Wszystkie słowa, które zostały wypowiedziane przez starego zwiadowcę, ociekały defetyzmem i przekonaniem, że lepsze jutro było wczoraj. Dorian nie lubił takich ludzi. Podświadomie czuł, że taki towarzysz podróży byłby mu ciężarem i psuł by mu humor na każdym kroku. I jeszcze ta zapijaczona morda, Bernard, dorzucił kilka słów które uzmysłowiły bretończykowi jak dalece Imperium różni się od rodzinnego Carcassonne. Tu nie było zwartych szeregów pancernego, zbratanego ze sobą rycerstwa i szeregów najeżonych pikami kmiotków barwnie odzianych w rodowe znaki. Tutejsza wojaczka przebiegała inaczej. Była taka… brudna. De Bruine nie chciał się jej tykać, ale z drugiej strony wiedział, że musi. Tego wymagała jego misja. Tego wymagał…
- De Bruine. Napijmy się. - słowa Bernarda wyrwały Doriana z drętwoty rozmyślań. Bez słowa sięgnął po dzban i dwa kielich, które opróżnił pod stół z ich dotychczasowej zawartości. Nalał z rozmachem rozchlapując nieco na drewniany blat, plamiąc go krwistą czerwienią wina. Bukiet poczuł niemal od razu. Wolał by go nie czuć, bo nijak się miały lokalne sikacze do słodyczy i aromatu bretońskich specjałów. Mimo tego, przełknął gorycz i przypił do zakonnika zderzając się z nim kielichem. - Twoje zdrowie, mój ty ponury druhu! Przygadałeś temu człekowi tak, że zmiotło go jak jesienny wiatr wywiewa liście. Ale myślę, żeś trafił kulą w płot, bo on praw był. Jak widzisz sam się pozbył naszego towarzystwa.
- Może i się pomyliłem tym razem, choć uwierz mi de Bruine, ci którzy chcieli walczyć, mieli tu roboty, że we krwi brodzili po kolana. I nie cofnęli się. Zostali tam, gdzie musieli, gdzie ich obowiązek był zostać. Nie czmychnęli przed wrogiem, by później na łzawe opowieści żebrać o jałmużnę. - Bernard choć nie chciał gadać, mówił. Widać było, że stary zwiadowca zbudził w nim dawne demony. Ot, takie właśnie były by skutki wzięcia hohlandczyka na służbę. Defetyzm, smutek, rozpacz. Ale też ostawienie go na przepadłe był czynem podłym i niegodnym.
- Wybacz, ale nie zgodzę się z tobą, Bernardzie. Widzisz, odwaga to cnota rycerska. Zwykły kmiot rzadko jej doświadcza. Nie można od wieśniaka żądać by na rycerski sposób stawał do orężnej rozprawy. - de Bruine mówił, ale oczami wyobraźni widział de Grasou, którego kmiotkowie zatłukli kłonicą w jego własnym, rodowym pancerzu. Pamiętał jak spod płyt wypływała krew, choć blacha wytrzymała. To ciało pękło. Albo Rupert, utopiony przez wieśniaków w płytkiej strudze w której koń pęcin by nie zamoczył. Albo Fulko de Roche stratowany przez podstępnie puszczone nań w wąwozie stado wołów. Albo… Mógłby wymieniać, bo sam dławił chłopskie bunty i naoglądał się okropieństw na zapas. Okropieństw, które z rycerskim zwyczajem nie miały nic wspólnego.
- Jebać, to, napijmy się Bernard! - de Bruine popadł w podobny rycerzowi Białego Wilka nastrój. Zasrany zwiadowca…
.