Wejście okazało się trudniejsze, niż Zachariasz przypuszczał. I przejście do otworu w skale było jego najłatwiejszą częścią. Potem zaczynały się schody… a raczej wody. Niziołek najpierw klął, potem prychał i pluł wodą, a na koniec po prostu starał się dotrzeć do miejsca, gdzie będzie mógł złapać oddech. Małym pocieszeniem był fakt, że krasnoludy też nie miały łatwo. No ale to przecież niewielkie pocieszenie, a jemu przynajmniej broda nie zamokła i nie śmierdziała wilgotnym kotem.
Kiedy wydostali się na postument, próg czy cokolwiek innego, co wystawało ponad rwące wody, Zachariasz padł na wznak i głęboko oddychał, mrugając mokrymi oczami. Przez dłuższą chwilę nie interesowało go, co dzieje się dookoła.
- Nejsem ryba – odezwał się w końcu, wypluwając ostatni haust wody. – To znaczy nie mam nic przeciwko pływaniu, ani rybom, w końcu to doskonałe jedzenie jest. Ale bez nadsázky. Pan Radlvander z Kobbitz w Ostlandzie też się o tym przekonał, kiedy zaszedł pewnego wieczoru do gospody „U Trutnia”, gdzie serwowano świetnego karpia. Nasz bohater lubił zjeść rybkę, a wiadomo że ta lubi pływać. No i wypił prawie cały staw gorzałki, zjadając przy tym kilkanaście porcji karpika. Jeno mu na koniec trochę nieskładnie szło owo jedzenie, no bo wiecie, gorzała poszła w członki i do głowy… I się zachłysnął biedaczyna ością. Ledwo człowieka uratowali. I kiedy go jego ślubna, Aldmunda Radlvanderova zobaczyła, jak przynieśli ledwo żywego do domu, to też mruknęła „bez przesady”…
- Łańcuch urwany – skwitował, kiedy krasnolud wyciągnął zwoje ociekającego wodą, pordzewiałego łańcucha. – Tedy się nie dowiemy, do czego służył. Ale patrzcie, drugi cały do kołowrotka przymocowany. Zaraz się okaże jak to działa. Czy aby upływ czasu nie nadwyrężył mechanizmów – ochoczo zerwał się i zaczął siłować z korbami kołowrotu, sapiąc i dysząc. – No cóż tak stoicie? Pomóżcie, bo chyba sam nie dam rady!