Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-08-2021, 21:53   #12
Ravanesh
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Ciemne chmury, jak można było się spodziewać, przyniosły deszcz i kolejną burzę. Gwałtowną, wczesnojesienną nawałnicę, która przemknęła nad Twin Oaks zmywając ulice deszczówką. Same miasteczko "oberwało" jedynie krawędzią frontu burzowego. Najsilniejsze uderzenie sił natury przyjęły góry leżące jakieś trzydzieści, może czterdzieści mil od Twin Oaks. Deszcz padał niespełna piętnaście minut, a gdy w oddali dalej grzmiało, nad Twin Oaks rozpostarła swój łuk piękna, doskonale widoczna tęcza.

- To anioły przyszły po duszę tej biednej dziewczynki - stwierdziła największa dewotka w miasteczku, stara panna Marlene Rice, właścicielka cukierni "Cukiernia Marlene". Kobieta obecnie nie pracowała za ladą, ale niemal codziennie doglądała pracę zatrudnianych przez siebie dziewcząt.

WIKVAYA SINGELTON

Rozmowa z Dyrektorem była bardzo krótka, ale owocna. Widać było, że pan Bosch też jest myślami daleko i gdy Wi przedłożyła mu swoją prośbę naprędce wyjaśniając pomysł, dyrektor nie krył wzruszenia. I oczywiście dał im "wychodne" nie kwestionując nawet obecność w grupie Spineliego, który wszak do elity szkoły nie należał. Wręcz przeciwnie. Stał po "drugiej stronie" - wśród łobuzów, leserów, dziwaków i dzieciaków sprawiających takie czy inne problemy. Ale młoda Singelton była przygotowana na pytania co do zasadności Barta w grupie, z tym, że - o dziwo - żadne takie pytania nie padły.

Wyszli ze szkoły wcześniej niż większość uczniów, a potem poszli do domu Spineliego. Poza Daryllem, którego Tom obiecał doprowadzić do "Niedźwiedzia i sowy".



WIKVAYA SINGELTON, BART SPINELI

Pogoda nie pokrzyżowała im planów. Planów, które nauczyciele i dyrektor podchwycili ochoczo. To była dość oczywista reakcja na brutalną śmierć koleżanki ze szkoły. Śmierć, która mogła szokować, przerażać i traumatyzować. Śmierć, na którą musieli jakoś odpowiedzieć.

I odpowiedzieli, siedząc w miejscówce Barta i racząc się jego ziołem. I wsłuchując w deszcz lejący na zewnątrz i pomruki odległej burzy. Dom pogrzebowy okazał się być pusty, więc mieli go niemal dla siebie. Oczywiście w każdej chwili mogli zostać przyłapani przez rodzinę Spineliego, ale najwyraźniej poza babcią, która nie wtrącała się w sprawy wnuków, nikogo nie było w domu.

Kiedy już atmosfera zrobiła się odpowiednio "gęsta" ktoś zepsuł klimat pytaniem.
- Myślicie, że trafi tutaj, do waszego zakładu?
- Kto?
- Mary.

I tak jakoś chwila uleciała, poszła w zupełnie inne - rzewnie - nostalgiczne, nieco przyciężkie klimaty. A kiedy ojciec Barta przyszedł do domu, młodzież ewakuowała się pod dom zamordowanej przyjaciółki. Budynek stał w niedużej odległości od lasu, który, niczym jęzor wysuwał się w stronę miasteczka. Dom Mc'Bridgów był nieduży, skromny, raczej z tych biedniejszych, bo rodzinie zamordowanej nie przelewało się. Nieco zaniedbany, nie był jednak ruiną.

Pod furtką, której przydałoby się malowanie, zainstalowali na mokrym od deszczu chodniku swoje memoriały: zdjęcie Mary, kwiaty, świeczki, znicze, transparenty z napisami o tym, że była kochana i że jej brakuje. Poinformowani przez odpowiednich ludzi schodzili się kolejni uczniowie, sąsiedzi, a nawet kilkoro obcych. Niektórzy płakali, inni tulili się do siebie szukając pocieszenia w ramionach bliskich.

Wi czuła się dobrze, chociaż złapała się na tym, że przygląda się ludziom zebranym w tej małej gromadce. Szczególnie tym obcym, których nie znała. I że próbuje wyczytać z ich twarzy winę. Bo przecież mówi się, że morderca często wraca na miejsce swojej zbrodni.

I wtedy go zobaczyła. Mężczyznę o ukrytej pod kapturem twarzy.

https://thumbs.dreamstime.com/b/evil...s-30474516.jpg

Lekko zarośniętej i niechlujnej. Wpatrywał się w inscenizację pod płotem z porażającą intensywnością. Wi wydawało się, że skądś go zna, ale nie potrafiła sobie przypomnieć skąd. Możliwe, że przez wpływ zioła.
Gdy odwróciła się tylko na chwilę w stronę kogoś znajomego, aby go zapytać o to, kim jest zakapturzony mężczyzna, ten dosłownie zniknął.
Być może oddalił się razem z grupką innych ludzi, którzy znudzili się śpiewaniem pod domem zamordowanej i właśnie zbierali się do wyjścia. Być może wszedł w którąś z wąskich uliczek pomiędzy poszczególnymi domami na ulicy, na której mieszkali Mc’Bridgowie. Być może go tam nie było?

Przed dom wyszła Tara Mc'Bridge niosąc tacę z kubkami z gorącą herbatą. Taca upadła na ziemię, kubki rozpękły się, parująca zawartość rozlała na boki, a matka nieszczęsnej Mary, która próbowała przez chwilę udawać silną, opadła na kolana, niedaleko oszołomionych młodych ludzi i nie zważając ani na ludzi, ani na błoto, w którym klęczała, zasłoniła twarz dłońmi i zaniosła się rozpaczliwym, rozdzierającym duszę szlochem.

BART SPINELI

Okazję do pogadania z siostrą Bart znalazł, kiedy towarzystwo Wi i ona sama, rozeszli się do swoich spraw. Widać było, że wstrząsnęło nią morderstwo jej kumpeli. Nic dziwnego. Chyba trzymały się dość blisko z Mary.

Szczerze mówiąc, rozmowy z przyrodnią siostrą Bart nie pamiętał za dobrze. Z tego, co udało mu się wyszperać w zadymionym nieco umyśle, był fakt, że Mary nie miała wrogów, była lubiana i jego siostra nie bardzo wiedziała kto i dlaczego mógł jej zrobić, to co zrobił. W to, że mordercą był Daryll, podobnie jak Bart, jego przyrodnia siostra nie wierzyła. Posprzeczała się nawet na ten temat z jedną z jej psiapsiółek, niejaką Umą Norman.

Reszta rozmowy w pamięci Barta zapisała się jakoś dość nieskładnie, ale - jeżeli by zechciał - mógłby ją odtworzyć słowo po słowie, gdyby tylko się skupił.

Było późne popołudnie, kiedy towar nieco mu odpuścił. I wtedy weszła gastrofaza. Ostra, z takich co to nie biorą żadnych jeńców w lodówce, w której nie za wiele już zostało.

Wydarzenia dnia codziennego najwyraźniej wyrwały dom rodzinny z codziennej rutyny i na obiad nie miał co liczyć.


ANASTASIA BIANCO

Biuro ojca pachniało jego wodą kolońską oraz papierosami, które dziennikarz starał się ograniczać. Anastasia cichutko wślizgnęła się do środka i zamknęła za sobą klucz. Wiedziała, że jej ojciec nie wróci za szybko z pracy, szczególnie kiedy w Twin Oaks wydarzyło się coś tak niecodziennego i makabrycznego. Ostatnim głośnym wydarzeniem był atak niedźwiedzia na turystę w 1989. Potem jedynie, na szczęście, lokalne sensacje, sprawy dewastacji czy inne tego typu nudne, w gruncie rzeczy, wydarzenia z lokalnej społeczności. Wiedziała jednak, że jej tatko lubi czasami wpadać z biura w redakcji do domu i serce miała w gardle. W sumie to nie miała pojęcia dlaczego. Ojciec nie zabraniał jej wchodzenia do tego pokoju.

Myszkowanie w jego rzeczach nie było łatwe. David Bianco hołdował zasadzie "czystego biurka", więc wszystko, nad czym aktualnie pracował, chował do szuflad. Anastasia zaczęła przeglądać poszczególne szuflady - notatnik ojca, zapiski. Nic, co by wiązało się ze sprawą biednej Mary. Włączyła również komputer, ale i tutaj nie znalazła niczego dotyczącego sprawy zabójstwa koleżanki. Chociaż i w przypadku dokumentów i w przypadku komputera nie znalazła niczego wartego uwagi. Poirytowana lekko całą sytuacją ponownie zajęła się zawartością szuflad licząc na to, że coś przeoczyła.

W końcu ją olśniło. Ojciec wypadł rano z domu, kiedy zapewne dotarła do niego informacja o morderstwie! I chyba do domu nie zdążył jeszcze wrócić. Zapewne wszystkie notatki ma nadal przy sobie, albo siedzi w redakcji i pracuje nad artykułem do jutrzejszej gazety porannej. Cholercia.

Już miała kończyć, kiedy zauważyła coś dziwnego. W dolnej szufladzie, pod stertą innych dokumentów - rachunków, skończonych artykułów i tym podobnym dziennikarskich papierzysk znalazła kopertę. Szarą, bez adresu i stempla, bez znaczka pocztowego. A w niej wyklejoną z wyciętych z gazet liter wiadomość.


WIEM CO WTEDY ZROBIŁEŚ!


Anonim wyglądał tak, że nie miała pewności, czy to jej ojciec go przygotował czy też był jego adresatem. Nie wyglądał na zbyt stary. Nawet chyba jeszcze lekko pachniał klejem biurowym.

Zegar w gabinecie - stary i zabytkowy - zadzwonił, wskazując, że jeśli nie chce spóźnić się na spotkanie z Pauliną to powinna już wychodzić. Tylko, tak naprawdę, nie miała co dać królowej cheerleaderek. Nie udało się jej porozmawiać z ojcem, a w jego materiałach nie znalazła niczego o Mary. Paulina nie była z tych dziewczyn, które odpuszczają, gdy nie dostają tego, co chcą.

BRYAN CHASE

Bryan nie był zadowolony. Cel, który sobie upatrzył, zniknął gdzieś i najwyraźniej uciekł sprawiedliwości. Trudno. Skroił kilku frajerów, jak w każdy poniedziałek, zbierając haracz od tych okularników i nerdów, którzy chcieli mieć względny spokój przez najbliższy czas. W ten sposób dorobił się niemal pięćdziesiątki - w sam raz, aby zaszaleć na mieście po szkole.

I tak już marnował za dużo czasu czekając na tego gnojka pod szkołą, nim dowiedział się, że dupek wyszedł z budy sporo wcześniej. Tedd też nie był zadowolony z tego powodu, ale razem znaleźli sposób.

Napatoczył się bowiem na nich nerd, kujon i cwaniaczek, rudy niczym wiewiórka Patt Garrens noszący ksywkę Wiewiór. A że Wiewiór ostatnio straszył policją, ojcem i pastorem czy też rabinem Bryana, i nie chciał płacić za ochronę, to razem z Teddem z przyjemnością wyjaśnili mu za szkołą, na czym polega problem i czym kończy się takie zachowanie. A kiedy skończyli, Wiewiór przekonywał ich, że rozumie co i jak i dał pięć dolców i trochę centów - wszystko, co miał w kieszeniach. Bryan wiedział, że rudzielec przez jakiś czas będzie chodził grzecznie, jak silnik naprawiony przez jego starego.

Zadowoleni, z niespodziewanie rozwiązanej sprawy, zostawili zasmarkanego i krwawiącego z nochala Wiewióra razem z jego starym rowerem i nie przejmowali się już frajerem.

- Wiesz. Mój stary mówi, że rudzi nie mają duszy - powiedział Tedd zapalając papierosa. - Myślisz, że to prawda. I mówi, że Indiańce mówią, że jak spojrzą na kogoś, ci rudzi, to mogą zabrać mu duszę, czy coś takiego. Myślisz, że Wiewiór mógłby komuś zabrać cokolwiek. Mi się nie wydaje, co byku. On jest frajer, a to raczej frajerom się zabiera.

Zamyślił się przez chwilę.

- A ty, Jak już jesteśmy przy Indiańcach. Wiesz, mój stary kiedyś opowiadał jednemu takiemu, w barze, że ten miał Indiankę i że ona ma w poprzek, no wiesz co. Tam na dole. Myślisz, że Wi ma w poprzek?

Tedd zamyślił się przez chwilę nad swoimi myślami.

- Ty, Bryan. A może pójdziemy do "Niedźwiedzia i sowy" i wybijemy kilka szyb. Niech się, pół-czerwone kurwy, nauczą, że z nami nie można zadzierać. Co ty na to, byku?

JESSICA HALE

Psycholog, Emma Woods, starała się przekonać dziewczyny, że nie ma obawy, ale Jessica sama już to wiedziała. Mówiła, że policja na pewno pojmie sprawcę, ale Jess też to już wiedziała. Gadała o jakiś tam pierdołach. Próbowała dotrzeć do młodych umysłów cheerleaderek, ale stara hipiska niewiele wiedziała o życiu, zdaniem Jess. O życiu takim, jakim teraz ono jest.
Z Furrym rozmawiało się lepiej. Był niezłym ciachem, jak na trzydziestokilkuletniego zgreda. Ciemnowłosy, ciemnooki, przystojny i wysportowany. Zapewne babki w jego wieku leciały na niego jak pszczółki do miodu. Niektóre z dziewczyn z ich paczki uważały jednak, że Furry jest gejem, bo chciały go uwieść, ale bez skutku.

Rozmowy z psychologami były nudne, ale lekarstwa już nie. Jess poczuła się po nich jakaś taka bardziej wyluzowana i uskrzydlona. Miała ochotę na wiele fajnych spraw.

W tym na zakupy lub posiadówkę w Mall.

Ale najpierw cukiernia i spotkanie z tą okularnicą. Nadal nie wiedziała po co Pauli zależy na tym spotkaniu. Chociaż sama była ciekawa co staruszek okularnicy, dziennikarz chyba jakiś, wie na temat śmierci Mary. Bo śmierć Mary nie była czymś, z czym Jess mogła się łatwo pogodzić.

MARK FITZGERALD

Szybka jazda samochodem zawsze działała na Marka stymulująco. Dziewczyny piszczały, koła również. Przed największym w Twin Oaks sklepie, takiej mniejszej galerii handlowej, jak zawsze, sporo było ludzi. Było już po szkole i w okolicy spotykała się większość dzieciarni z miasta.

Jess miała ochotę na wizytę w Mall. A Mark nie miał nic przeciwko. Sam chętnie zjadłby coś w pobliskim fast-foodzie, bo zrobił się nieźle głodny. Wyjście z dziewczynami, mimo że irytujące ze względu na ich paplaninę, było obowiązkiem dbającego o swoją pozycję wśród rówieśników Marka.

Dlatego też, popołudnie spędzali w "Twin Burgerze", całkiem dobrej knajpie koło Mall i zajadali się tamtejszymi specjałami. Marka stać było na lepsze knajpy, chociażby najdroższą w mieście "Mountain Oak" czy włoską "Tartonillę", ale - szczerze mówiąc - "Twin Burger" pasował mu zarówno cenami jak i pracującą tam kelnerką. Laska miała z dwadzieścia kilka lat, nazywała się Debra Vickinsson i miała najfajniejsze bufory w całym mieście oraz burzę rudych, naturalnych włosów. Niestety, była zajęta i wierna swojemu facetowi, a ten był miejscowym przewodnikiem turystycznym, myśliwym, zapalonym wędkarzem, instruktorem survivalu, ratownikiem medycznym i byłym żołnierzem, i ogólnie - twardzielem. Nazywał się Andy Herb i miejscowi wiedzieli, że lepiej nie wchodzić mu w drogę. Poza tym obiekt westchnień wielu facetów, mimo wyjątkowego erotyzmu jaki wokół siebie rozsiewała, była cholernie porządną, zakochaną i radosną dziewczyną.

Debi postawiła przed nimi zamówione jedzenie i wróciła za długi bar, by zająć się innymi klientami.

W pewnym momencie Mark zerknął przez okno i zobaczył, że ktoś stoi przed jego samochodem. Jakiś typ w przeciwdeszczowej, chyba myśliwskiej kurtce, z założonym na głowę kapturem, mimo że już od dawna nie padało. Dziwne przeczucie kazało Markowi wyjść na zewnątrz. Nie wiadomo dlaczego, ale bał się, że typek zaraz porysuje mu lakier czy coś.

Było jasno a na parkingu przed Mall kręciło się naprawdę sporo osób. Poza tym Mark nie bał się nikogo. Był synem najważniejszej osoby w mieście i to oni powinni się go obawiać.

- Hej, koleś! - zawołał na zakapturzonego przyciągając kilka ciekawskich spojrzeń. - Co ty kombinujesz przy moim samochodzie.

Mężczyzna odwrócił się i Mark ujrzał brodatą twarz.

https://thumbs.dreamstime.com/b/evil...s-30474516.jpg

Znał tego człowieka, jak wielu w Twin Oaks. Koleś nazywał się David Marcum. Syn dziwaka Billa Marcuma. Marcumowie mieszkali od lat na skraju Twin Oaks hodując owce, kozy i prowadząc spory sad. Jako dzieciak Mark często zapuszczał się z bandą innych dzieciaków pomiędzy jabłonie i grusze podkradając owoce, a stary Bill gonił ich wściekły. Nikogo jednak nigdy nie złapał. Ponoć mieszkała z nimi jeszcze jakaś stara jędza. Wiedźma. Matka starego Billa. Musiała mieć teraz około setki, jeżeli nadal żyła.
Porządni obywatele Twin Oaks trzymali się od Marcumów z daleka, bo tamci mieli opinię odludków i dziwaków.

- To ford mustang? - zapytał David Marcum.

Facet miał zachrypnięty głos. Szorstki i nieprzyjemny. Jego oczy też były ciemne. Czujne i niepokojąco nieruchome. Mark nie był strachliwy, ale pod przenikliwością tego spojrzenia poczuł się niepewnie.

- Rocznik sześćdziesiąty piąty, tak? Mój brat miał kiedyś podobny.

Kurde. Mark nie miał pojęcia że młodszy Marcum ma jakiekolwiek rodzeństwo. Facet miał koło czterdziestki, może mniej, może więcej. Chyba. Mark, jak większość ludzi w jego wieku nie bardzo potrafił określić wiek dorosłych. Byli starzy. I tyle. I był raczej poza kręgiem zainteresowań Marka i jego znajomych.

Nim Mark zdążył cokolwiek odpowiedzieć David Marcum odwrócił się i skierował w stronę wyjścia z parkingu. Upewniwszy się, że facet jest nieszkodliwy, Mark odprowadził go wzrokiem. Jednak samo spotkanie budziło w nim jakiś niepokój. Coś w spojrzeniu Davida było nie tak.


DARYLL SINGELTON

Daryll zdążył przed burzą, kiedy reszta jeszcze dusiła się w szkole. Pomagał matce mechanicznie, zmieniając pościel, sprzątając pokoje i czyszcząc łazienki. To była końcówka sezonu letniego i turystów nie zostało już zbyt wielu. Pracował mechanicznie, niemal na poziomie podświadomości, a kiedy zszedł na dół odruchowo nie uciekł widząc wóz policyjny zaparkowany przed "Niedźwiedziem i sową".
Jego matka, Debra Singelton, rozmawiała z jakimś mundurowym.

- Mieli wrócić wczoraj.

Był na tyle blisko, że mógł podsłuchać rozmowę, ale ani policjant, ani rodzicielka, jeszcze go nie zauważyli.

- Dlatego zadzwoniłam, Jack.

Jack Falls był jednym z ludzi szeryfa. Czasami wpadał do nich na obiady. Kuchnia "Niedźwiedzia i sowy" służyła nie tylko turystom.

- Mówisz, że ich samochód i rzeczy nadal są tutaj.
- Tak.
- Pokażesz mi księgę meldunkową.
- Jasne. Daryll! Daryll! Chodź na dół. Jesteś mi potrzebny.

Nie za bardzo miał wybór, więc odczekał stosowną chwilę i pozorując to, że wyszedł z innej części pensjonatu, Daryll stanął przed matką i policjantem. Jack Falls był wysoki i szczupły, z brzuszkiem piwnym lekko uwydatniającym mundur na brzuchu. Daryllowi wydawało się, że patrzy na niego z pewną podejrzliwością.

- Daryll, pokaż Jackowi książkę meldunkową. Możesz zrobić ksero w biurze. Para, o której mówiłam zameldowana była pod czwórką.

Daryll pamiętał ich. Młoda dziewczyna, góra dwudziestolatka, o jasnych włosach i błękitnych oczach oraz nieco od niej starszy chłopak z dołkiem w brodzie. Tyle z wyglądu kolesia zapamiętał Daryll. Przyjechali z Chicago na romantyczny tydzień w górach.

- Jakbym była potrzebna, Jack to będę w kuchni. Wpadnij potem, zjesz coś. Wiesz coś już na temat biednej Mary. Straszna sprawa.

- Straszna - Daryllowi wydawało się, że policjant patrzy prosto na niego. - Nie mogę zdradzać zbyt wiele, ale powiem tylko, że ktoś zakradł się do mieszkania Mc'Bridgów od strony lasu. Skorzystał z burzy. Wyłamał okno. Zabił młodą i umknął w puszczę. Tylko nikomu nie mów, że ci powiedziałem. Ok.
- Jasne.
- A ty, Daryll? - policjant spojrzał na chłopaka. - Często włóczysz się po lesie. Byłeś wczoraj w górach? Widziałeś coś podejrzanego?

Daryll spojrzał w oczy dorosłego i poczuł, że jest badany. Że policjant, chociaż niechętnie, stara się dopasować wizję Darylla wślizgującego się do pokoju Mary i mordującego dziewczynę. Że szuka w oczach Singeltona czegoś … winy, strachu, gniewu. Czegokolwiek, co pozwoliłoby mu sięgnąć po służbowy pistolet i kajdanki i aresztować chłopaka.

Na podjeździe koła jakiegoś samochodu przetoczyły się po żwirze. Grzechotliwy hałas kamyczków miażdżonych ciężarem samochodu przerwał tę nić emocji pomiędzy Daryllem i Jackiem.

- Chodź, chłopcze, pokaż mi tę księgę meldunkową.
 
__________________
"Atak był tak zaskakujący, że mógłby zaskoczyć sam siebie."
Ravanesh jest offline