Vessa, Zach, Bardin, Galeb
W końcu ustalili jakiś plan i zabrali się za jego realizację. Przeszli nieco w lewo, gdzie stał jeden ze strażników, którego postanowili zdjąć. Korzyść z tej sytuacji była taka, że kolejny z dzikusów obserwujących las znajdował się w tym momencie za jednym z drewnianych domków i nie da rady dostrzec śmierci kompana. O ile uda się go położyć od razu.
Strzelać mieli Zach i Vessa. Na komendę niziołka oboje wypuścili bełty ze swych kusz. Zwiadowca trafił w głowę, weteranka w korpus a dzikus padł, gdzie stał. Pierwsza część przebiegła pomyślnie, przyszło więc wprowadzić w życie kolejną fazę. Młot Galeba szybko rozpalił dwie pochodnie, problem był jednak taki, że z miejsca, w którym awanturnicy siedzieli, nie było szans na dorzucenie żagiew do chatynek.
Runiarz z inżynierem wyszli więc z krzaków i przeszli parę metrów w stronę wioski przez nikogo nie niepokojeni. W końcu znaleźli się na tyle blisko, by rzucić pochodniami a kryte strzechą dachy domków zajęły się w moment, uwalniając słupy ognia i dymu. Wszyscy słyszeli, jak w wiosce podnosi się wrzawa a Zach i Vessa zauważyli, że strażnicy schodzą ze swoich posterunków, biegnąc, by zobaczyć, co się stało. To była szansa dla nich, zatem ruszyli przez las w stronę wejścia do jaskini.
Tymczasem Galeb z Bardinem zaczęli wycofywać się w stronę gęstwiny, gdy nagle jeden z dzikusów zauważył ich i zaczął krzyczeć coś w niezrozumiałym języku, pokazując na nich palcem. Dosłownie w chwilę obok niego zebrało się na oko siedmiu uzbrojonych pobratymców i wszyscy pognali za khazadami, ciskając w nich włóczniami. Na szczęście żadna nie trafiła a obaj biegli co sił w nogach, choć Bardin miał problemy z dotrzymaniem kroku swemu szybszemu kompanowi. Kanibale jednak nie odpuszczali i wykrzykując zapewne jakieś obelgi w swoim języku wciąż ścigali khazadów.
Życie bywało przewrotne - jeszcze przed chwilą to Bardin i Galeb byli w grupie pościgowej za kanibalami. Teraz próbowali ujść przed nimi gdzieś w leśną gęstwinę.
Zach, Vessa
Podążając między drzewami w stronę jaskini widzieli uciekających przed dzikusami towarzyszy. Skupiła się na nich siedmioosobowa grupa rzucająca włóczniami, reszta została w wiosce, w której panował istny raban. Kobiety z dziećmi uciekały jak najdalej od pożaru, mężczyźni próbowali coś zrobić, by ogień ugasić, ale biorąc pod uwagę ich chaotyczne działania, nie mieli zbytniego pomysłu. To był idealny moment dla niziołka i Tileanki, gdyż żaden z dzikusów nie zwracał najmniejszej uwagi na wejście do jaskini.
Minęli walające się kościane korpusy i inne kości należące zdecydowanie do ludzi i zniknęli w gęstej ciemności wilgotnej groty. Zachariasz chwycił Vessę za dłoń i prowadził ją, gdyż jako niziołek świetnie radził sobie tam, gdzie nie było światła. Choć to, jak się okazało, gdy minęli zakręt jaskini, pojawiło się kilkanaście metrów dalej - skromna, żółta łuna docierała z kolejnego, łukowatego pomieszczenia. Przeszli zatem szybko do niego i znaleźli się w dużym, oświetlonym dwoma pochodniami pomieszczeniu. Pośrodku niego znajdował się wyciosany niedbale kamień, na który naniesiono czerwonym barwnikiem (zapewne krwią) znany Zachowi i Vessie
symbol. Khorne, Bóg Krwi. Wyglądało na to, że ten prymitywny lud czcił Pana Czaszek i tutaj składał mu ofiary z ludzi.
Pod prowizorycznym ołtarzem leżała kupka ludzkich kości i czaszek; podobną zdobiła ściana za nim. Przyglądając się wszystkiemu dokładniej, Zach dostrzegł skrytą w mroku odnogę kolejnego, węższego korytarza. Dałby głowę, że na sekundę, kątem oka dostrzegł ruszający w głąb korytarzyka duży, ciemny kształt. Znikająca końcówka zdawała się być wężowata, ale niziołek nigdy w życiu czegoś podobnego nie widział i przez chwilę poczuł w sercu ukłucie strachu. Cokolwiek zniknęło w odnodze, było bardzo szybkie i sprawne.
Felix, Klaus - No to chyba nie mam wyboru - odparła Weghorstowi Esme, krzywiąc się. Nawet nie kryła poirytowania w głosie. -
Że też los musiał ukarać mnie tak niekompetentnymi towarzyszami podróży. Mam nauczkę na przyszłość, by nie ruszać na szlak z byle kim.
- Pani, proszę… - powiedziała Katrin.
- Jestem zdenerwowana i mogę mówić, co chcę - odrzekła jej krótko szlachcianka. -
Mam nadzieję, że przez to, że tamci ganiają za jakimiś brudnymi dzikusami nie będę musiała spędzić jeszcze jednej nocy w tych lasach. Cóż za marnotrawstwo czasu… - Prychnęła. -
A można było po prostu ruszyć dalej. - I ruszymy, na pewno Vessa i pozostali szybko wrócą. - Katrin próbowała jakoś stonować jej nastrój.
- Zobaczymy. - Esme przewróciła oczyma.
Niedługo potem nosy podróżników wychwyciły niesiony przez wiatr swąd dymu. I to akurat z kierunku, w którym wyruszyła grupa pościgowa.
- Coś się chyba gdzieś pali - powiedziała Esme.
- Pożar w lesie to nie jest dobry znak - rzuciła Katrin, wyraźnie zaniepokojona. -
Myślicie, że coś tam się stało? W sensie z waszymi przyjaciółmi?