Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-04-2021, 23:39   #103
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 14 - 2525.XII.11 bzt; południe

Czas: 2525.XII.11 bzt; południe
Miejsce: okolice osady Leifsgard, dżungla, przedpole osady
Warunki: jasno, odgłosy dżungli, zachmurzenie, sła.wiatr, skwar


Wszyscy



Wydawało się, że nocleg u Norsów przyniósł raczej dobroczynne skutki. Można było znów wyspać się pod suchym dachem, niekórzy szczęśliwcy mogli spać nawet w prawdziwym łóżku a wspólna wieczorna i poranna biesiada z gospodarzami jakoś zbliżyła do siebie obie strony. Zwykli żołnierze, ciury i tragarze nie byli zbyt wymagający w obsłudzie. Wystarczyło im napełnić brzuch i pozwolić w spokoju przespać noc. A wizyta u Norsmenów im na to pozwoliła. Więc gdy wychodzili przez południową bramę wyglądali na zadowolonych. Norsmeni też żegnali ich jak przyjaciół, zdecydowanie bardziej wylewnie niż miało to miejsce przy wczorajszym pierwszym spotkaniu obydwu wodzów przy północnej bramie. Nie wyglądało na to aby ktoś żywił tu do kogoś urazę i zamierzał strzelać w plecy odchodzących gości.

Na nieco wyższym poziomie, wśród otoczenia samego kapitana de Rivery dało się poznać, że on sam też jest raczej zadowolony z tej wizyty. Norsmeni chyba nie dowiedzieli się o Karze a przynajmniej nic na to nie wskazywało. I udało się wynegocjować wyzwolenie tej jaka była ich więźniem. A do tego przekonać jarla, że nie są wrogami Norsmenów a nawet mogą mieć wspólnotę interesów. I to pomimo tego, że ekspedycja parła dalej w trzewia tropikalnego kontynentu kierując się w stronę ziem Amazonek. Chociaż kapitan wcale nie ukrywał przed jarlem, że nie jest na wyprawie wojennej tylko rabunkowej i nie ma w planach wojny ani z Norsmenami ani Amazonkami. A wobec rabunku stary Norsmen wydawał się mieć wiele wyrozumienia jakby sam miał na koncie niejedną taką wyprawę. Więc de Rivera uznał, że zrealizował swój plan na ten etap wyprawy.

Cała ekspedycja znów rozciągnęła się w luźną kolumnę. Czoło już dawno zniknęło w mrocznej dżungli gdy tył jeszcze maszerował pomiędzy długimi domami Norsmenów. Chociaż podczas wieczornej biesiady raczej niewiele było okazji aby się sponiewierać bo w końcu gospodarze nie mieli nawet okazji się przygotować na tak liczną wizytę to i zawartość stołów to nie była pod żadnym pozorem uczta. Rano wyglądało to niewiele lepiej chociaż już gospodynie zdążyły nagotować coś a wczoraj wieczorem nie bardzo. Ale po całym dniu marszu w skwarze, wieczornych tańcach i poczuciu bezpieczeństwa kapitan dał pofolgować swoim ludziom i nie zrywał ich z samego rana. Więc poza kilkoma posłańcami do obozu Carstena którzy umknęli uwadze większości nie tylko Norsów ale i gości tylko dziesiątka Ektheliona opuściła wioskę gdy większość już pałaszowała norsmeńskie śniadanie.

Po śniadaniu trzeba było się żegnać z gościnnymi Norsmenami i zbierać do drogi. Ale jak było to kilka setek luda rozproszonych po całej osadzie oraz z pół setki bydła to jednak musiało to zająć trochę czasu. Więc tak jak przewidywał kapitan wyruszyli z wioski około południa. Tym razem tak jak wczoraj dowódca wyprawy był na samym czele jej ekspedycji tak teraz na samym końcu. Żegnał się z jarlem jak z najlepszym przyjacielem i jako ostatni przejechał przez otwartą południową bramę jego osady. Dopiero potem nadgonił i znalazł się tam gdzie zwykle podczas marszu czyli w środku kolumny.

Niedługo później zrobiło się samo południe i najgorętsza pora dnia. Skwar lał się z nieba, nawet zachmurzonego. I powietrze było tak duszne, że chwytało za gardło. Co było zwłaszcza męczące dla tych z ciężkimi pancerzami co szli na własnych nogach lub tragarzy dźwigających pakunki na własnych plecach. Było chyba jeszcze goręcej niż rano. Wkrótce więc jak dotarli do obozu Ektheliona kapitan zarządził postój na obiad oraz przeczekanie tej najgorętszej pory dnia. W związku z tym te kilka setek zaległo obozem pierwszy raz koncentrując się mniej więcej w jednym miejscu przy rzece odkąd wyruszyli z osady. Przy okazji też dołączyła do nich grupa Carstena jaka od wczoraj działała samodzielnie i mieli już za sobą pierwszą noc w interiorze. A ci co byli na naradzie w namiocie kapitana byli świadkiem spotkania obu Amazonek.

- Kara?! - Kara chyba nie spodziewała się ujrzeć kogoś znajomego. Siedziała sobie przy ognisku i coś gmerała przy haczykach jakie rano zrobiła z ości złowionej w rzece ryby. I raczej nie zwracała uwagi na otoczenie skoncentrowana na tym zadaniu. Dlatego na zaskoczony, kobiecy okrzyk jaki wzywał ją po imieniu podniosła zdziwione spojrzenie w tym kierunku. I wybałuszyła oczy ze zdziwienia. Po czym jak czarnoskóra dzikuska wyciągnęła ramiona i obie rzuciły się sobie w objęcia.

- Meda!? - widocznie obie się nie tylko znały ale lubiły. Wpadły bowiem sobie w ramiona i witały się jak dawno nie widziane siostry albo przyjaciółki. Ściskały się jakby jedna nie mogła uwierzyć, że ta druga tu naprawdę jest. I coś gadały do siebie w takim tempie i podnieceniu, że nie wiadomo było czy Togo zdołał coś z tego wyłapać. Śmiały się przy tym i ekscytowały na całego wcale nie przejmując się, że są w środku obozu.

W porównaniu do Kary to Meda miała znacznie ciemniejszą karnację. Prawie tak ciemną jak Togo. Ale jak rano wzięła kąpiel i ubrała się w czyste rzeczy to wyglądała i pachniała zdecydowanie przyjemniej niż gdy ją wczoraj Iolanda i Isabella widziały pierwszy raz jeszcze w celi. Gdy ta największa eksplozja nieokiełznanej radości ze spotkania minęła Kara pociągnęła Medę na pień na jakim do tej pory siedziała i obie zaczęły rozmawiać jakby chcąc nadrobić stracony czas. I miały sobie wiele do powiedzenia. Także o otaczających ich osobach. Zaczynając od Togo który jako jedyny w całym obozie mówił w ich języku. Kara coś pokazywała na otaczającą ją eskortę która od wyruszania z miasta zwykle jej towarzyszyła a Meda się zrewanżowała i pewnie coś tłumaczyła o bretońsko - estalijskiej grupce z jaką maszerowała przez dżunglę od opuszczenia osady. I z jaką od wczoraj najczęściej miała kontakt.

- Togo czy one mnie obgadują? - Zoja zmarszczyła brwi zerkając podejrzliwie na trajkoczące Amazonki. Kara właśnie gestykulowała dość wymownie. Z jednej strony jakby w kogoś celowała włócznią a z drugiej jakby łapała za jakiś miecz czy inną szablę u pasa. Ta jej pantomima jakoś dziwnie przypominała opowiadanie zdarzenia sprzed dwóch wieczorów przy pierwszym obozie na plaży. Jordis szybko przetłumaczyła jej pytanie na estalijski jakim mniej więcej posługiwał się mały dzikus.

- Tak. Mówią, że byłaby z ciebie dobra Amazonka. I, że jesteś bystra. Znasz już trzy słowa w ludzkim języku. - a mały dzikus jak zwykle wyszczerzył się jakby to wszystko niezmiernie go bawiło. Jak zwykle trudno było się zorientować czy znów żartuje czy to naprawdę tak obie Amazonki ze sobą rozmawiały. Bo często się tak beztrosko szczerzył. Myrmidianka przetłumaczyła to na reikspiel w znacznie bardziej składnej i grzecznej formie zachowując jednak sens wypowiedzi.

- Ja znam trzy słowa w ludzkim języku? Bo jestem taka bystra? No ciekawe ile nasze bystrzaczki znają słów po naszemu. - Glebova złożyła ręce na piersiach jakoś wcale nie podzielając radości ani Togo ani jego koleżanek.

- Togo o czym one tyle rozmawiają? - kapitan chyba uznał, że już obie wyzwoleńce miały ze sobą wystarczająco wiele czasu do rozmowy i teraz już można spróbować się czegoś od nich dowiedzieć.

- Kara jechała na zwiad ale culham ją poniósł. Walnęła łup! w głowę i ciemność. Obudziła się u was. A Meda zasadzała się na tych z osady. Ale źle poszło. Inne zabite a ją złapali. Jedna nie wie co z nią. Może uciekła. A może też zabita. - mały, czarny niziołek streścił tą o wiele dłuższą rozmowę obu dzikusek. Te na chwilę uciszyły się słysząc swoje imiona i pewnie domyślając się, że o nich mowa.

- Zapytaj je czy rozumieją, że jesteśmy przyjaciółmi. Nie mamy do nich złych zamiarów. - de Rivera zapytał za pośrednictwem swojego tłumacza to co było dla niego najważniejsze w tym całym uwalnianiu kolejnych dzikusek z różnej niewoli. I słuchał bo rozmowa na trzy głosy w obcym języku trwała dłuższą chwilę.

- Pytają czego chcemy. I co chcemy z nimi zrobić. - Togo udało się dość lakonicznie streścić tą znacznie dłuższą wymianę zdań z Amazonkami.

- Jak chcą mogą iść wolno nawet teraz. Tylko niech powiedzą swoim kto je uwolnił. My idziemy do starej piramidy w głębi dżungli. Będzie nam łatwiej jeśli nam pomogą. Ugoszczą. Będziemy przechodzić przez ich ziemię. Ale nie jako wrogowie. Nie chcemy z nimi walczyć. Jesteśmy przyjaciółmi. - kapitan mówił powoli i prostymi zdaniami. Patrzył trochę na Togo a trochę na dwie dzikuski. Z czego Meda ubrana w standardową koszulę i jakieś spodnie to wydawała się bardziej cywilizowana od swojej siostry która wciąż miała na sobie swój oryginalny strój. Zdecydowanie zbyt skąpy jak na standardy staroświatowej moralności.

Teraz znów nastąpiła dłuższa przerwa gdy trójka tubylców wymieniała ze sobą różne uwagi dłuższy czas. Wydawało się, że po stronie Amazonek panuje jakaś konsternacja albo zdziwienie. Tak można było wyczytać po ich minach i barwie głosu. A niziołek coś tłumaczył im w swój bezpośredni i radosny sposób. W końcu chyba doszli do jakiegoś porozumienia.

- One mówią, że są tylko wojowniczkami i osadą rządzi ich królowa. To prawda. Te co u nas żyją też tak mają. - Togo zaczął tłumaczyć to co mówiły obie kobiety z tego samego plemienia. I dodał komentarz od siebie.

- Pytają też po co chcemy iść do tej piramidy. To święte miejsce. - przetłumaczył coś o wiele istotniejszego.

- No i się zaczyna… - mruknął cicho de Rivera przecierając spocone od gorąca czoło chustką. Zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią. Powiedział coś do Olafa i ten skinął swoją łysą głową i odszedł gdzieś szybkim krokiem. - Zaraz to im wyjaśnię. A mówiły jeszcze coś? - zapytał swojego czarnoskórego tłumacza lokalnych narzeczy.

- Pytają czy mogą odejść teraz. Chyba nam nie wierzą, że im pozwolimy. - widocznie było coś jeszcze oprócz pytania o piramidę. De Rivera cmoknął niezadowolony i spojrzał w pochmurne niebo prześwitujące ponad koronami wysokich drzew.

- Tak. Jak chcą to mogą odejść teraz. Tylko niech powiedzą swoim kto je uwolnił. - rzekł niechętnie i z rezygnacją jakby pogodził się z myślą, że tubylcze kobiety spróbują to sprawdzić w tej chwili. Togo przetłumaczył jego słowa co znów wywołało ożywioną dyskusję. Ale tym razem rozmawiały ze sobą obie siostry i to przyciszonymi głosami. Wydawało się, że odpowiedź bardzo je zaskoczyła. Ale ich odpowiedź już nie bardzo.

- No to mówią, że chcą odejść teraz. Obiecują powiedzieć jak było. - kapitan cmoknął z niezadowolenia jakby sprawdził się niechciany scenariusz jaki przewidywał. Niespodziewanie jednak Kara odezwała się coś jeszcze i wskazała na Zoję. Togo pospiesznie przetłumaczył o co chodzi.

- Ona mówi, że dobrze aby ktoś poszedł z nimi. Aby królowa mogła zobaczyć i porozmawiać. I jasna głowa jest w sam raz. - wyszczerzył się radośnie mały dzikus widząc reakcję Glebovej.

- Sama!? Z nimi!? Do ich wioski? Mowy nie ma! Nawet się nie dogadam, nie wiem co one mówią. Przecież znam tylko trzy słowa w ludzkim języku! - wybuchnęła Kislevitka nieco przedrzeźniając wcześniejszą wypowiedź tłumacza i obu autochtonek.

- To w sumie… Nie jest zła myśl. Togo mógłby pójść z wami. - kapitan dostrzegł jednak pewien potencjał w tym rozwiązaniu.

- Ale ja nie znam estalijskiego a on w reikspiel ani po kislevsku nie gada. - przypomniała blondwłosa Kislevitka nadal nie zdradzając entuzjazmu dla tego pomysłu. W końcu była mowa jakby miała iść sama przez dżunglę w otoczeniu trójki dzikusów o wątpliwej moralności i nieznanych zamiarach.

- No tak, to mogłaby być pewna przeszkoda. - de Rivera skinął głową i znów się zamyślił. - Togo a weź je zapytaj, czy zgodziłyby się zaprowadzić do wioski naszych posłów. Tacy co dadzą świadectwo królowej jak Zoja. I może parę innych osób. Mała grupka mogłaby tam dotrzeć prędzej niż my po całości. - zapytał patrząc wyczekująco na trójkę tubylców. Czarnoskóry kurdupel zaczął się gibać i wesoło gadać do obu Amazonek a one najpierw słuchały a gdy skończył naradzały się przyciszonymi głosami. W końcu dały odpowiedź jaką przekazał tłumacz.

- Mówią, że parę osób, mogą zabrać. Ale żadnych waszych mężczyzn. Mężczyźni wszystko niszczą. - brzmiało jakby Togo przekazywał wiadomość jakby uważał, że jego samego ten wymóg nie dotyczy.

- Żadnych mężczyzn? - zapytał de Rivera nieco unosząc brew. Mały dzikus pokiwał twierdząco głowa szczerząc się do niego z nieskrępowaną radością.

- Powiedz im, że w naszej wyprawie mamy od cholery mężczyzn. Także takich co wszystko niszczą. Ale do cholery wczoraj to właśnie nasi mężczyźni i nasze kobiety stawali w szranki aby uwolnić jedną z nich z rąk Norsmenów a parę dni temu postawiliśmy mnóstwo złota aby zwrócić tej drugiej wolność. I dalej zamierzamy iść do tej cholernej piramidy. I jak nie mogą znieść naszych mężczyzn to niech sobie idą dalej w cholerę i nie zawracają nam więcej głowy. - de Rivera może nie stracił nad sobą panowania ale wyraźnie podniósł głos dając wyraz swojej irytacji na taką odpowiedź. A, że zazwyczaj dał się poznać jako człowiek stanowczy ale raczej opanowany to nawet takie podniesienie głosu rzucało się w oczy i przykuwało uwagę. W namiocie nagle zrobiło się bardzo cicho i słychać było tylko jak Togo tłumaczy coś obu Amazonkom. Obie wydawały się jakby niepewne tego co się właśnie stało i zaczęły mówić ze sobą tak cicho, że prawie szeptać. W końcu Kara przekazała krótką odpowiedź.

- Dobrze. Mężczyźni też mogą być. Ale zdecyduje królowa. One tylko zaprowadzą. - przetłumaczył czarnoskóry niziołek szczerząc się jeszcze bardziej niż poprzednio.

- Świetnie. A może być jutro rano? Musimy się naradzić kogo wysłać w tą ważną misją. Na noc nie ma co iść to jutro rano jakby zgodziły się poczekać mogłyby ruszać. - estalijski wódz całej ekspedycji znów wrócił do swojego rozsądnego tonu zawodowego negocjatora i przekazał swoją propozycję. Po krótkiej rozmowie obie Amazonki przystały na nią więc zyskali pół dnia i całą noc aby ustalić kto ma się udać w tą misję. Jasnym było, że może to być najwyżej kilka osób.



Carsten



Poranna wycieczka and rzekę skończyła się nieco inaczej niż podczas pierwszego obozu na plaży. Do samej rzeki nie mieli tak daleko od obozu. A Kara i Togo prowadzili ich tak pewnie jakby poruszali się po arterii miejskiej z wypisanymi nazwami ulic na każdym mijanym drzewie. Aż dotarli do rzeki. Rzeka była dość mętna, zielonkawa woda nie pozwalała dojrzeć co jest pod powierzchnią. Jak się do niej weszło własne stopy zaczynały znikac gdy woda siegała kostek a krok dalej jak już sięgała połowy łydek właściwie już w ogóle nie było ich widać.

Ale jakiś czas para tubylców prowadziła ich wzdłuż brzegu rzeki z początku nie bardzo było wiadomo po co. Aż się okazało gdy dotarli do jakiejś zatoczki gdzie woda była nieco bardziej przejrzysta. Można było wejść po kolana do wody i wciąż widać było dno.

Kara równie beztrosko jak wówczas na plaży zrzuciła z siebie ubranie które i tak nie było zbyt obszerne i więcej odsłaniało niż zasłaniało. I weszła do tej wody. Ale tym razem raczej nie pływała a kąpała się zanurzajac się prawie cała. Musiała być zadowolona bo nuciła coś sobie cicho pod nosem jak to się czasem zdarzało ludziom na całym świecie. Widocznie Amazonkom także.

- A co tam, potem może nie być okazji… - mruknęła Zoja która zdjęła buty i moczyła bose stopy w ciepłej wodzie ale chyba w końcu widok kąpieli na łonie natury ją skusił. Zwłaszcza, że po gorącej nocy odświeżająca kąpiel wydawała się bardzo kusząca. Więc w końcu zdjęła spodnie, zrzuciła koszulę i sama też zanurzyła się w odnodze tej rzeki. I też raczej nie musiała się wstydzić swojej figury. Kara powitała ją całkiem radosnym uśmiechem i zachecającym machaniem dłoni. Ten epizod jak prawie stanęły naprzeciw siebie z obnażoną bronią wówczas na plaży wydawał się kompletnie nieistotny. Togo nie fatygował się nawet ze zdejmowaniem swojej przepaski biodrowej. Władował się na całego do wody rozbryzgując ją jak mały dzieciak. Którym czasem się wydawał być nie tylko ze względu na nikczemy wzrost.

A po kąpieli przyszła pora na pranie. Obie kobiety w płytkiej wodzie uprały to co miały na sobie. Zoja uznała, że chodzenie w mokrym nie jest zbyt przyjemne ale uznała, że “aby do namiotu” a tam już się przebierze w coś suchego. Na miejscu okazało się, że “coś suchego” w tej dżungli to nie oznacza tego samego co za oceanem. Nawet niby suche rzeczy w tej wszechobecnej wigloci w dotyku zdawały się jak takie nie do końca suche. No ale innych rzeczy nie mieli.

W każdym razie z tej małej, rzecznej wycieczki wrócili w całkiem dobrych humorach. Jeszcze było przed południem jak mogli się wylegiwać w obozie odpoczywając przed czekającą ich podróżą gdy przyszedł do nich ten sam żołnierz co rano. Tym razem w towarzystwie tylko jednego kolegi.

- To niedługo ruszamy. Zresztą chyba będzie stąd słychać. Ekthelion ze swoimi elfami już ruszył na południe. My będziemy musieli obejść łukiem osadę i dotrzeć do rzeki od południa. Tam możemy poczekać na resztę. Dopiero się zbierają to jeszcze to trochę potrwa. - przekazał wieści Carstenowi i jego podopiecznym. Miał właściwie rację. Nie musieli się spieszyć ze zwijaniem namiotów. Pikinierzy jakoś nie mieli przekonania do wkładania w ten skwar swoich pancerzy w jakich się gotowali żywcem no ale posłuszni wojskowej dyscyplinie jednak je nałożyli. Chyba im bliżej południa to się robiło goręcej. I bardziej duszno. Ale ruszyli w drogę zostawiając za sobą bezładny okrąg z kolczastych gałęzi.

Przez dżunglę w ten gorąc wcale nie szło się łatwo. Przez te kłącza, wysokie korzenie albo przewalone pnie nad jakimi trzeba było stawiać kroki. Albo wyciągać buty z lepkiego błota i cały czas oganiac się od insektów. Przynajmniej z utrzymaniem kursu nie było problemów. Szczeliny jaśniejszego nieba po lewej wskazywały gdzie zaczyna się polana okalająca osadę. I wystarczyło trzymać się tego kierunku aż dotarli znów do rzeki. Ale już po południowej stronie osady. Trochę dalej, głównie dzięki Bastardowi który złapał trop no i trzymając się rzeki dotarli do obozu elfów Ektheliona. A kilka pacierzy później wyłoniło się czoło kolumny jaką prowadziły elfy Amrisa.


Amris



- Powiem ci bracie, że jestem bardzo przyjemnie zaskoczona. Tymi ludźmi. Tymi naszymi i tymi Norsami. Wczoraj wieczorem nie spodziewałam się, że obejdzie się bez rozlewu krwi tej nieszczęsnej kobiety. A dzisiaj zobacz. Idzie sobie wolno. - elfie rodzeństwo szło sobie przez dżunglę eskortowani przez swoich wojowników. Ci dbali o ich bezpieczeństwo a przy okazji odnajdywali ślady pozostawione przez elfy Ektheliona. Za plecami zaś mieli resztę kolumny. Gdzieś tam szła owa uwolniona Amazonka więc słowa siostry można było traktować w przenośni. Ale przekaz przyjemnego rozczarowania był dla jej brata czytelny.

- Ona się chyba nazywa Meda. Albo Mega. Jeśli dobrze ją zrozumiałam dziś rano przy kąpieli. Ale niestety nie znam jej języka a ona naszego. Ani nie mamy żadnego wspólnego. Więc wiele żeśmy nie porozmawiały. - przyznała skoro już nawiązała do owej dzikuski jaką wspólnymi staraniami udało im się wczoraj ją uwolnić z tą Norsmenów. I to tak zgrabnie, że z Norsmenami rozstali się w przyjaźni.

- I ten Szary Wilk no niby taki zwykły guślarz a zobacz, jednak coś powiedział o tej roślinie. Ciekawa jestem co te Amazonki mogą wiedzieć na ten temat. No ale bez Togo to chyba z nimi nie bardzo porozmawiamy. - Lycena schyliła się pod jakimś zwisającym kłączem obok którego przechodzili właśnie. Mały tubylec kapitana wydawał się najlepszym łącznikiem między Amazonkami a ludźmi zza oceanu. Niestety jako że ani brat ani siostra nie znali estalijskiego to jeszcze potrzebowali kogoś kto przetłumaczy słowa Togo na elfi albo reikspiel. Ale na razie to był on gdzieś przy Carstenie i Karze. Więc z tą Megą czy Medą na razie mogli porozumiewać się tylko na migi.



Ekthelion



Było gorąco. A zrobiło się jeszcze goręcej. Zbliżała się najgorętsza pora dnia. I była naprawde gorąca. Pot zdawał się gotować pod pancerzami spływając powolnymi strugami po skórze po jakiej nawet nie dało się podrapać. Ta tropikalna dżungla to było piekielne miejsce dla kogoś w pancerzu. Miało się wrażenie, że pancerz żywcem gotuje swoją żywą jeszcze zawartość.

Przynajmniej nie musieli iść zbyt daleko. Kapitan przed odejściem polecił im sprawdzić drogę na południe. Na razie była względnie trudna do zgubienia. Wystarczyło trzymać się rzeki i iść pod prąd. I nie dalej niż godzinę czy dwie marszu od osady. Ot aby zatrzymać się na postój i obiad. Oraz przeczekać ten największy skwar. Przynajmniej w pożądanej odległości miejsce na obóz znaleźli w sam raz. W pobliżu wodospadu i w ogóle. Z kilka pacierzy później zjawiła się grupka Carstena jakich zostawili wczoraj przed zmierzchem i nawet nie było wiadome dla Ektheliona gdzie i jak spędzili noc. Ale wyglądali na całych i zdrowych. Prowadził ich pies jaki wyglądał na myśliwskiego. Przynajmniej tak się zachowywał. A kolejne kilka pacierzy później, w samo południe, pokazały się elfy Amrisa prowadzące czoło głównej kolumny. Ale słychać było ją z daleka. Nie było to nic dziwnego. W końcu szło tam ponad 3 setki par nóg dwunogów i pół setki bydła. Taka masa to nie była grupka zwiadowców jaka mogła się przemknąć bezszelestnie. Wkrótce miejsce nad wodospadem zaczęło zapełniać się kolejnymi oddziałami jakie zaczynały rozbijać się na postój. Nie rozbijali namiotów ale ogniska już palili. Kuchnia zaś zaczęła najpierw przygotowywać a potem wydawać posiłki. Zaś po Ektheliona przyszedł posłaniec z zaproszeniem do kapitana.

- Dobrze, że jesteś Ekthelionie. Niedługo zacznie się narada już wysłałem gońców nie tylko do ciebie. - zaczął dowódca gdy jak się okazało byli jeszcze sami w jego dopiero co rozstawionym namiocie. Wskazał gestem na dwa kielichy wina jakie stały na wieku podróżnego kufra. Jeden z nich wziął dla siebie.

- Wybacz jeśli rano byłem zbyt nieprzyjemny. W pierwszej chwili wydało mi się, że masz zamiar samowolnie opuścić osadę wraz ze swoim oddziałem. Nie mógłbym nad taką niesubordynacją przejść do porządku dziennego. Dlatego cieszę się, żeśmy to sobie rano wyjaśnili. - uśmiechnął się przepraszająco i zapraszającym gestem wskazał na kielich wina jaki stał na wieku podróżnego kufra. Drugi wziął dla siebie.

- No ale wróćmy do bieżących spraw. Masz mi coś do powiedzenia Ekthelionie? - zapytał jakby skończył omawiać tą poranną rozmowę i był gotów omówić kolejne sprawy o ile takie były.




Cesar



- Ona ma jeszcze ciemniejszą karnację niż Kara. Ciekawe czy są jaśniejsze. Takie jak my. Albo jak Zoja. Ona jest dość blada. Ciekawe czy są wśród nich blondynki. Albo rude. - Ulrykę jakby bez przerwy prowokował widok czarnoskórej Amazonki ubranej w białą koszulę. Wczoraj miała okazję ją zbadać, dzisiaj rano też i dalej nie zauważyła nic podejrzanego. Te stłuczenia i zadrapania powinny zniknąć w ciągu kilku najbliższych dni. Nie miała żadnej prawdziwej rany i jak się ją wykąpało i ubrało w czyste rzeczy to wyglądała o wiele lepiej. I szła w kolumnie ekspedycji zwykle w zasięgu ich wzroku. Chociaż szła między bretońskim rodzeństwem a Iolandą. Kapitan zdecydował się postąpić z nią podobnie jak z Karą czyli szła swobodnie bez żadnych więzów. I zwracała na siebie uwagę nie tylko młodej medyczki. Wiele ciekawskich spojrzeń kierowało się w stronę egzotycznej wojowniczki w zwykłej, białej koszulki. Nawet jak już było nieco okazji aby oswoić się z widokiem Kary to ta nowa wydawała się być ulepiona z jeszcze innej gliny.

- Ciekawe dlaczego nie ucieka. Ta druga też. Właściwie to pierwsza. Przecież jakby świsnęła między krzaki to pewnie tyle byśmy ją widzieli. - Bartolomeo dał się złapać na ten temat chociaż jak zwykle zwrócił uwagę na inny aspekt sprawy niż młodsza koleżanka.

- Trochę też się dziwię. Teraz nawet nie mamy Togo aby z nią pomówił. - Ulryka porkęciła głową na znak, że to kolejny, tajemniczy dla niej aspekt zachowania tubylców.

- Ciekawe co z naszym pacjentem. Rano jeszcze dychał. I jakby mu się polepszyło od wieczora. Jak myślisz kolego, co mogło wywołać ten stan. Opętanie? Zatrucie? Jeszcze coś innego? - stary Tileańczyk szedł cierpliwie jak bocian i nawet był podobnie chudy. Wrócił więc do tematu nietypowego przypadku z jakim mieli do czynienia wczoraj i dzisiaj rano.

Oddział medyczny szedł gdzieś w centrum kolumny. Trochę trudno to było ocenić jak się widziało może sąsiednie grupy przed i za sobą. No i dżunglę oczywiście. Półmrok dżungli przesłaniał wszystko inne. Nieba prawie nie było widać, co najwyżej jego kawałki tam gdzie była jakaś dziura w zielonym i barwnym sklepieniu ponad ich głowami. Jedynie liczne ślady butów i kopyt, stratowana roślinność świadczyły, że powtarzają ten szlak jaki przeszło już wiele nóg przed nimi. Od wyruszenia z osady nie szli jednak zbyt długo. Zbliżała się najgorętsza pora dnia w jakiej zwykle de Rivera zarządzał postój i posiłek. Nie inaczej było i dzisiaj. Zapowiadało się, że dzisiaj przejdą pewnie mniejszy kawałek niż wczoraj ale widocznie kapitanowi zależało aby wyruszyć jeszcze dzisiaj.

Jak dotarli w okolicę jakiegoś malowniczego wodospadu przy jakim rozbili obóz medycy zaczęli mieć pierwszych gości. Przychodzili głównie wojacy i głównie z otarciami od tego upału albo ukąszeniami od gadów i owadów. Nawet rośliny potrafiły zostawić piekące bąble jak od staroświatowej pokrzywy. Ale jeśli wierzyć relacjom piechurów było to zdecydowanie coś bardziej piekącego niż pokrzywa. Z czymś tak błahym jak poparzenia pokrzywy nie zawracaliby głowy ani sobie ani innym. Nie trafił się jednak żaden poważniejszy przypadek jaki by wymagał interwencji chirurga.

Wkrótce przyszedł goniec z zaproszeniem dla Cesara na naradę do kapitana. Jak się okazało na miejscu zebrali się tu i inni dowódcy oddziałów lub po prostu doradcy kapitana. Były także obie Amazonki można było być świadkiem jak wygląda spotkanie ich obu. I to co z niego wynikło.



Bertrand



- Ależ jesteś kochliwy drogi braciszku. To kapitan Konig już poszła w odstawkę i teraz przerzuciłeś się na córkę jarla? - gdy już wychodzili przez bramę Isabella nie mogła się powstrzymać aby nie pozwolić sobie na nieco złośliwości względem starszego brata. Widocznie wiedziała i widziała wystarczająco wiele wczoraj i dzisiaj a jak nie to sobie pewnie dopowiedziała resztę.

- Ale masz rację. Trzeba próbować i może coś się uda. Chyba wpadłeś w oko tej Astrid. Tylko tobie przyniosła śniadanie i widziałam jak na ciebie patrzyła maślanym spojrzeniem. - pozwoliła sobie na radosny komentarz tej sytuacji i dyskretnie zachichotała rozbawiona na całego. Dzisiaj też ruszyła w dżunglę w krótkiej do kolan spódnicy ale dzisiaj już miała znacznie mniej rozterek w co się ubrać. A przynajmniej nie zamęczała nimi swojego brata.

- Wam mężczyznom jest łatwiej. Podchodzicie, flirtujecie i odchodzicie. A nam nie wypada. Widziałeś wczoraj wieczorem? Tylko Carlos poprosił mnie do tańca. I jakiś Norsmen później. Może ja jestem jakaś szpetna? Widziałam, że parę dziewcząt to non stop z kimś tańczyło. - trochę zmarkotniała gdy widocznie wczoraj wieczór nie do końca poszedł po jej myśli.

- Było minęło. Ciekawe z kim tańczą Amazonki. Bo jak nie mają mężczyzn to kto je prosi do tańca? - szybko jednak otrząsnęła się i zmieniła temat na bardziej przyjemny. Chociaż też związany z tańcem.

- Przyznam ci, że jak już zostałyśmy same z Iolandą i tą dzikuską to troszkę się jej bałam. Znaczy tej Amazonki. Ale na szczęście nic się nie stało. A rano Anette była taka kochana, że zapukała do naszych drzwi aby sprawdzić czy wszystko u nas w porządku. Właściwie nawet wieczorem jeszcze proponowała, że ta dzikuska może spać u nich no ale już nie chciałam robić zamieszania. I na szczęście obyło się bez zamieszania. - streściła bratu co się działo wczoraj po kolacji i dzisiaj przed śniadaniem w części sypialnej przeznaczonej dla kobiet. Rozmawiali jeszcze chwilę ale w końcu Bertranda uściskała, ucałowała i nieco ruszyła do przodu bo obiecała Iolandzie, że będzie ją wspierać w tej eskorcie nowej Amazonki. Gdzieś tam później powinni się spotkać z Carstenem i jego ludźmi no to pewnie oni przejmą tą nową ale na razie sobie musieli radzić bez nich.

Ale jak wyszli z osady to niewiele brakowało do południa a i niedługo potem rozbili się z obozem przy jakimś wodospadzie. To było całkiem przyjemne i malownicze miejsce, od tafli wody biła przyjemnie chłodząca skwar bryza jak od oceanu. Ale i tak pot pod ubraniem i pancerzem ściekał po wilgotnej skórze nieprzyjemnymi zaciekami.

Kuchnie zaczęły przygotowywać posiłek a Bertrandowi mógł się namyślić czy ten węzełek bułek jakie dostał na pożegnanie od Astrid lepiej zjeść teraz czy później. Ona sama dość trzeźwo zauważyła, że lepiej aby nie zwlekał bo jak się robactwo zalęgnie albo pleśnieje to najwyżej będzie można użyć jako przynęty na ryby. I gdzieś na tych rozmyślaniach złapał go goniec jaki przyszedł z zaproszeniem na naradę do kapitana.



Iolanda



Przez większość trasy od opuszczenia gościnnej osady Norsmenów estalijska baronessa miała dwie towarzyszki tej podróży. I jako, że była w tej komfortowej sytuacji, że jako jedna z niewielu jechała konno to mogła na nie popatrzyć z góry.

Isabella zdecydowała się na krótką do kolan spódnicę. Tą samą co miała na sobie wczoraj. Przec co skandalicznie widać było jej łydki i czasem kolana co wręcz urągało zasadom moralności i dobrego wychowania nie tylko na salonach ale nawet na zwykłej ulicy. Zwłaszcza jak się było szlachcianką. Jednak trudno aby Bretonka z pogranicza nie zdawała sobie z tego sprawy. A widok starszej koleżanki w spodniach wyraźnie ją ucieszył.

- O! To dobrze. To nie jedyna będę się tak wygłupiać z tym strojem. - pannie de Truville wyraźnie ulżyło, że nie tylko ona pozwala sobie tutaj na takie odstępstwa. Zresztą widok baronessy w spodniach przykuł uwagę nie tylko Isabelli. Z wysokości siodła ta widziała spojrzenia i reakcję mężczyzn jakich mijała na ulicach osady. Tutaj akurat narodowość wydawała się mieć marginalne znaczenie. Mężczyźni z Norsci, Estalii, Bretonii czy Imperium wydawali się podobnie doceniać widok zgrabnych, kobiecych nóg w spodniach. Chociaż zapewne w innym aspekcie niż to miała na myśli siostra Bertranda. Czasem któryś gwizdnął czy zaśmiał się cicho i sprośnie. Ale skoro baronowa jechała na koniu użyczonym jej przez wodza wyprawy a ten wczoraj poświęcił jej pierwszy taniec wieczoru to na więcej sobie nie pozwolili.

Druga towarzyszka Iolandy była całkiem inna. Jakby je ustawić razem z Isabellą to wyszedłby świetny kontrast. Bretonka wydawała się mieć cerę jeszcze jaśniejszą niż Estalijka a Amazonka miała ją prawie tak ciemną jak Togo. Włosy może obie miały podobnie brązowe ale dzikuska miała je powiązane w liczne, drobne warkoczyki. Fryzurę raczej nie spotykaną po tamtej stronie oceanu. Zaś Isabella była uczesana bardziej standardowo. Za to dzikuska miała na sobie zwykłą, białą koszulę bo z jej oryginalnego ubrania niewiele zostało. Więc po dzisiejszej kąpieli trzeba było dać jej nowe. Natomiast dół stanowił jej własną przeróbkę. Wyglądało trochę jak ręcznik czy jakaś opaska przewiązana wokół bioder. Przez co podobnie jak Isabella szła z gołymi łydkami. Ale przy standardzie jakimi ostatnio dostarczyła im Kara to i tak sporej mierze była zakryta.

Za to po całkiem spokojnej nocy z tą dzikuską pod jednym dachem podróż też okazała się spokojna. Ta dzika nazywała się Meda albo Mega. Wciąż miała nieco spuchnięte wargi to trochę niewyraźnie mówiła. Ale od wyjścia z osady szła spokojnie tak samo jak Isabella i jakoś nie zdradzała chęci ucieczki.

- A mieszkasz gdzieś tutaj? Daleko? Dom. Gdzie mieszkasz. Masz gdzieś dom? - po drodze Isabella wydawała się zafascynowana przedstawicielką tutejszej kultury więc próbowała ją zagadywać. Pokazywała palcami na siebie, na rozmówczynię, na różne kierunki dookoła. Ale przypominało to pantomimę jak zwykle gdy dwie strony nie znały swojego języka. Ale między innymi tak dowiedziały się chociaż mniej więcej jak brzmi imię ciemnoskórej wojowniczki. W końcu Meda pokazała nawet jakiś kierunek ale nawet nie było pewne co właściwie pokazywała.

I zbyt daleko nie wędrowały w tej kolumnie. Parę pacierzy nim zbliżyli się do malowniczego miejsca na południowy popas. Niedaleko rzeki i wodospadu jaki szumiał po sąsiedzku. Tu właśnie je zastał goniec z zaproszeniem na naradę do kapitana z obowiązkowym udziałem nowej Amazonki. De Rivera planował doprowadzić do spotkania jej i Kary w jednym miejscu jako wyraz swojej dobrej woli. Spotkanie rzeczywiście miało burzliwy przebieg i mało oczekiwane konsekwencje.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline