Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-04-2021, 20:19   #80
Stalowy
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
Ostatnie dwa tygodnie były dla Juliana przepełnione. Pamiętał jak po robocie potrafił przesiedzieć kilka godzin bumelując nad komputerem. Teraz miał wrażenie że ma za mało czasu na wszystko. Na odpoczynek, na naukę, na trening, na swoją małą prywatę w warsztacie.
Chwile kiedy rozmawiał z innymi były chwilami wytchnienia.

Pomyślał o wytchnieniu jakie miał po bitwie o morską bazę w stołówce z Mytsą.

Tego samego dnia przed nocą odwiedził go Mały Johnny z kością pamięci. Rzekł że Stary Jackson to spoko gość i woli oszczędzić mu nerwów. Julian zrozumiał. Poprosił dyżurnego o zaczekanie, po czym przyniósł mu jeden ze swoich noży, które wyprodukował w warsztacie. Żołnierz uśmiechnął się cwaniacko, podziękował i mrugnął do Juliana porozumiewawczo.
Gnany jakąś dziwną ciekawością Julian odtworzył nagranie na komputerze. Poczuł konsternację i pewne zdziwienie.
Przed paroma miesiącami chyba bałby się nawet odezwać do dziwnej ex-piratki. Albo palnąłby coś takiego że ta za każdym by parskała śmiechem gdy się widzieli. Z pewnym zdziwieniem Jackson odkrył że nie czuł dalszego zażenowania czy wstydu.

Mordował setkami ludzi.

Jak numerek na stołówce gdzie w każdej chwili mógł go ktoś przyłapać mógłby się równać ze wstydem i zażenowaniem wynikłym z zostania wojenną machiną masowej zagłady?
Czując nadchodzącą gonitwę myśli zaparzył w czajniku elektrycznym wodę i wrzucił do kubka torebkę ziołowej herbaty. Z apteczki wziął pigułkę. Po pierwszym tygodniu lasowania mózgu i wgrywania mu encyklopedii odnośnie znanego cywilizowanego świata nie miał już komfortu jaki dawała codzienna hipnoza. Punkt 2230 robił się senny i budził się dokładnie o 0600, wypoczęty po pełnych pięciu cyklach. Teraz to przerwano. Musiał poradzić sobie sam. Czekając aż napar wystygnie poszedł pod prysznic. Uchwycił swój widok w lustrze.
Kiedy przed ponad dwoma miesiącami przywieziono go tutaj był chudy i wyżyłowany. Wysokoenergetyczna dieta i dawanie z siebie wszystkiego kiedy tylko mógł sprawiło że plecy się wyprostowały, braki w ciele zapełniły, obojczyki przestawały wystawać. Umysł pracował na najwyższych obrotach non-stop. Wiedział więcej niż kiedykolwiek. Rozwiązywał problemy z którymi w życiu nie pomyślał że się zmierzy. Mógłby śmiało powiedzieć że wspinał się na szczyt swojego potencjału.
Wystarczyły dwa miesiące z hakiem.
I śmierć co najmniej połowy rodziny. I dziesiątków tysięcy innych ludzi.

Kiedy się w końcu złamiesz Julian? To dla ciebie za duży ciężar, jak z tym możesz żyć?

Mogę żyć bo inni polegają na mnie.

Daj spokój. Będziesz miał szansę spierdolić z tego grajdołu. Zacząć gdzieś nowe życie. Pierdol ich wszystkich.

Wzdrygnął się na ostatnią myśl. Przypomniał sobie ostatnią rozmowę z Doe.

To samo mówiła mu Kane. Na ich barkach spoczywało powodzenie tej wojny… nie… przetrwanie samej kolonii. A jemu bardzo zależało by to się powiodło najlepiej jak mogło. Do tego stopnia że patrzył z góry na każdego u kogo widział mniejsze zaangażowanie od swojego.

I co w tym, kurwa, złego? Przecież do kurwy nędzy nie mieli dowódcy! Sami musieli o wszystkim decydować!

A może tak naprawdę mieli, tylko nikt nie zadawał odpowiednich pytań?

***
Uniwersalna i ponadczasowa prawda głosiła jasno: w górach nie jest się samym po zmroku. Jeżeli chodzi o góry i chodzenie po zmroku nijak miało się do wędrówki za dnia, to jakbyś stać na dwóch różnych biegunach. Warunki w ciągu dnia bardzo mocno różnią się od tych w nocy. Oprócz widoczności zmienia się także temperatura, która może w nocy spaść w zależności od pory roku bardzo nisko i stać się niebezpieczna dla stałocieplnego organizmu. Nocą prędzej o skaleczenie, skręcenie kostki czy inne urazy. Łatwiej podejść i zaskoczyć nieostrożnego wędrowca, gdyż ludzkie oczy były ułomne wobec oczu drapieżników, bądź sensorów wrogich maszyn. Daleko od frontu, daleko od Hartford prawie szło zapomnieć o toczącej Amerigo wojnie… lub na odwrót - możliwość stanięcia na leśnym zboczu Wielkiej Góry Zielonej i odetchnięcia czystym, górskim powietrzem o posmaku ozonu było jedynie snem.
Dla Doe nienaturalny spokój wydawał się okrutnym żartem, mózg wciąż pamiętający ostatnie półtora miesiąca w mieście frontowym nie umiał się przestawić, tak jak i ciało. Pozostawały spięte, czujne i gotowe do odparcia niespodziewanego ataku. Wyszła z podziemnej bazy, aby odpocząć, nabrać dystansu do tak wielu spraw. Złapać ostatni wolny oddech przed nowym zadaniem. Do diabła, miała tyle do zrobienia...

Czas płynął nieubłaganie, niewidzialne sprężyny poruszały wskazówkami zegara, mieląc kolejne sekundy których nie dało się wszak odzyskać. Bezdźwięczne, natarczywe cykanie, dobiegało gdzieś z tyłu głowy, chrobocząc o kości czaszki na podobieństwo wyjątkowo upartego gryzonia. Dzień zaskowyczał agonalnie i wydał z siebie ostatnie, rozpaczliwe tchnienie, posyłając żywym przedśmiertny skrzek upalnego wiatru - widmowe wspomnienie lejącego się z nieba żaru lata. Duszny, gryzący szept, jakże kontrastujący ze wzmagającym się chłodem. Szarpnął blond włosami, wpijając brutalne łapska pod ubrania i znacząc je dotykiem chciwych palców. Drgające od gorąca powietrze uspokoiło się i choć wraz z nadejściem nocy kamienie i ziemia oddawały nagromadzone za dnia ciepło, temperatura wyraźnie spadała, pozwalając odetchnąć i poruszać się bez zaciskania zębów oraz walki z wysysającym siły witalne piekłem, przez jakie każdy krok i ruch wydawały się po dwakroć cięższe niż w rzeczywistości… albo to Doe odwykła od temperatur innych niż niematerialny mróz przenikający do szpiku kości. Stała na grani, z petem przyklejonym do kącika ust i patrzyła przed siebie, gdzie resztki granatu nad zachodnim horyzontem ciemniały, przechodząc w spokojną, jednostajną barwę atramentu, upstrzonego jasnymi klejnotami gwiazd, rozsianymi hojnie po niebieskim firmamencie. Wśród nich królowały niepodzielnie tarcze obydwu księżyców - dostojne i milczące. Magellan i Columbus. Wyłoniły się statecznie znad linii wzniesień sunąc ku górze by zająć należne jej miejsce wysoko na samym środku sceny. Bladzi, surowi sędziowie, spoglądający na zasypane kurzem i igliwiem zbocze Wielkiej Góry.

Od północy nadciągały jednak ciemne chmury, wysysając blask gwiezdnych okruchów mrokiem elektryzującym powietrze. Nie dane jednak było kobiecie zebrać myśli w spokoju.
Wpierw do jej uszy doszedł szelest osuwających się kamieni, kierujący jej dłoń za pazuchę skórzanej kurtki. Odgłos łamanych pod butem gałązek cofnął ją pod stare, rozłożyste jodły, gdy znikała w cieniu poza kuratelą oblicza trupiobladej tarczy jednego z księżyców wysoko ponad głowami starych drzew.

Seria odpraw była wyjątkowo męcząca zarówno ze względu na solidny wysiłek intelektualny jak i ścieranie się z pozostałymi ich uczestnikami. Wyznaczono nowe zadania, przydziały, a w dodatku pojawiła się wyjątkowa misja udania się poza Amerigo i spieniężenia zdobycznego Matara. Julian zgłosił się na tą misję bo nie widział nikogo lepszego kto mógłby się tego podjąć. Oznaczało to jednak że nie będzie go dłuższy czas i nie będzie miał w tym czasie wpływu na wydarzenia na planecie. A pozostawały pewne sprawy które nie chciał… czy też raczej sumienie nie pozwalało mu pozostawić “niezałatwionych”. Wyszedł za Doe ze schroniska które stanowiło przykrywkę dla wejścia do bazy. Miał nadzieję dorwać ją gdzieś bliżej, lecz Jane pognała przed siebie ostrym tempem. Woląc nie czekać na nią Julian ruszył jej tropem, choć miał złe przeczucia odnośnie spotykania się z nią gdzieś na odludziu… Po prostu się jej bał - ze względu na eksplozję emocji i jadu jaki przejawiła w bazie Workmenów. Było jednak coś jeszcze co sprawiało że przebywanie w jej towarzystwie powodowało skręcanie żołądka i wycieki agresji.
Musiał coś z tym zrobić przed odlotem. Potem mogło być za późno.
Wkroczył na miejsce w którym przed chwilą stała Doe. Przyświecał sobie pod nogami niewielką latarką, którą zgasił podziwiając widok ze szczytu. Zacisnął i poluźnił dłoń. Poczucie zagrożenia wzmogło się. Nadciągał kolejny monsun, a on nigdzie nie widział Jane. Zacisnął zęby. Schronisko nie było daleko.
Oczy powoli przyzwyczaiły się do księżycowego światła. Wiedział że potrzeba kilkanaście minut by wzrok przyzwyczaił się do szarości i czerni… by zaczął wychwytywać te nieduże zagrożenia, które mogły spowodować katastrofalne skutki, o takiej porze, przy takiej pogodzie. Odetchnął głęboko. Najwyraźniej ją zgubił. Trudno. Trzeba było wracać nim oberwanie chmury uderzy w szczyty Gór Zielonych. Spojrzał ostatni raz na spektakl na niebie i zaczął ostrożnie schodzić z powrotem.

Wysoko u góry księżyce lśniły nieustępliwie, niczym surowi sędziowie oczekujący wraz z trybunałem drobniejszych ciał niebieskich na dalsze wydarzenia. Jakby zastanawiali się czy pozostać na swym miejscu, czy za parę godzin ustąpić miejsca jaśniejszemu bratu niosącemu na skrzydłach świtu życie oraz blask. Nowy początek i nadzieję, miast nocy pełnej widm i upiorów. Jane przyglądała im się z wzajemnością. Dzieliła uwagę między teren na ziemi a także ten ponad nią. Blady okrąg i karmazynowy okrąg mimo pozorów nie pozostawały stateczne - czasem chowały twarze za zasłoną chmur, pozwalając odpocząć od swego wzroku, lecz wtedy liche, zimne świato jakim promieniowały znikało razem z nimi, pozostawiając przy skalistej powierzchni mrok równie gęsty, co nieprzenikniony. W tych warunkach skaczący promień latarki prawie wypalał siatkówkę. Kobieta czekała, stojąc bezruchu, aż wreszcie przymknęła oczy i westchnęła cicho. Dawanie ludziom przestrzeni ją męczyło, mierziło głęboko w środku milczenie pełne pretensji i brak odwagi aby stanąć z kłopotem twarzą w twarz. Nie każdego stać było na konfrontację, choć czekała długie tygodnie, nie doczekała się jej. Wreszcie machnęła ręką, wyszła do przodu i gdy potrzebowała przetrawienia w ciszy całej gamy swoich prywatnych rozterek, Julsowi zebrało się na rozmowy. Moment idealny, bez dwóch zdań.

Patrzyła jak się rozgląda, skoro wyszedł tak daleko i po nocy - szukał jej. Widziała jego wysoką, chudą sylwetkę odbijającą się mniej ciemną plamą na tle czerni nocy. Czekała nieruchomo niczym posąg. Jak głaz, jak słup soli pozbawiony duszy, aż plecy inżyniera poczęły się oddalać. Wtedy też sięgnęła do kieszeni i zdusiwszy przekleństwa cisnące się na usta, odpaliła zapalniczkę, posyłając w powietrze wpierw parę iskier, a później nikły płomyk pełgający po knocie.
- Mów - wydobyła z siebie neutralny, nawet nie warkotliwy głos i zaciągnęła się nikotynowym dymem.

Julian stojąc zastygł ze stopami na kamieniach po czym obrócił się w mgnieniu oka, sięgając do pasa. Niewielki płomyk oświetlił część twarzy Doe, lecz moment wytężania wzroku pozwolił wychwycić jej sylwetkę. Na twarzy malowało mu się zaskoczenie, zaraz jednak wypuścił powietrze. Milczał moment zbierając się w sobie i odsuwając dłoń od ukrytego w kaburze pistoletu.
- Pamiętasz co mi obiecałaś? - zapytał w końcu.

Cisza przedłużyła się, od strony kobiety doszło głośne westchnienie z jakim wypuściła z płuc porcję dymu. Zaciągając się ponownie przekrzywiła kark aż chrupnęły kręgi.
-Że będziesz tym z kogo zrobią bohatera i wyjdziesz z tego syfu jak najmniej zjebany. - wzruszyła lewym barkiem, obserwując go ponad rubinowym poblaskiem dawanym przez żar - Że zrobię wszystko abyś nie musiał stawać naprzeciw chujowych wyborów. - kolejne zaciągnięcie - To właśnie robiłam i robię.

Uspokoił się acz jego twarz przybrała nieodgadniony wyraz. Zrobił kilka kroków by stanąć w bardziej wygodnej pozycji. Próbował coś powiedzieć po czym maska obojętności gdzieś zniknęła. Uśmiechnął się niewesoło i rozłożył ręce.

- Dobrze wiesz że na pierwszym mi nie zależy. Na drugie nie masz żadnego wpływu. A na trzecie... - zapytał patrząc prosto na nią i składając ręce - Powiedziałaś że mi ufasz. Ufasz też moim osądom i przeczuciom? Czy według ciebie jestem taką samą pizdą jak reszta, która chuja wie o świecie, chuja rozumie i o chuju myśli? - zmrużył oczy, policzki podeszły mu aż pod kąciki oczu - Udało ci się… nie postawiłaś mnie przed wyborem pod fortem najemników, bo cokolwiek bym nie zrobił to większość była za. Od wtedy się zastanawiam czy mi to wszystko mówiłaś bym zgodził się spełnić twoją prośbę, czy może jestem zbyt głupi by dostrzec twoje starania. Powiedz mi Jane. Jestem dla ciebie dzieckiem, przyjacielem czy transakcją?

W blasku dawanym przez czerwony punkcik na końcu papierosa dostrzegł, że oczy blondynki zrobiły się wąskie niczym szparki. Patrzyła prosto na niego, a jedyny ruch bryły jej sylwetki czyniły targane coraz mocniejszymi podmuchami wiatru ubrania. Gdzieś z oddali dobiegło niskie, basowe mruczenie gromu. Ozon z powietrza osiadał na językach.
- Ufam dwóm osobom - powtórzyła to samo, co pierwszego wieczora po przybyciu do bazy - To się nie zmieniło i wciąż obowiązuje mnie dane ci słowo - odbiła się plecami od drzewa, ruszając powoli w stronę rozmówcy - Jesteś idealistą, tym dobrym. Prawym i szlachetnym. Nikt cię nie będzie pytał czy ci zależy, zrobisz co trzeba i co musisz. - wyjęła niedopałek spomiędzy warg, pstrykając nim w ciemność. Pet poleciał po łuku, zataczając dwa pełne okręgi, nim nie zgasł z sykiem przy kontakcie z wilgotną trawą - Jak my wszyscy. Mamy swoje zadania i role. Robię co mogę, ale mi tego nie ułatwiasz. Mimo tego nie odpuściłam - stanęła tuż przed nim, podnosząc spojrzenie na jego oczy będące dwoma ciemniejszymi plamami w jasnej bryle twarzy - Masz swoją odpowiedź.

Spojrzał w dół pochylając lekko głowę, a uśmiech przyjął wyraz ni to grymasu ni to sarkazmu.
- Równie chujowa jak cała ta sytuacja. - odparł.

- Musisz z nią jakoś żyć - odpowiedź Doe zlała się w jego z kolejnym dźwiękiem gromu, tym razem sporo bliżej. Zanim otworzyła usta świat na ułamek sekundy stał się jasny niczym w środku słonecznego dnia, z tym, że zamiast ciepłych barw słońca składał się z przekontrastowanej bieli i wszelkich możliwych cieni.
Jackson skrzywił się przymrużając oczy, lecz ciężko było stwierdzić czy to na słowa Doe czy na błysk gromu.
- Trzeba wracać. - stwierdził z wymuszonym spokojem i chwycił Jane za dłoń.
Zaczął ją prowadzić ścieżką w dół zbocza.

Drzewa ponad ich głowami zaskrzypiały w proteście, gdy smagnął je ostry podmuch. Błysk i huk potem z nieba zaczęły spadać pierwsze lodowate krople deszczu. Uszli kilkadziesiąt metrów w ciszy pełnej hałasów nadciągającej nawałnicy. Kobieta szła sztywno, jej dłoń bardziej przypominała zimną dłoń trupa niż żywego człowieka. Zaciskała szczęki, skupiając uwagę na kontroli oddechu, jednak wzrok i tak uciekał jej w bok, albo na wprost aby móc obserwować towarzysza kątem oka. Wreszcie warknęła krótko, wyrywając kończynę z uścisku i bez ostrzeżenia pchnęła barkiem w jego żebra. Mocno, z całej siły gnieżdżącej się w jej własnej piersi wściekłości. Albo frustracji.
-A kim ja dla ciebie jestem? - spytała niskim, wibrującym pomrukiem przeciskanym na siłę przez zaciśnięte szczęki.

Zaskoczony nagłym atakiem Julian stracił równowagę, z głośnym przekleństwem ślizgając się w dół po korzeniach, kamieniach i krzakach. Zdołał się w końcu chwycić mocniej kosodrzewiny. Kolejny rozbłysk oświetlił jego twarz na której zastygł wyraz przerażenia. Przekrzywione okulary stały się na ten moment dwoma jasnymi krążkami, jednak jedno odsłonięte oko patrzyło na kobietę z wyraźną trwogą i strachem. Łapał oddech jakby wyciągnięto go spod wody. Kurtka i spodnie podarły się i ubabrały.
Potem zaczął rozglądać się całkiem zdezorientowany.

Stojąca nad nim Doe powoli odpaliła kolejnego papierosa, mimo że ręka w drodze do kieszeni kurtki chciała się wślizgnąć za pazuchę. Wystarczyło tak niewiele, aby wreszcie przestać się miotać na podobieństwo ćmy uderzającej o szklaną obudowę lampy… tylko to był Juls.
- Kurwa…- mruknęła z rezygnacją, idąc w ślad za jego krótką drogą. Kucnęła obok, mniej więcej z twarzą na poziomie jego twarzy.
- Możesz mnie nienawidzić - zaczęła, puszczając kłąb dymu do góry.
- Popieprzyło cię? Po chuj to zrobiłaś? Mogłaś mnie zabić. - sapnął próbując się podnieść.
Przytrzymała go, kładąc dłoń na ramieniu.
-Ciebie nie chcę zabijać - wyrwało się jej, zanim zdołała zagryźć język. Skrzywiła się, potrząsając głową.
- Przejedź się kilka metrów na dupie po stoku, ciekawe co wtedy będziesz chcieć i co będziesz czuć. - rzucił Jackson z wyrzutem.
Teraz na twarzy miał tylko przejęcie i złość, nie odtrącił jednak jej ręki.
- Albo jak to wszystko w nas pierdolnie! - wstał w końcu i machnął ręką na nadciągającą burzę - Sklej pizdę i chodź! - pociągnął ją znów za dłoń w dół ścieżki.
Dłonią namacał latarkę przy pasie, włączył ją by oświetlić im drogę. Przez poszarpane spodnie widać było powoli krwawiące zadrapania.
-Nie przyszło ci do bani że chcę tu zostać?! - Doe prychnęła rozbawiona, przez jej wargi przetoczył się cień uśmiechu. Musieli podnosić głos aby się usłyszeć we wzmagającej się ulewie i wichurze. Dała jednak poprowadzić się Julsowi, mocno ściskając jego rękę.
-Gdybym chciała cię zabić, poderżnęła bym ci gardło gdy się odwróciłeś!- dorzuciła pogodnym jak na nią tonem, z kieszeni wyciągając własną latarkę. Co prawda w nocy światło dało się dostrzec z daleka, liczyła jednak że nawałnica skutecznie utrudni robotę przypadkowym maruderom albo snajperom. - Żyjesz, ciągle wkurwiasz, więc opanuj pochwę!
- No ja kurwa nie mogę. - warknął Julian - Bardzo dziękuję! Jak miło! Najpierw mówisz że mi ufasz, nazywasz mnie idealistą, a teraz że mnie byś zapierdoliła nożem w gardło! Bardzo kurwa miło! Mogłaś chociaż powiedzieć że mnie najpierw pocałujesz albo inne idealistyczne gówno. Albo “Dawaj Juls, bzyknijmy się na szczycie. Pierdolnie nas piorun i będzie po wszystkim! Zobacz jak romantycznie, na pewno ci się spodoba!”. Kurwa… nożem… w gardło… jak jakiegoś ostatniego knura.
Pomimo skaleczeń i otarć przyspieszył tempa, a gdy ścieżka przeszła w żwirową przeszedł do pół truchtu ciągnąc za sobą Doe.

- Na chuj przeżywasz jakbyś dostał lewatywę z termitu? "Gdybym chciała", czego kurwa nie ogarniasz? Może ci to jeszcze pierdolnąć kredkami abyś zajarzył? - usłyszał kobiece sarkanie. Ulewa wzmagała się, dwójka ludzi też zagęszczała ruchy.
- Doktor inżynier taka twoja mać! Dwa miesiące napierdalasz fochem i jojczysz po kątach, a teraz miałabym cię wyciągać z łachów? Co najwyżej mogę cię pierdolnąć w łeb! Albo pierdolnąć flachę, ale nie tu! Rusz dupę! - szarpnęła go za rękę, przechodząc do biegu - Patrz pod kulasy!

- A co kurwa?! Jak ktoś kogo uważasz za przyjaciela przepierdala ci w żołądek to się kurwa uśmiechasz?!

- Ciesz się że masz zęby i szczękę w całości!

- Nie mam! Musieli mi ją składać!
- odkrzyknął.

Biegli w kierunku schroniska, a ulewa wzmagała się z każdą chwilą zasłaniając świat dokoła wodną kurtyną. Błyski rozświetlały niebo. W końcu grom przywaliła w pobliski szczyt, a powietrze rozdarł ryk jakby z wielkiej wysokości ktoś upuścił głaz. Julian próbował coś jeszcze krzyknąć, ale kolejny grzmot wszystko zagłuszył. Stopy obojga ślizgały się na żwirze, ale pęd pomagał zachować równowagę.

Kiedy w końcu dopadli drzwi starego budynku byli przemoczeni do suchej nitki. Juls oparł się o ścianę, nachylił do przodu i łapczywie chwytał powietrze szeroko otwartymi ustami.

Odgłosy burzy ucichły odrobinę, tłumione przez liche, ale jednak ściany. Jane zamknęła za sobą drzwi, ściągając czapkę z głowy. Dyszała przez nos, wyżymając ją na podłogę.
- Z samego rana razem z Wintersem i Ishidą opuszczamy ten pierdolnik. Mam robotę, nie wiem kiedy wrócę - założyła mokrą skarpetę z powrotem na łeb. Mówiła sucho, pochrypując przejaranymi strunami głosowymi. Patrzyła też prosto na inżyniera - Nie rób niczego durnego pod moją nieobecność, bo będę za daleko aby cię z szamba wyciągać. Rozumiesz?

- Za dwa tygodnie zniknę na niewiadomo ile, nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy wrócę. Nie rób niczego durnego pod moją nieobecność, bo będę za daleko aby cię z szamba wyciągnąć. Rozumiesz? - przedrzeźnił Doe patrząc jej prosto w oczy - Jane, do cholery, nie masz monopolu na pieprzoną rację.
Zdjął kurtkę i strzepnął z niej wodę.

- Posłuchaj mnie proszę, przez moment. - powiedział ze złością - Spotkaliśmy się, a dwa dni później na pierwszej akcji dojebałaś do pieca podburzając całą załogę do rozkurwienia najmów. Ty ufasz mi, ja ufam tobie. Jak to jest gdy ktoś zaufany ci napierdala nożem w plecy? Mnie to boli jak skurwysyn, dlatego mało komu ufam, mało z kim się przyjaźnię. Ale... jest coś co mnie przeraziło naprawdę. Z jakim zapałem ludzie na to przystali. Bezrefleksyjnie. Gdy na ostatniej odprawie padła kwestia intelu, że wiedząc o szpionach moglibyśmy ocalić te zapasy patrzyłem na wszystkich. I wiesz co? Nikt się nie przejął. Powiesz - jebło to jebło na chuj drążyć temat! No kurwa nie do końca. Nikt się nie przejął, znaczy że się nie nauczą. Zamiast roku na dojebanie chujom mamy teraz pół roku zanim ludzie zaczną wpierdalać podeszwy butów. Gdy człowiek przymiera głodem… poddaje się. Vermont się podda. - złapał oddech, ściągnął bluzę, by ją wycisnąć z wody - Musiałem to przetrawić. To że trzeba im dopierdolić, żeby wiedzieli co ich spotka za to co nam zrobili. To że Minuteman to zrobili. Bez litości. Z drugiej strony… mogliśmy uzyskać przewagę i to zignorowaliśmy. Nikt nawet nie pomyślał by te informacje od nich wyciągnąć, a potem się ich pozbyć. Teraz kupę szmalcu który dostanę za Matara będę musiał wydać na żarcie albo jakąś technologię by tanio i hurtowo produkować chujowy kleik by ludzie nie zdechli z głodu albo co gorsza poddali się bandziorom.

- Widzisz o co mi chodzi? O to by przez ochotę do napierdolenia im, nie przerżnąć tej wojny. Tego się boję. Tego że nikt nie myśli o... nie przygotowuje się na…


Zamilkł na chwilę, wypuścił powietrze. Mimowolnie uśmiechnął się półgębkiem.

- Nieprzewidzianych konsekwencjach.

Doe słuchała go w ciszy i milczeniu, opierając plecy o ścianę. Bawiła się niedopalonym papierosem, żonglując nim między bladymi palcami.
- Ufasz mi Juls? - spytała, gdy skończył.

- Ufam. Choć pchnęłaś mnie ze ścieżki. - odparł.

Od strony blondynki doszedł metaliczny klekot otwieranej zapalniczki i syk krzesanego ognia. Papieros trafił między skrzywione wargi, a jego końcówka mrugała czerwono.
- Brzytwa Ockhama. Więc z tego powodu postanowiłeś przestać mnie szanować, o ile kiedykolwiek szanowałeś - powiedziała lekko rozbawionym tonem. Spoglądała na niego bez złości, bardziej z zadumą - Z tego powodu też nie zebrałeś się wcześniej, woląc widzieć we mnie personifikację wszelkiego zła i winy. To ułatwia uśpić własne sumienie. Mędrzec wśród kurwa tłumu debili z bronią, co nie? - zaakcentowała pytanie uniesieniem lewej brwi - Przecież jesteś wykształcony, inteligentny. Inżynier z dobrego domu, oczytany. Prawy i sprawiedliwy. Daje ci to monopol na myślenie, bo gdzież do ciebie mogą się równać zwykłe trepy - uśmiechnęła się półgębkiem - Albo robol z jebanej fabryki. My nie myślimy, nie przewidujemy. Nasze proste umysły nie są w stanie spojrzeć dalej, niż koniec karabinu - pokręciła głową, puszczając chmurę dymu pod sufit. - Skoro mi ufasz to przestań pierdolić jak wieszcz zagłady do tłumu ułomnego plebsu. Interesowna kurew ze mnie, niczego nie robię bez powodu.

Chwilę zajęło okularnikowi przetrawienie słów skarpeciary. Nie mógł zaprzeczyć temu że rzeczywiście patrzył na niektórych z góry. Kane powiedziała mu to z resztą w Hartford, lecz nie tak bezpośrednio.
- Touché. - odparł Julian nie przestając się uśmiechać półgębkiem - Acz jebnąłem Brzytwę w kąt i przyszedłem porozmawiać. Ile osób zrobiło to poza mną w tym czasie? Hmmm? Zakładam że niedużo.
Obmacał bluzę. Wciąż była zbyt mokra - zaraz zrobi się chłodniejsza i by tylko go wyziębiła. Deszcz siekł, a pioruny waliły oświetlając połowę jego twarzy. Akurat tą która pozostawała bez konkretnego wyrazu. Drugą zacienioną wciąż lekko wykrzywiał uśmieszek.
- Czyż nie pięknie się dobraliśmy? Inteligent wyrosły z pospólstwa patrzący z góry na innych, jedyny mędrzec wśród głupców, jedyny prawy pośród interesownych chamów. Oraz. Widząca pośród tłumu Ślepców. Świadoma pośród stada owiec nie widzących że na wojnie skrupuły i ideały to mrzonki. Ach te zasrane pięknoduchy-inteligenty. Fuj fuj, my sobie rączek nie pobrudzimy. To tamci nam kazali, my sumienia mamy czyste. Nasze pokrętne umysły nie widzą tego co mamy tuż pod nosem - brzydkiej skrzeczącej prawdy, że trzeba wziąć sprawy w swoje ręce… W sumie tak a propos - bierzemy. Nie ma żadnego centralnego planu prowadzenia tej wojny. Nie wiemy co kto będzie robił. Nikt nam nie dyktuje co mamy robić. Nie mamy dowódcy. Wygląda tak jakbyśmy to my byli Radą Wojenną. Trochę dziwne, co nie?
Pokręcił głową naśladując Doe i wypuścił powietrze pod sufit rozwiewając chmurę dymu, którą kobieta tam wypuściła. Znów zamilkł. Przetarł okulary skrawkiem koszulki by lepiej widzieć Doe. Cała seria błysków z drugiej strony oświetliła jego uśmiechniętą połowę twarzy. Nie widać było na niej złośliwości, czy złości, raczej zmęczenie.
- Jakie masz plany? - zapytał - Stary Spencer i Ishida na pytanie o konkrety nie potrafili nic bardziej sprecyzować ponad żarcie, najemników i pancerz do mechów.

- Każdy z nas robi to, do czego się nadaje - blondynka stanęła twarzą do okna, podziwiając chaos pogodowy po drugiej stronie szyby. Mówiła cicho, wbijając dłonie w kieszenie kurtki bo już zaczynały kostnieć.
- Zdjęli dowództwo, łańcuch został porwany w strzępy. Teraz każdy może wziąć kostur i iść wyznaczać szlak. Symbolizm, stawianie zwykłych ludzi jako przykład, że nie trzeba siedzieć od gówniaka w wojsku, aby robić wszystko, by ochronić swój dom. Ty, ja, ci wszyscy którzy stracili dach nad głową o dawne życia… trzeba im impulsu, a nam motywacji. Może tak właśnie miało być, że ciężar odpowiedzialności spadnie na barki tych, którzy dadzą radę go udźwignąć.. - wzruszyła ramionami - Przynajmniej spróbują, a co z tego wyjdzie okaże się po czasie. Wtedy też padnie wyrok, bo liczą się rezultaty. Nikt nie zapyta o intencje. - westchnęła, kiepując fajka na szybie. Świat za oknem znów rozświetlił grom, sekundę potem nadszedł głośny huk który wstrząsnął chatką.
- Blisko - Jane mruknęła żeby zaraz pokręcić głową - Nie musiałeś przychodzić, doceniam. Reszta się boi i dobrze. Wszyscy mamy swoje role do odegrania - przekrzywiła kark, spoglądając na Julsa i milczała, jakby trawiąc coś wewnątrz siebie. Trwało to dość długo, pokój raz po raz rozświetlały stroboskopowe światła burzy.
- Znam to. Już to robiłam… tak mi się wydaje - odezwała się między kolejnymi uderzeniami piorunów - Pamiętam co robić, chociaż bez...otoczki. Bez twarzy i kontekstu. Opyl Matara, ja zadbam aby nie musieć myśleć o nadprogramowych pasożytach i dam im zajęcie. U nich na podwórku. Ishida wie o - skrzywiła się i zaczęła jeszcze raz - Z Ishidą mam już ustalone co trzeba. Obiecałam cię chronić, więc nie dopytuj. Masz wystarczająco dużo pracy na własnej głowie, ta działka należy do mnie.

Julian kiwnął głową. Słysząc o jako takich konkretach trochę się wyprostował i bardziej ożywił. Uwaga i skupienie wróciły na jego twarz.
- Jasne. - podrapał kciukiem po brodzie, zacisnął mocniej zęby - Żadnych pytań. Choć… zaczynam się zastanawiać czy przypadkiem nie skończymy jak pierwsi Minuteman. Zamknięci pod górą. I jako plakaty na ścianach nastolatków.
Strzepnął dłonią po kurtce. Na rękach zaczęła mu się pojawiać już gęsia skórka.
- Za tłustego mecha z taką ilością lostecha wejdzie naprawdę gruby szmalec. Dość na kupę pancerza, kupę żarcia, kupę pukawek albo nawet kupę najemników. Masz specjalne zamówienia?

Teraz to Doe się zamyśliła. Aby ułatwić proces odpaliła kolejnego papierosa.
- Rozejrzyj się za mikrobami - rzuciła wreszcie sucho - Tylko dyskretnie.

- Bio to strasznie lewacko-liberalna broń, wiesz? - odparł cicho.

Kobieta wzruszyła ramionami.
- Czyli idealna - sapnęła dymem pod sufit - Mikroby i potencjalna szczepionka. Najlepiej aby dawało symptomy podobne do którejś z chorób wojennych. Czerwonka będzie spoko. Od biedy gorączka krwotoczna, malaria. Pasuje nam do klimatu.

Twarz Juliana pobladła kiedy zaczął sobie zdawać sprawę z ilości ofiar pośród bandziorów… i jeńców.
- Ja pierdolę… - mruknął tylko skonsternowany skurwysyńskością takiego rodzaju ataku - Jeszcze jakieś pomysły? Może coś mniej jebiącego po bio-sferze?

- Fosfor? - dla kontrastu Jane uśmiechała się pogodnie - Ale wtedy niszczymy też teren, nie same jednostki wroga. Mało ekonomiczne. - zaciągnęła się, przypatrując rozmówcy aż naraz parsknęła krótko.
- Zapomnij, nie było tematu. Skup się na najemnikach i zapasach. To nie twoja działka, nie twoje sumienie.

- A ja chciałem sobie kupić po prostu Atlasa i ponakurwiać chujów wielką mechaniczną pięścią. - mruknął i wzdrygnął się.

Śmiech blondynki zlał się w jedno z warkotem burzy.
- A od kiedy musisz sobie rekompensować cokolwiek? - spytała, zrzucając kurtkę z ramion. Podeszła z nią do okularnika i zarzuciła mu na ramiona.
- Więc kup, co uznasz za stosowne, konieczne i rozsądne. Nie rób niczego głupio bohaterskiego, uważaj na gówniaka Spencerów. Będzie robić wszystko co zgred jej zleci. My jesteśmy dodatkiem, to ich firma ma przetrwać i wyciągnąć profity. Wojna jest świetnym...polem do wzbogacenia. Nie pozwól aby i ciebie opchnęła, bo wtedy będę musiała upierdolić Hadowi łeb i rzucić nim w jego dziadka - podniosła lewy kącik ust - Zrobi się niezręcznie.

- Dzięki. Po prostu jebane Dolany się gną kiedy próbuję nimi komuś dojebać. - bąknął Jackson uciekając wzrokiem w bok - Niezręcznie to się zrobi jak się okaże że ten cały najazd ordy brudasów to sprawka któregoś z nich by pozbyć się chujowego elementu z rodziny i wszystkich możliwych rywali.

- Wtedy im podziękujemy - poklepała go po barku, a na bladej twarzy pojawił się nieprzyjemny grymas - I tak to zrobimy, ale na razie są użyteczni. Dajmy im działać, po wszystkim wystawimy rachunek. Ich firma to rodzina, rodzina to ludzie. Ludzie, nieważne jak bardzo bogaci, cierpią i krwawią tak samo. Tak samo ich łby wyglądają zatknięte na żerdzie. Tak samo prujesz im bebechy aby wywlec flaki i przywiązać do najbliższej latarni - wypluła kiepa, przydeptując go butem - Ale to potem, teraz gramy w jednej drużynie. Na renegata też miej oko, nienawidzę chorągiewek.
- Czy już ci kiedyś mówiłem że człowiek przy tobie powiększa swój słownik poetyckich określeń? - mruknął - Ja bym po prostu powiedział że nie ważne ile ma się szmalcu, Kostuchy i tak nie przekupisz.

- Kto wie? Może kiedyś napiszę książkę. "1000 pomysłów jak rzucić dobrym słowem w bliźniego" - Jane zamyśliła się - O ile mnie wykastrują. Wiesz już gdzie lecisz?

Julian przymknął oczy.
- Na stoczniową planetę Illyria. Dam przez HPG komunikat o dealu na parę bogatych planet. Niech się trochę pofatygują. ComStar, Liga Wolnych Światów, Magistrat Canopus, sam Palatynat Illyriański. Jak będzie konkurencja to będą się musieli licytować. Myślałem by też samym ComStarom opylić Matara. Mają hajsu jak lodu i parcie na lostech.

Prawa brew blondynki podjechała do góry, zajmując krytyczną pozycję pośrodku czoła.
- Chcesz się układać z fanatycznymi korposzczurami zafiksowanymi na punkcie techa? Kurwa - zagryzła wargę, jeżdżąc wzrokiem po suficie. Do Terry którą zakon okupował było w cholerę daleko. Sam pieprzony Palatynat też blisko nie upadł.
- Żyjemy na pierdolonym zadupiu, HPG na Illyrii mają podrzędnej klasy B… ale w tym wypadku działa to na naszą korzyść. Peryferialna placówka utrzymuje z kilkadziesiąt osób, stówę maksymalnie. Ułamek promila całego ComStaru, jednak z nimi połączony. Rozejrzyj się u nich, wyczuj nastroje i ich narrację. Póki nie obrazisz Jerome’a Blake’a nie powinni zbędnie robić pod górkę, ale zostaje kwestia zapłaty - wróciła spojrzeniem do rozmówcy - To będzie w chuj kosztowało, a pewnie przyjdzie poczekać na swoją kolei. Te korpozakonne kurwy mają swoje harmonogramy, zamówienia czasowe. Różne terminy i okresy przez które zbierają pakiety danych po standardowych cenach, a następnie wysyłają konsolidacyjnie w głąb sieci w danym terminie, a terminy nie są elastyczne. Chyba że wyłożysz gruby hajs. Naprawdę gruby hajs za przekaz priorytetowy… to nie będzie milisekunda transferu tylko sporo więcej. Filmy z akcji i reperacji mecha, jego specyfikacja techniczna, raporty, dowód że nie wciskamy kitu, a staroci nie wygenerowaliśmy za pomocą CGI - opuściła brew - Daj zabulić Spencerównie, po jakiś chuj mają ten swój majątek.

Tym razem to brew Juliana podjechała do góry.
- Wiem że nie mamy wysokiego mniemania o nich ale myślisz że to mój hajs będzie w naszych walizkach? Przynajmniej to już z góry zorganizowali. Z resztą. Jakby posłali tą małolatę bez hajsu to by po tygodniu podróży kopnęła kalendarz nie czując zapachu mońca. Hmmm… Może napuścić ją na ComStar. Sterroryzuje ministrantów, każe decydować jakiemu klerykowi średniego szczebla, bo inaczej rozjebiemy Matara, jeszcze może z marszu załatwią co trzeba byle by przestała drzeć na nich japę. Zanim ich wysokie kierownictwo przystąpi do negocjacji.

- Znikasz na pół roku jak nie lepiej - warknęła - Wrócisz na nową porę suchą, po przetasowaniu sił i chuj wie co do tego czasu tu się odpierdoli, ale jebać to. Jebane pół roku! Nie chcę, aby okazało się po powrocie, że ci przeprała mózg i zamiast normalnej rozmowy będziesz rzucał bełkot typu “zorganizuj krajzis miting, ASAP”, “ja tu jestem desyżyn mejkerem”... albo kurwa “puszują nas i dlatego pracujemy w owertajmie, żeby sfiniszować przed dedlajnem” - splunęła na podłogę.

Słysząc biurową nowomowę Julian zesztywniał. Wyprostował się, przybrał minę bez wyrazu. Wystudiowanym ruchem poprawił okulary i łypnął na kobietę z wysoka, bez pochylania głowy.
- Kiedy choć raz zczallendżujesz target w ołwertajmie… zmieniasz się. - powiedział głosem chłodniejszym niż pogoda na szczytach gór w trakcie burzy - Oczekuję że zdołacie utrzymać sytuację w ryzach do mojego powrotu. Pomyłki i porażki nie będą akceptowane. Czy wyraziłem się jasno, Panno Doe?

Mogło się wydawać że spolaryzowane powietrze pomiędzy przedstawicielem biznesowej inteligencji, a emisariuszem proletariatu zaraz zacznie trzeszczeć. Najmniejszy ruch mógł wywołać iskrę, która przeskakując pomiędzy sylwetkami zainicjuje wybuch… i tak też się stało. Maska spokoju na twarzy kobiety opadła, ukazując czystą furię. Zadziałał odruch, albo zwykłe nerwy, bo każdy miał swój własy, osobisty próg wytrzymałości. Sycząc jak żmija którą była, skoczyła do prozdu, wyciągając szpony ku oponentowi. Chwyciły poły kurki na wysokości piersi i pociągnęły, korzystając z siły pędu własnego ciała. Chatka dookoła rozmyła się, Jane widziała raptem twarz u góry ukrytą częściowo za mgłą barwy szkarłatu. W nią też wycelowała, choć różnica wzrostu dała o sobie znać. Czoło w czarnej czapce z siłą tarana wyszło na spotkanie szczęki okularnika.

Julian nie spodziewał się ataku lecz ten moment potrzebny Doe na szarpnięcie za kurtkę uprzedził go że Jane nie udaje. Ratując swoje zęby, runął w bok, pociągając za sobą rozjuszoną kobietę. Gruchnął ciężko plecami o zakurzoną podłogę. Niestety miękkie upadanie było rzeczą której Kane nie zdołała go jeszcze nauczyć.

Na nim wylądowała blondyna, wciąż warcząc wściekle. Nim umysł się obudził usiadła mu na brzuchu i zaciskając pięść uderzyła z całej siły.
W podłogę. Obok jego głowy.
- To… kurwa… nie… jest… śmieszne… Juls - zasyczała, drapiąc paznokciami drewno.

Pilot wykazał się nadzwyczajnym opanowaniem. Pomimo przekrzywionych szkieł patrzył na Doe śmiertelnie poważny.
- Nie jest. Ale jest prawdziwe. - powiedział sucho - Każda porażka i pomyłka może nas kosztować wszystko. - mówiąc zaakcentował pierwsze i ostatnie słowo.
Podniósł głowę zbliżając twarz do twarzy Jane.
- Na czele tej niemytej, tępej hordy siedzą niegłupi ludzie. Każde nasze przeoczenie, każdy błąd wykorzystają. Pamiętaj o tym. Nie rób głupstw. Tak jak ja nie mam zamiaru ich robić.

- Mnie ma kto pilnować, a ciebie? - odwarknęła patrząc mu w oczy - Będziesz tam sam, nikogo kto ci przypilnuje pleców. Nikogo kto… - zacisnęła szczęki, prostując plecy.
- Wojna ci nie ucieknie - skrzyżowała ręce na piersi - Pytanie czy wrócisz stamtąd jako ty, czy ktoś inny. Wszystko się zmienia za wyjątkiem samego prawa zmiany. - zgrzytnęła zębami, dodając coś co przy cysternie dobrej woli dało się uznać za prośbę - Nie zmieniaj się.

Oblicze Juliana złagodniało. Wsparł się na jednym łokciu i lekko podniósł spychając kobietę bardziej w stronę swoich nóg. Dłonią powoli sięgnął do jej twarzy.
- Nie mam takiego zamiaru. - mruknął próbując pogładzić ją po policzku.

 
Stalowy jest offline