namiot wyglądał raczej jako stanowisko pomocy doraźnej. Byli w stanie zaszyć rany, podać leki, przetrzymać kogoś z malarią, założyć gips, ale o długotrwałej kuracji mowy być nie mogło.
Gdy mieszkańcy ośrodka zauważyli, że Russo odnosi się do magów serdecznie, to nawet bez jego specjalnych wyjaśnień – chociaż tych nie szczędził w języku im nieznanym – powoli powychodzili z kwater i miejsc, gdzie spędzali zwyczajne ludzkie obowiązki takie jak pranie, pomoc w posiłkach, zajmowanie się dziećmi czy pospolite naprawy. Każdy miał jakąś historię, o którą nawet często nie trzeba było pytać, można było domyślać się po twarzach, ciałach, minach, oczach. Chudy mężczyzna z zaawansowanym rakiem wodnym, dziewczyna z z poparzoną kwasem twarzą, razem z matka. Starsza kobieta, zdrowa, zadomowiona na dobre. Kobieta z plemienną skaryfikacją wraz z dzieckiem. Chora dziewczyna, chuda, o zapadłej twarzy i oczach. Może pożyje parę lat – stwierdziła Akane czując problemy genetyczne.
Podczas wędrówki Patricka i Samuela, syn eteru szybko zgubił druida. Co prawda nie był to teraz problem, to sposób w jaki verbena się ulotnił z pola widzenia podczas zwykłego spaceru sugerował, iż eskortowanie dyplomaty musiałoby być bardzo frustrujące jeśli robiłby tak ciągle z zamiarem myszkowania.
Dalej rozmyślać o tym Patrick nie miał czasu, gdy porwał go Russo w celu pomniejszych napraw. A to wbijający korek, grzejące się przewody, zalewający się bezpiecznik i inne typowo elektryczne usterki. Widać było, że duchowny chciał spędzić z Irlandczykiem trochę chwil.
Ich rozmowa zaczęła się gdy poprosił Patricka o przegląd agregatu prądotwórczego, który mimo nowe stanu, notorycznie się psuł. Albert ustawił sobie niski taboret oznajmiając, że dotrzyma gościowi towarzystwa.

***

Czas dla Mervi był łaskawy – wszak była jego dobrą znajomą jako adeptka tej sfery – czego niestety nie mogła powiedzieć o obiektywnej rzeczywistości. Na skutkiem tego zderzenia przychylności i nieprzychylności, Mervi otrzymała klasyczną syntezę wprost z dialektyki Karla Marksa z jego najlepszych czasów współpracy z Porządkiem Rozumu, czyli rozwiązanie tylke szybkie i oczywiste, co bezużyteczne.
Przez c ekspresowo uporała się z zapewnieniem sobie stabilnego łącza oraz ewentualnych satelitów – potrzebna byłaby osobna antena na dachu – tylko, że to co nazywała stabilną siecią było ledwie zadowalającą, wolną i daleką od norm komfortowej pracy.
Może jednak coś było w tych marksistowskich pomysłach – pomyślała frywolnie Mervi, sama nie wiedząc czy to ona, czy może Glitch, może udzielało się jej specyficzne poczucie humoru jej avatara. Wszak właśnie dyskusja z Akanem na zasadzie zderzenia różnych koncepcji, okazała się najbardziej owocna.
Plan szpiegowania pod postacią zwierzęcia wymyślony przez Japonkę był pod wieloma względami dobry, nie powodował jakichkolwiek zaburzeń w przestrzeni, które mogłaby doprowadzić na ich trop. Więź oparta na umyśle wydawała się obu dziewczynom oczywista. Raz zawiązana, była trudna do wykrycia i mogła trwać niezależnie od dystansu, dopóki pierwotna magya się nie rozplecie pod wpływem statycznej rzeczywistości.
Wpadły też na jeszcze jedno, perspektywiczne rozwiązanie. Mogły wykorzystać pogodę do odwrócenia uwagi.

***

Podczas pracy przy agregacie, Russo opowiadał Patrickowi jakie były jego początki. Jak starał się o fundusze, a ile wybudowano to, gdzie teraz są, oraz jakie były pierwotne, oficjalne cele. Irlandczyk dowiedział się, że pierwotny cel był zupełnie chybiony i nierealny gdyż to miejsce miało być darmową przychodnią i szpitalem. Russo krytycznie wypowiadał się o tym pomyśle od początku. Ludzi z poważnymi problemami i tak trzeba było przewodzić do miasta tam była już odpowiednia placówka. Natomiast w przypadku lżejszych przypadków, transport stawał się kłopotem. Pomiędzy rozsianymi wioskami i miasteczkami, głównym sposobem komunikacji są własne nogi, samochód jest zarezerwowany dla towarów i bydła, nikt nie będzie marnował drogiego paliwa dla chorej nogi. To lekarz musiałby jeździć po wioskach.
Tylko, że oni nie mieli lekarza, a tylko dwie zakonnice, z przeszkoleniem pielęgniarskim, oraz samego Russo, który jasno dał do zrozumienia, iż sporo potrafi, lecz dyplomowanym lekarzem nie jest, i nie chce szerzyć guseł oraz zaufania do ludzi bez papierów.
Duchowny informując Tradycje nie wiedział czy Jurij się ukrywa czy nie – chociaż to podejrzewał. Nie miał pojęcia o sprawie z Białym Domem, nakazem ujęcia i czymkolwiek związanych z tym zamieszaniem. Po prostu pomógł, i otrzymał pomoc, od maga Tradycji który zatrzymał się w pobliżu, a dopiero, gdy Rosjanin został schwytany, poinformował Tradycje, iż jeden z ich magów jest w opałach.
Russo opowiadał też o swoich nadziejach z Jurijem. Magowie mogą przewodzić ludziom, kierować ich, tworzyć coś nowego. Jurij skupił się na obronie, ale tak naprawdę pokazywał, że można żyć inaczej. Nie byle jako. Był tu krótko, ale pod jego inspiracją - lecz bez jego pomocy – przebudowano dwa domy na bardziej stabilne konstrukcje. Nawet mimo wojny, atmosfery niepewności, gdzie zabłąkana rakieta może zburzyć to co mamy, Jurij im pokazywał, iż od podstaw buduje się coś, c będzie żal stracić. Patrick wyzuwał, że Russo popierał tą postawę.
Ksiądz nie krył się z tym, że zna dobrze obie struny konflikt. Wprost powiedział, że gościł obu, i zna nawet poglądy Aluna. Uważał on eksterminację za gwaranta pokoju. Martwi nie wszczynają wojen. Chociaż Russo podważał, czy to są jego własne słowa, brzmiało to jak rozwiązanie jego szamana. Alun, mimo że inteligenty, za bardzo lubił poklask, władzę i uwielbienie wielkiego wojownika jakim się cieszył.
Patrickowi ciągle nie pasowało w coś w agregacie. Dopiero po rozmowie Russo i naprawach, przechodząc obok urządzenia, tknęło go aby sprawdzić przedmiot magyą. W tym duchem.
I tutaj kryło się rozwiązanie częstych awarii wszystkich agregatów oraz pobliskich sprzętów. W penumbrze siedział tam gremlin. Nie byle jaki, wielki, tłusty, ważący chyba z dwieście kilo, rozlany gremlin o dostających, poszarpanych uszach, wielkich, złośliwych oczach zakrytych fałdami tłuszczu, niezdrowej, ropiejącej skórze. W całe ciało powtykane miał kawałki metalu, jakby odłamki po eksplozji – tryby, ostre blachy, śruby, gwoździe 0 lub jako część dziwnego zdobnictwa. Wokół, w Umbre, walało się sporo metalowego złomu, pośpiesznie poskręcanego, jakby pułapek.
Była to z całą pewnością zmora, może nie najpotężniejsza, ale wystarczająco silna aby zapolować na jednego, może dwóch średnio doświadczonych magów. Raczej dla nikogo z ich drużyny w starciu bezpośrednim nie stanowił potwornego zagrożenia, acz rany w starciu były wysoce prawdopodobne. Z tego co Patrick orientował się w tego typu duchach żmija, lubią pułapki, okaleczenia oraz długo gojące się obrażenia u zaatakowanych. Nawet z miażdżącą przewagą nietrudno było o złapanie jakiejś wyjątkowo frustrującej i nieprzyjemnej klątwy.
Trzeba będzie zaatakować go jutro, najlepiej z kimś.

***

Wieczór Mervi, jak i dzień, spędzony był na odkodowywaniu zawartości swego umysłu. Była naprawdę blisko. Ciekawość paliła ją od środka, ciekawość tym bardziej frustrująca, iż odkodowanie działało tutaj na zasadzie wszystko albo nic. Albo nie wiesz nic, albo wiesz już wszystko. Nie ma stanów pośrednich.
Wirtualna Adeptka skrzywiła się w myślach na tą myśl w momencie, w którym zrozumiała skąd pochodzi. Notatki Jonathana. „Wyższa sztuka Czasu, najpierw nie wiesz ni, po odkryciu przedziału - zamazany tekst – wiesz już wszystko.”
Dobijające było to, iż spokojnie będzie mogła poświęcić jeszcze jeden wieczór, może dwa, trzy na rozkuwanie tego. Coraz mocniej uświadamiała sobie, iż sprytne ataki na szyfr, mając nawet częściowy klucz, nie wystarczą. Do tej pory pracowała nad programami i algorytmami w nich do właściwego rozkuwania zbierała dane, przerabiała Glitcha na klucz deszyfrujący. Niestety aby to uruchomić, poza kończeniu tej fazy, będzie potrzebowała godzin, może dni pracy naprawdę dużej mocy obliczeniowej.
Będzie trzeba pożyczyć czyjeś centrum danych, może superkomputer. Ukraś jakiś śpiący, włamać się do Unii albo uśmiechnąć się do Synów Eteru lub własnej tradycji.

***

Tej nocy Patrick miał koszmar. Widział siebie na metalowy, ruchomym tronie, w centrum Miasta. Nie był jednak identyczny ze swym zwykłym wyglądem. Prawe oko zastępował układ soczewek i kryształów. Prawa dłoń i cała ledwa noga były sztuczne, ze stali, drewna, miedzi, żelaza, kół zębatych pasków klinowych, przewodów elektrycznych, cewek, zwojów i silników. Półmechaniczny Patrick siedział tronie niczym król bez korony, martwym, spokojnym wzrokiem ogarniając idealnie symetryczne Miasto. Huk parujących fabryk zagłuszał myśli Patricka. Mechaniczny Patrick rzucił mu martwe spojrzenie.
- Chcesz się przejść?
Syn eteru wyrwał się ze snu w trakcie nocy, drżąc jak w febrze. Bolała go głowa, cały był spocony i słaby. Podświadomie czuł, że wcale nie chciał widzieć tego, co znalazłby w fabrykach.

***

Poranne ćwiczenia kata Akane nie przyciągało większej uwagi ludzi, zresztą kogo uwagę miałaby przykuć gdy ledwo wstało słońce, panowała szarówka, a powietrze wypełniała wilgoć zwiastująca rychłe przeistoczenie się pierwszych kropel spadającego właśnie deszczu w silną ulewę. Lecz inaczej reagowały zwierzęta. Dwa pająki, wąż, ciekawski gryzoń , parę mrówek – te wszystkie stworzenia w czasie jej medytacji zbliżyły się. Lecz uczyniły to ostrożnie, a po chwili uciekły jak oparzone. Lisica była niepozorna, lecz niektóre zwierzęta wyczuwały zagrożenie lepiej od ludzi, a po gładką taflą spokoju skrywała się powstrzymana siła.
Zmysły Azjatki rozpościerały się na okoliczną naturę. Europejczycy powiedzieliby, że była umierającą jaszczurką, była zderzeniem chmur, była deszczem, była pyłem niesionym po drogich, była jednocześnie liśćmi jak i targającymi nim wiatrem. Lecz Akane nie była europejką, wyrastałaz innej tradycji mistycznej. Ona nie była sobą, ani czym innym. Nie była jaszczurką, nie była chmurami, burza, deszczem, pyłem wichrem czy drzewem. Po prostu jej nie było.
Jak pusty bóg.
Jak jeden umysł.
Lecz właśnie osiągając niebyt, można było osiągnąć zrozumienie. Zrozumienie lokalnej fauny, kształt wzorców życia, ogólny pogląd na stada zwierząt, fronty atmosferyczne. Brakowało dziewczynie Korespondencji do naprawdę wielkoskalowej ekscerpcji otaczającej ją rzeczywistości, lecz to co miała, było pomocną wiedzą. Zrozumieniem podstaw tutejszego biotopu.
I zrozumieniem deszczów i wichrów. Wydawało się jej nawet, że gdzieś na granicy umysłu, wra z kolejnym wyprowadzanym w powietrzu ciosem zaczyna rozumieć imiona wiatrów które miejscowi szamani dawali im przez wieki. Imię gorącego, suchego powietrza z pustyni, morskiej bryzy, imię wiatrów monsunowych, imię chmur przynoszących.
Wykrok prawą nogą, odbicie lewą, cios otwartą dłonią. Coraz większe krople deszczu spadały z nieba. Ziemia nie była w stanie przyjąć wody, nie tak prędko. Kałuże rozlewały się mioędzy kamieniami.
W ciemnych chmurach dostrzegała ledwo widoczny, długi, wężowaty kształt. Łuski smoka wtapiały się w ołowianą barwę nieba. Grzmot był tak silny, że dziewczyna niemal zatoczyła się podczas kata. Nie wiedziała czy to prawdziwy grzmot burzy wzmocniony magyczną percepcją, czy też jej avatar dał o sobie znać. Może oba.
Smok odezwał się ochryple, serią gromów.
- Były kiedyś dwa klany które się nienawidziły. Mądry poeta, mądry wojownik, mądry człowiek stwierdził, iż kolejne wieki nienawiści sumarycznie sprowadzą więcej złej karmy niż ucięcie tego. Stwierdził, że będzie wspierał pierwszy klan, gdyż uznał, izw tej spirali przemocy, ma on lepsze intencje. Doprowadził do zagłady obu klanów. Gdzie popełnił błąd?

***

Russo nalegał aby magowie zjedli śniadanie razem ze wszystkimi. Posiłek nie był przesadnie obfity, ot zwyczajne, wspólne jedzenie z odrobiną kolorytu. Russo poprosił przed jedzeniem o chwilę modlitwy. Nie wymawiał jej na głos, nikogo nie zmuszał do wspólnego odmawiania, a tylko zapewnił ciszę. Wyglądało na to, że modliła się zdecydowana większość lokatorów, lecz nie wszyscy. Samuel też się pomodlił. Farba do włosów na irokezie francuza powoli już schodziła, chociaż nie przeszkadzało mu to nosić równie nie pasującego stroju. Marynkę wymienił na lekki płaszcz, odwieszony teraz na krześle, pod spodem nosząc ciemnogranatową koszulę z czarnym wzorem w skandynawskie runy.
Za oknami trwała ulewa zacinającego pod silnym wiatrem deszczu. Najpierw myśleli, że to grzmoty, za wyjątkiem Patricka, który od razu poznał serie z karabinów maszynowych. W tej okropnej pogodzie pod ośrodek podjechały dwa pickupy oraz brudny dostawczak. Autorem wystrzałów był murzyn w mundurze, strzelając na wiwat – była to chyba tutejsza forma zatrąbienia klaksonem sądząc po braku większego wrażenia jakie zrobiło to na Russo i pozostałych.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline