Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-05-2021, 20:45   #1
Ribaldo
Bradiaga Mamidlany
 
Ribaldo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputację
Oniryczne wojaże w poszukiwaniu esencji bytu - lovecraftian story


“Czerwonych z nami nie ma.
Jest za to czerwonka”
Lao Che - “Czerniaków”


Tu kiedyś stało miasto. Dumne i harde, nad Wisłą wzniesione i przez nią na dwoje rozdarte i podzielone. Na pozór tylko. Niewidzialne nici porozumienia, sploty relacji, widzialne i niewidzialne łańcuchy dostaw, spajają ten organizm w jeden niepodzielny twór..

Krwawa burza, niosąca ze sobą mór i pożogę, do szczętu spustoszyła lewy brzeg, prawy ledwie swym plugawym jęzorem muskając. To gorejąca rana na lata wrosła w całą tkankę miasta. Znamię o naturze ohydnej i podłej, gdyż na samo jego wspomnienie, każdemu mieszkańcowi ból serce rozdziera i z głębi duszy potoki słonych łez spływają.

Przeciągłe, melancholijne zawodzenie saksofonu, snuło się opustoszałymi ulicami miasta, ocierając się przy tym o obdrapane i pokiereszowane pociskami pozostałości ścian. Wibracje rozchodziły się poprzez spękane cegły, aż do samego jądra materii z której zostały stworzone. Harmonijne kręgi niosły się w każdym kierunku. Wkrótce także strzaskane chodnikowe płyty pulsowały i kołysały się w rytm ospałej melodii.
Ceglane kikuty dźwigały się ku górze. Koniuszkami swych fragmentarycznych konstrukcji pragnęły dotknąć nieba. Niema modlitwa. Bezgłośne błaganie. Milcząca prośba o rezurekcję.

Sześć lat pustej egzystencji, unurzanej w strachu, cierpieniu i śmierci. Pokurczeni, skuleni sami w sobie przemierzaliśmy ulice miasta i smakowaliśmy krew i kurz, które stały się chlebem naszym powszednim.
Dzisiaj, gdy przy szklance wódki wspominamy ten czas miniony, łzy same mimowolnie napływają nam do oczu i pocieszamy się wzajemnie, bo co nam innego pozostało. Wszak przyszłość rysuje się przed nami świetlana i tylko głupiec żyłby nostalgią za tym, co już nigdy nie wróci.
Wszystko, co u nas nowe, promienne, wszystko co się rodzi, rozwija i idzie naprzód, wszystko to zmierza do socjalizmu.
Oto walczył Lenin i Stalin. Ich sprawa żyje, rośnie i zwycięża.





Głębokie bruzdy znaczyły jego dłonie. Linia życia, pokręcona, poprzetykana licznymi uskokami i wyrwami. Linia serca, kręta, wykoślawiona i mroczna. Linia głowy… tu się głowy ścina.
Dłonie zrogowaciałe, spękane i wysuszone. To nimi wygrzebał, to miasto z popiołów i zgliszczy. Cegła po cegle. Sto czterdzieści procent normy. Trzydzieści tysięcy cegieł w ciągu zmiany.
Dużo?
Wystarczyło, by zdobył medal przodownika pracy i wydźwignąć miasto z gruzów.
Ite, missa est.


„Warszawiak”: Ty naprawdę chcesz tu zostać, Stefan?
Stefan Zabawa: A ty naprawdę chcesz odjechać?
“Baza ludzi umarłych”


Ile jest odcieni szarości?
Sto, tysiąc, a może sto tysięcy. Pospolity popiel, trywialny grafit, dystyngowany srebrny. Pełne spektrum, którym można oddać wszystkie barwy i emocje. Gdy nie ma różu lub turkusu, zastąpi go niezgłębiona siwość, co z wiekiem dojrzewa. Na deficyt karmazynu i purpury, dobra jest gołębia wielorakość. A gdy potrzebujesz podkreślić nostalgię i trawiący cię żal, niezrównany będzie szlachetny antracyt.
W takiej palecie barw egzystujemy, w takiej gamie tonacji mijają nasze dni, tutaj w dolinie Wisły

Trzy lata temu zaszło słońce.
Do dnia dzisiejszego łzy płyną mi po policzkach. Żal niewysłowiony i pustka w sercu. Wśród jego spadkobierców nie ma nikogo, kto miałby tyle siły, tyle charyzmy i i odwagi by nieść żagiew rewolucji po krańce ziemi. W drugim pokoleniu same zaściankowe umysły, które pragną pełnej miski i letniej daczy.
Próżniacy, faryzeusze i zdrajcy, niegodni by dzierżyć czerwony sztandar i prowadzić lud miast i wsi.


“Mędrcy dawnych wieków, zamykali się szukać skarbów, leków, trucizn. My niewinni, młodzi czarodzieje, szukajmy ich, aby odkryć własne swe nadzieje.”
“Niewinni czarodzieje”


Jazz - nasza miłość. Nasza wolność - ukochana i upragniona, za którą ginęły setki tysięcy. Dziś zanurzona w odmętach nikotynowego dymu, płynie na fali improwizacji, buja się w rytm swingowego kołysania i drżący przy ostrym, saksofonowym vibrato. W przyjacielskim kręgu żeglujemy wraz z nią od jednego jam'u do drugiego, od jednego kieliszka do następnego. Marzyciele, niewinni czarodzieje, którzy w plątaninie niewolniczych rytmów odnaleźli oazę wolności, zanurzoną w nieskończonej szarudze socrealistycznych odmętów.

Szare i smutne nasze narodziny. Ponura młodość, wyprana z kolorów i barw. I starość… jakże żałosna, przeraźliwie depresyjna, obezwładniająca. I tylko ona, gorzka i paląca, jak diabli, równie wybrana do cna z wszelkich kolorytów i niuansów, dodaje naszej egzystencji rumieńców, zdobi delikatnym laserunkiem szare dni powszednie.

Tylko jak długo można obijać się od burty do burty na tym naszym statku pijany? Jak długo można udawać, żeśmy artyści, myśliciele, wyzwoliciele? Jak długo… gdy przy każdym ruchu brzęczą nam kajdany i skrzypią nasze maski parszywe, wykrzywione w pełnym hipokryzji udawanym uśmiechu.





Wymarłe miasto, zmartwychwstało.
Stare Miasto, Nowy Muranów, MDM i górujący nad centrum miasta Pałac, dar narodu radzieckiego dla nas Polaków.
Rośnie Warszawa.

Jakub siedział w kawiarni przy Chmielnej, róg Marchlewskiego. Spoglądając za okno widział dwa przenikające się krajobrazy. Z lewej ruiny dawnych, tfu... prywatnych kamienic, a z prawej sięgający niebios nowy symbol stolicy, którego budowa zbliżała się wielkimi krokami do końca.
Młoda kelnerka przyniosła mu zamówioną Wuzetkę. Niezgrabnym ruchem położyła ją na stoliku obok stojącej już tam wcześniej filiżanki kawy. Wyostrzonym zmysłom Jakuba, nie uszedł uwadze pewien detal, który kobieta próbowała usilnie ukryć. Spod białego rękawa służbowej koszuli wystawał błękitno-siwy tatuaż. Ledwo pół ostatniej cyfry zdołało się wydostać spod szczelnej, powszedniej maskarady.
Auschwitz? Gross-Rosen? Ravensbruck?
- Coś jeszcze pan sobie życzy? - spytała, a jej oczy smutne, piwne, bez krzty nadziei wpatrywały się gdzieś w niedosięgłą dal.
- Nie, dziękuję. - odparł krótko, kładąc na blacie nowy pięciozłotowy banknot.

Popijając czarną lurę z białej filiżanki pozbawionej jakichkolwiek ornamentów, czy ozdobników, Jakub notował w wysłużonym notesie, co jeszcze musi kupić przed wyjazdem. Atrament wolno spływał po stalówce, wyznaczając błękitny szlak w poprzek białej kartki. W głowie ciągle dudniły mu słowa listu, który otrzymał tydzień temu.

“Szanowny Panie, z przykrością pragnę Pana zawiadomić, że wuj pański zmarł.”

Wuj, którego nigdy na oczy nie widział i o którego istnienia nawet nie podejrzewał.

“Zgodnie z wolą zmarłego, cały majątek do niego należący, zostaje przekazany w pańskie ręce. Warunkiem koniecznym dopełnienia ostatniego życzenia pańskiego wuja, jak i wszelkich formalności jest pański przyjazd do Bostonu”

Wyjazd... Tony papieru, setki pytań i trzy razy tyle odpowiedzi. Teraz gdy bilet na "Batorego" spoczywał w lewej kieszeni marynarki, wszystko zdawało się tylko odległym snem. Jutro wieczorem wsiądzie do pociągu zmierzającego nad morze, a parę godzin później będzie już na pokładzie transatlantyku i wszystko się zmieni. Jego życie i on sam ulegną całkowitej przemianie.

Dłoń Jakub mimowolnie zacisnęła się na ebonitowej oprawie pióra. Już miał wpisać kolejną pozycję na swoją listę zakupów, gdy impuls bezsprzecznie poetycki, anielski w swej wymowie i znaczeniu, kazał mu podnieść wzrok znad kartki.
Ledwo uniósł głowę, jego oczy skrzyżował się z jej spojrzeniem…





“Words like violence
Break the silence
Come crashing in
Into my little world
Painful to me
Pierce right through me
Can't you understand?”
Depeche Mode - “Enjoy The Silence”


Ten dzień zburzył jej cały świat. Budowany cegła, po cegle. Wolno, misternie, bez pośpiechu. Kroki stawiała uważnie, jakby w każdej chwili kruchy lód pod jej stopami mógł się załamać.
“Pani Barbaro mam zaszczyt poinformować, że to Pani będzie reprezentować nasz naukowy kolektyw na światowej konferencji ”
Zaszczyt? Będzie reprezentować?
- To jakiś niesmaczny żart, panie docencie? - spytała słysząc propozycję nie do odrzucenia.
- Ależ skądże… - padła odpowiedź. Zimna, oschła i bez emocji.
Klamka zapadła i nie miała żadnego wyboru. Wszak nie odrzuca się tego typu propozycji. Wszyscy jej zazdrościli, wskazywali palcami, pytali “dlaczego ona?” A przecież ona się wcale nie prosiła.

Dzień nie był słoneczny. Nawet nie należał do pogodnych. Kolejny szary dzień w ciągu takich samych pospolitych dni, podobnych do siebie jak dwie krople wody. Mimo to zdecydowała się, że do domu wróci pieszo.
Jej czółenka stukały rytmicznie, gdy szybkim krokiem przemierzała Marszałkowską. Nikt się za nią nie oglądał. Wtapiała się w szarobury tłum. Była jego częścią, nieistotnym elementem składowym. Tak samo nijaka i bez wyrazu, jak reszta jej rodaków.
Gdy zbliżała się do Chmielnej coś ją ukuła w dole brzucha. Dziwne uczucie niepokoju, niesprecyzowanego strachu. Wrażenie śmiertelnego zagrożenia, które w oka mgnienu chwyciło ją za gardło.
Nie zatrzymała się. Nie zwolniła nawet. Szła dalej, jak gdyby nigdy nic. Tego się nauczyła przez lata okupacji. Wyuczona zdolność, która pozwoliła jej przeżyć.
W uszach dudniły jej słowa docenta Walaskiewicza
“To dla panie wielka szansa. Boston. Wspaniały, wielki świat. Drzwi oszałamiającej kariery otwierają się przed panią otworem. Proszę tylko pamiętać, że nie może pani zawieść swojej ludowej ojczyzny.”

Nie może pani zawieść. Nie może…

Zatrzymała się wpół kroku. Ktoś na nią patrzył, ktoś się jej przygladał. Odwróciła głowę w prawą stronę.
Podniosła oczy znad chodnika w który wpatrywała się całą drogę. Oczy Barbary skrzyżowały się z jego spojrzeniem…
 
__________________
I never sleep, cause sleep is the cousin of death

Ostatnio edytowane przez Ribaldo : 02-06-2021 o 01:29.
Ribaldo jest offline