5-8 marca 2050, piętro kryjówki Hectora
Mając zbyt dużo czasu na zbędne przemyślenia Garcia zaczął samego siebie wpędzać sukcesywnie w szaleństwo. W jego głowie jedne irracjonalne podejrzenia natychmiast zastępowane były innymi, jeszcze mniej prawdopodobnymi... lecz czym właściwie było w obecnej sytuacji prawdopodobieństwo, czym była zwyczajna logika? W takiej sytuacji, w obliczu powtarzalnej sekwencji tego samego poranka, Nowojorczyk gotów był zacząć wierzyć nawet w koncept mówiący, że to jego rzekome życie w Zgniłym Jabłku było wymysłem chorej wyobraźni, a on sam tkwił zawieszony w sennym koszmarze podtrzymywanym przez jakieś farmaceutyki...
Nie, do kurwy nędzy! Rosa Sanches nie była pustym wymysłem, ona istniała! Ona i jej hałaśliwa rodzina; jej ojciec, który zmusił Hectora do wyjazdu w poszukiwaniu bogactwa godnego narzeczonej; jej skorzy do bitki i wypitki bracia. Wszyscy oni istnieli tak samo jak dom Hectora w Nowym Jorku, jak jego składany przez kilka lat z części Silverado. I jak zniszczone pustkowia, które monter pokonał w drodze do Caligine.
To nie z jego umysłem było coś nie tak, tylko z tym przeklętym miejscem. Jakieś przeczucie kazało mu wierzyć, że opuszczający miasteczko motocykl wyrwał się z pułapki, w nieznany jeszcze sposób wydostał się poza sztuczną bańkę Caligine. Ktoś musiał znać rozwiązanie tej cholernej zagadki!
Motocyklista. Hector podniósł głowę dźgnięty szpilą ogromnej determinacji. Ci bikersi mogli rzucić pewne światło na dylemat Nowojorczyka udzielając mu jednej konkretnej informacji.
Była nią data. Data aktualna w ich mniemaniu. Jeśli któryś zmuszony do odpowiedzi rzuciłby Garcii lata trzydzieste, oznaczałoby to ewidentnie to, że należeli do koszmarnej symulacji podobnie jak cała reszta miejscowych marionetek. Lecz jeśli bikers upierałby się, że oto właśnie zaczęły się lata pięćdziesiąte, dałby monterowi dowód na to, że podobnie jak on sam gangerzy znaleźli się w Caligine wskutek działania mechanizmu szwankującej czasoprzestrzeni. A to rozwiałoby jego coraz większe wątpliwości co do swojego stanu zdrowia psychicznego!
Oblizując spierzchnięte usta Garcia podniósł się bezszelestnie z kucek i zaczął schodzić na parter budynku dając starannie baczenie, gdzie stawia stopy, by nie poślizgnąć się na mokrych kartonach.
Musiał za wszelką cenę dopaść tego skurwysyna.