Jak żył, tak równie sękatego i wielkiego dębu nie widział. Mawiali na Pogórzu, że w Przeklętym Lesie, jeśli głębiej wejść w jego mroki, to owszem, są tam takie. Ale wżdy każdy jedną pewną tylko prawdę o Przeklętym Lesie znał, że w nim nic nie jest nigdy pewne, a zamieszkujące go ponoć istoty obcych nie lubią. I rzadko kto ma okazję w ogóle bajać o tym co tam widział. Dość rzec, że Wielki Dąb w korzeniach którego przodkowie Gleowyn ongiś dom wybudowali, był wśród innych drzew niczym Idesbled na tle innych szczytów Gór Białych. I niejedno zapewne widział.
Rogacz podszedł do majestatycznego pnia po czym zadarł głowę w górę wzrokiem sięgając między kołysane wiatrem gałęzie. Nieopodal zauważył wielki stóg zamiecionych liści, które miast zbutwieć i rozłożyć się z roztopami, stwardniały tylko i zapewne przysparzały mieszkańcom co roku nielada utrapienia. Rogacz uśmiechnął się do tej myśli, ale i tak podobał mu się pomysł sadyby u stóp takiego wspaniałego strażnika.
Schylił się i podniósł z ziemi duży zeszłoroczny żołądź. Gładki, rdzawobrązowy z mocno osadzoną czapką. Drzewa raczej z niego już nie będzie, ale kierowany kaprysem pozwolił sobie na taką pamiątkę i schował do kieszeni. Po czym ruszył z innymi do długiego domu.
***
- Gleowyn mówi, że wierzchowca szukasz - rzekł Eoman bacznie przypatrując się Cadocowi - Niecodzienna to rzecz.
Starzec choć niczym nie dawał po sobie poznać, że nie do końca mu się ów pomysł podoba, będąc Dunlandczykiem między Rohirrimami można było jednak ową niechęć i bez tego wyczuć. Była jak kurz wzbijany każdym ruchem powietrza, czy tchnieniem wypowiedzianego słowa.
Wzruszył w odpowiedzi ramionami.
- To duży kraj. Płaski. - to ostatnie słowo stwierdził z jakimś rozczarowaniem. Nie patrzył jednak w oczy Rohirrimowi. Zerkał po zagrodach na zwierzęta. - Bez konia trudno go przemierzać. A jak mawiają… kto swoje nosi, ten się nie prosi. Ino… nie wyznaję się. Moglibyście mi poradzić?
Eoman odchrząknął, skrzywił usta. Zaraz potem brwi, a po chwili pokiwał głową.
- Wiem, który ci się zda.
Minęli kilka rumaków, a stary każdego powitał jakimś niezrozumiałym dla Rogacza słowem. Kilka ochoczo przywitało się z nim i odparsknęło. Parę jednak ino wizgnęło łbem i zadrobiło nerwowo kopytami. Wyglądały dostojnie i Rogacz ciekaw był jakie zwierze gleowynowy dziadek dla niego wybrał. Wyszli jednak z długiego domu i w stronę padoku się skierowali gdzie koniuchy objeżdżaniem się zajmowały. A do pala uwiązany stał nieruchomo
siwy podjezdek. Całkowicie niewyględny i o spojrzeniu na myśl raczej krowę przywodzącym niźli bitewnego konia na jakich słomianowłosi przemierzali równiny.
Eoman założył ramiona na siebie patrząc na wierzchowca z zadowoleniem.
- To Smic. Dym we wspólnej mowie. Kocham go jak wszystkie inne konie z mojej stajni. Jeśli chcesz, możesz go kupić.
- Jest idealny - odparł Dunlandczyk.
***
Spędzając czas w gospodarstwie, Cadoc nie szukał towarzystwa jego domowników. Nawet nie dlatego, że on sam nie był im w smak. Raczej spokoju cały czas mu nie dawała misja, którą król im powierzył. W głowie rozbrzmiewały mu słowa Thengla i królowej. Potem te Czarodzieja i Eiliandis. Te Gléowyn i Zwinnorękiego. A także te własne płynące z głębi torsu. A wszystkie były jak patyki źle ułożonego stosu do ogniska. Chwiały się i nie rokowały imponującego ognia.
Tak też kręcąc się poza ścianami Gospodarstwa natknął się na Gléowyn. Z początku nie rozumiał, co robi milcząca w oddaleniu od domu, ale szybko zorientował się, gdzie trafił. Mały rodowy cmentarzyk zdobiło kilka kamieni mogilnych. I przed jednym z nich stała Rohirrimka. Podszedł w milczeniu zgadując, kogo pochowano pod porośniętym białym kwieciem nagrobkiem. Odezwał się dopiero po chwili.
- Ile lat mieliście z bratem? - zapytał cicho.
Dziewczyna drgnęła pod wpływem głosu Rogacza. Widać było, że wyrwał ją z zamyślenia. W dłoniach trzymała bukiet polnych kwiatów, który właśnie kładła na grobie matki. Odwróciła się do gościa powoli, a na jej twarzy malowało się zaskoczenie. Nie spodziewała się tu nikogo z jej towarzyszy, szczególnie dunlandczyka. Szybko się jednak zreflektowała i uśmiechnęła do niego nieśmiało.
- Kiedy moja matka życie straciła, liczyłam sobie dziesięć wiosen, a mój brat piętnaście. Ojciec odszedł dwa lata później. - Odpowiedziała mężczyźnie i choć na jej ustach nadal błąkał się uśmiech, w jej oczach Rogacz wyczytał smutek.
Dunlandczyk skinął nieznacznie głową przyglądając się cały czas mogiłce.
- Dziwny wiek. Ani człek już pacholęciem, ani jeszcze mężem, czy niewiastą. Dziwne rzeczy zapamiętuje. - rzekł jakby czasy te w głowie sobie przypominając. Dostrzegłszy jednak frasunek w jej oczach, odchrząknął zmieszany i gotowy wycofać. - Wybacz… Przerwałem ci…
Gléowyn zaprzeczyła ruchem głowy.
- Już i tak miałam wracać. - Odwróciła się, sięgając po koszyczek, w którym, jak zauważył Rogacz, znajdowały się narzędzia ogrodnicze. Spojrzała jeszcze raz na groby rodziców tęsknym wzrokiem, cicho westchnęła i ponownie zwróciła się do gościa. - Może się przejdziemy razem? - Wskazała ścieżkę wijącą się pośród polnego kwiecia i prowadzącą wzdłuż kamiennego ogrodzenia.
Spojrzał na murek i we wskazanym kierunku i pojedyncza iskra zaintrygowania zabłysła w jego czarnych oczach. Potem na Gléowyn, ale tu minę znów wykrzywiła mu niepewność. Pokiwał jednak głową.
- Chodźmy zatem. - rzekł a gdy ruszyli, po przejściu paru metrów odezwał się ponownie dłonią przejeżdżając po porośniętych mchem kamieniu - Stare siedlisko.
Widząc niepewność dunlandczyka, skaldka obdarzyła go ciepłym, krzepiącym uśmiechem.
- Stadninę budowało wiele pokoleń mojej rodziny. W tych kamieniach złożyli swoje marzenia, trudy i znoje, dając naszemu domowi duszę. Lecz miejsce to skrywa także inne tajemnice. Zbudowano go go na ruinach starej warowni. Kto wie ile setek lat mają fundamenty i jakie historie mogłyby opowiedzieć. - Mówiąc to, zgrabnie wskoczyła na niski murek i osłaniając dłonią oczy od słońca, udała, że się rozgląda, niczym odkrywca szukający tajemnic do odkrycia. - Może jak dobrze poszukamy, to natrafimy na coś ciekawego? - Uśmiechnęła się tajemniczo. - Znalazłam! - Nagle wykrzyknęła ze śmiechem i zeskakując z kamiennego ogrodzenia, przykucnęła na trawie, sięgając w kępkę koniczyny, rosnącej pod murkiem, a następnie pokazując Rogaczowi, na dłoni, czterolistną koniczynę. - W moich stronach to szczęśliwy omen. Proszę… - Ujeła jego dłoń w swoją i położyła mu na niej swoje znalezisko. - Talizman na szczęście. - Powoli zabrała dłonie i spojrzała na Cadoca poważnie. - Wybacz moją śmiałość, ale wyglądasz, jakbyś miał jakiś frasunek. Czy mogę w czymś pomóc?
Mężczyzna przyjrzał się znalezisku, obracając je w palcach za łodyżkę, tak że listki zafalowały.
- Miałem kiedyś łapę górskiego zająca. Taką ususzoną na rzemyku. Też na szczęście. - odparł po czym wzruszył ramionami - Ale zapodziałem gdzieś. Może i pora na nowy talizman.
Skinął głową w podzięce i schował koniczynę.
- A frasunek… - skrzywił się i machnął ręką jakby przeganiał jakiegoś natrętnego owada - To nic. Powierzone zadanie nie zawsze musi się podobać. Raczej... zbierałem się by rzec Ci, że ubolewam nad Twoją stratą. Naprawdę. I wdzięcznym za gościnę.
Spojrzał na nią kontrolnie, ale zaraz skierował wzrok gdzie indziej.
- Ot i kolejny skarb - rzekł schylając się i podnosząc coś z ziemi - Mała nastroszona kolczasta kulka leżała nieruchomo na jego dłoni. - Jeż też mówią, dobrze wróży gospodarstwu.
- Dziękuję, twoje słowa wiele dla mnie znaczą. Dają mi nadzieję, że jest szansa na porozumienie między naszymi narodami. - Jej twarz ponownie rozjaśnił ciepły uśmiech. - Nie ma co się martwić na zapas. Być może podróż do Zachodniej Bruzdy podsunie nam właściwe rozwiązanie zadania od króla. Choć budzi ono mieszane uczucia i wiele wątpliwości w naszych sercach, może przyniesie coś dobrego. - Podeszła bliżej do Rogacza i pochyliła twarz nad małym zwierzątkiem. - Potraktujmy to jako dobry znak także dla naszej wyprawy. - Delikatnie wyjęła jeża z dłoni Cadoca i przysiadają na kamiennym murku, położyła go na trawie, po drugiej stronie ogrodzenia. - Idź maluszku, tutaj mogą cię psy zwęszyć i zamęczyć. - Zwierzątka nie trzeba było zachęcać, poczuwszy stabilny grunt pod łapkami, potuptało, skryć się w najbliższej kępie trawy. Gléowyn zaś zwróciła się do swego towarzysza. - Ufam, że znalazłeś w naszych stajniach wierzchowca, który by ci odpowiadał?
- Nie musiałem - odparł po chwili mężczyzna - Eoman to uczynił. Dla mnie zwierz to zwierz. Wam te ich wielkie oczy chyba mówią jednak znacznie więcej niżby można było podejrzewać. To i zdałem się na jego wybór. A czy trafny… los pokaże.
Szli jeszcze czas jakiś wzdłuż onego płotu o niczym ważkim, o ile w ogóle rozmawiając. Z jego końca sadyba Rohirrimów nie była właściwie w ogóle widoczna. Osłaniał ją wielki, stary dąb z tej perspektywy dziwnie samotny na polach Rohanu gdzie za towarzyszy mógł mieć co najwyżej skalne ostańce. Zrazu zawrócili, a niedługo dujący do strony domostwa wiatr przyniósł woń wieczerzy.