Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-09-2021, 21:03   #1
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
[Wampir] Martwe Wody: Sezon 1


Deszcz uderzał o szyby busa, którym jechała. Ciemność panująca za oknem zlewa się z mrocznymi pniami wiekowych drzew. Tu na krętej drodze gdzieś w Appalachach wydawało jej że opuszcza cywilizowany świat zostawiając za sobą bez.. cóż… znane światła Nowego Jorku, który to od dawna przestał być dla niej bezpieczny. Minęło już trochę czasu odkąd opuściła światło dnia wchodząc w strefę mroku Big Apple. Przywykła już do nowych reguł, nauczyła się unikać dużych drapieżników, niszczyć słabe, zyskała protektora… pozostając jednak nadal ratlerkiem kręcącym się pomiędzy łapami dużych psów.


Aż którejś nocy, sprawy poszły w złym kierunku. Jej towarzyszy ubito w groteskowy i brutalny sposób. Ona sama uniknęła tego losu. Kim byli napastnicy? Sabat? Cama? Łowcy? Diabli wiedzą. Może nawet i sami Diabli. Wiedział pewnie jej protektor, każąc natychmiast się jej spakować, podając namiary na busa i stwierdzając że zawiezie on ją do jego przyjaciela.
Jak to bywa u Tremere, jej opiekun lubił być tajemniczy, nawet gdy nie musiał. Nie bywał też nerwowy, do dzisiejszego wieczoru. Ona sama była płotką, więc nie wiedziała co się działo w gabinetach primogenów… ale nawet do poziomu ulicy dotarły drżenia ze szczytów.
Więc zrobiła co kazał.
Załadowała klamoty do busa, wsiadła i jechała w nieznane nie wiedząc co ją czeka.

W końcu po paru godzinach dotarli do przystanku gdzieś w lesie, przy którym to na szczęście, stała stara półcieżarówka forda z wściekle czerwonym lakierem, a o nią opierał się bladolicy mężczyzna z dużym parasolem mającym go chronić przed ulewą przetaczającą się nad nim. Dochodziła już północ, więc nic dziwnego że był tylko on. W taką pogodę, o tej porze i na przystanku prowadzącym donikąd nie powinno być nikogo. Więc musiał być tu z jej powodu.
W końcu bus się zatrzymał przy przystanku i nie pozostało jej nic poza wypłynięciem na głębię, w którą jej protektor ją wrzucił.

Czuła, jakby markotna pogoda, wraz z busem zmierzającym wprost do zapomnianego przez Boga zadupia Ameryki, tak pasowały do jej osoby. Miejsce, do którego została "zesłana" zapewne było porzuconym odpadkiem wielkiego świata, schowanym gdzieś daleko, daleko, byle nie pojawiało się na widoku, a przed ulewą każdy wolałby się uchronić, aby go nie tknęła.

Protektor nie powiedział Ann jak powinna się zachowywać wobec osoby, do której ją przerzucił, jednak dziewczyna zakładała, że wampirze zasady obowiązują tak samo w metropoliach, co i w małych miejscowościach. Nie oznaczało żadnej zmiany dla statusu Ann. Wszędzie brak statusu ciągnął za sobą takie same konsekwencje, może czasem tylko cięższe. Ponad pułap zera się nie wzniesiesz. Nie musiałeś przemierzać nocnego świata długo, aby zrozumieć proste zasady kolejki dziobania nie do końca martwych.

Przerzuciła przez ramię workowatą torbę, w którą wrzuciła swoje rzeczy na podróż (czyli w sumie wszystkie swoje rzeczy, jako że większość i tak zdobywała w razie potrzeby, nie na zapas) i wyszła z busu na rozmokłą ziemię. Szybko zaatakowały ją smugi deszczu, przed którymi broniła ją tylko słabo przemakalna (nieprzemakalna to byłoby za dużo powiedziane) kurta z kapturem. Ann dziękowała losowi, że znajomy Tremere zapewnił samochód, który uratuje ich przed pływaniem w błocie.
Do tego ta kurtka i nie mogła długo nie przepuścić wody, a buty jeszcze szybciej by się poddały. Może i zimno po śmierci nie było powodem do zmartwień, to chodzenie w ciężkich od zimnej wody ciuchach i obuwiu... nie było interesującą perspektywą.

- Bardzo się spóźnił? - Ann odezwała się cicho do mężczyzny, gdy podeszła bliżej, czując jak wnętrze kaptura zawilgotniało.
- Trochę.- odparł mężczyzna o twarzy młodzieńca, którego twarz promieniowała urodą i charyzmą. Pozwalało to… zgadywać z dużą szansą na trafienie z jakiego jest klanu. Uśmiechnął się i dodał.- Ty jesteś Ann? Ja jestem William, William Blake. Cyril poprosił bym się tobą zaopiekował. Witamy w Stillwater.
- Ann Paige. - wampirzyca nie wiedziała czy być szczęśliwa, że trafił się jeden z Toreadorów. Oni miewali bardzo... małą cierpliwość do tych, no, z poziomu gruntu - Nigdy nie byłam w czy nawet blisko Stillwater, a pan Sauveterr nie powiedział dużo o miejscu.
A nawet w ogóle nic...
- Czy... Są tu jakieś prawa, które mam spełnić? Książę?
- Książę… mamy tu takiego. - przyznał William po chwili namysłu. - Poznasz go jutro, całkiem sensowny facet jak na klan, z którego pochodzi. Prawa to… nie wychylaj się za bardzo, bo Maskarady pilnujemy. Bądź co bądź w małych miejscowościach plotki rozchodzą się szybko. Poza tym, zapoznam cię jutro z ogólnymi zasadami co do żerowania w tym mieście. A póki co mam kilka woreczków z krwią w lodówce. Nie jesteś chyba Tremere, co?
- Czemu o to pytasz? - Ann poczuła się na niepewnym gruncie.
- Bo mamy jedną z tego klanu w mieście, która ponoć wypełnia tajną misję i dostałaby szału gdyby pojawił się tu jakiś Tremere bez jej wiedzy. Oboje chyba nie chcemy robić z twojego przybycia skandalu, którego echo dotrze do Nowego Jorku. Skoro Cyril przysłał ciebie do mnie, to znaczy, że uczynił to bez wiedzy reszty klanu w Wielkim Jabłku. - wyjaśnił William i zaśmiał się.- Ale wiesz co? Po co mamy dalej moknąć. To wszystkie twoje rzeczy?
Alarm ostrzegawczy rozbrzmiał w głowie Ann. On nie wiedział!
- Tak, to wszystkie, nie obładowuję się na podróż. - postarała się jak najspokojniej uśmiechnąć. Co ona powinna powiedzieć?! - Nie, spokojnie, nie sprawię kłopotów. Z panem Sauveterrem nie wiążą mnie Klanowe podobieństwa.
- To dobrze… nie lubimy tu kłopotów. - odparł żartobliwie Kainita, otwierając drzwi do samochodu i wsiadając. Następnie otworzył drzwi Ann.
- To jaki klan reprezentujesz?
Gdyby Ann musiała oddychać, teraz by nagle zaprzestała. Nie wiedziała czy William nie uzna, że nie ostrzegając go wcześniej nie zrobiła jakieś gafy, cholera wie z tymi klanowymi szlachciurkami...
Obawiając się, że zaraz zamknie jej drzwi przed twarzą, gdy dowie się prawdy... po prostu wpierw skorzystała z zaproszenia do środka samochodu.
- Dziwi mnie, że mój patron nie powiedział ci o mnie więcej zawczasu. - spojrzała przed siebie, na szybę przednią - Nie należę do żadnego z Klanów…
- Nie jesteś chyba cienkokrwistą co?- zapytał nieco zaniepokojony mężczyzna, ruszając samochodem.- Z tego co wiem, w dużym mieście zrobiło się nagle gorączkowo i trzeba było działać szybko. Dowiedziałem się wczoraj o twoim przyjeździe i że mam się tobą zaopiekować.
- Nie, nic z tego. - pokręciła głową - Krwi nie mam tak rozrzedzonej jak tamci.- mogło być gorzej, William przyjął to dobrze - Tak, zrobiło się zamieszanie, ale tornado poczęło się od góry, więc nie znam szczegółów.
- Ja też nie.- przyznał William ruszając i spojrzał na Ann.- Możesz podawać się za Toreadorkę, z chęcią poświadczę, że należysz do mojego klanu. Będzie to nawet wygodne dla mnie, bo oszczędzi paru pytań. O ile oczywiście parasz się jakąś dziedziną sztuki?
Ann zastanowiła się, ale po chwili tylko wykrzywiła usta.
- Umiem ustawiać towary na półkach i wytrzymuję kłótliwych klientów. - odparła cicho - Wykorzystywanie Klanu jako swojego... - wetchnęła - Nie robi się tego jeżeli chce istnieć. To może być prosta droga do kłopotów, także i dla ciebie…
- Jakby kogokolwiek obchodziło co się dzieje w Stillwater. Moglibyśmy założyć sektę ku czci Przedpotopowców i nikt w Nowym Jorku nawet by nie spojrzał w naszą stronę.- odparł sarkastycznie William, gdy jechali przez las.- Stillwater to miejsce, gdzie zsyła się niewygodne wampiry, by o nich zapomnieć. Mało kto wraca z powrotem. Możliwe, że tu utknęłaś na resztę swojego nieżycia.
Zamknęła oczy.
- Jestem... Nie taka zła w czynieniu sztuczek, takich jak w TV, iluzji, ale nie jak robią to ci... Ravnosy. - od razu dodała - I w bardzo małym stopniu kiedyś malowałam, to też umiem w jakimś stopniu, ale artystą nie jestem. Bardziej zrozumienie koloru pozwala mi wiedzieć co mi pomoże się skryć…
- Cóż… nocna zmiana w sklepie to też zawód. Bo jakąś robotę musisz mieć. To za małe miasto, byś mogła być anonimowa. Wszyscy mamy jakieś zajęcia. Ja na przykład jestem historykiem sztuki i żyję z napisanych na ten temat książek.- wyjaśnił Toreador.
- Może być i praca w sklepie, miewałam gorsze fuchy. -wzruszyła ramionami.
- Fajnie… nawet wiem, kto cię może wziąć pod skrzydła. Larry… tylko nie dawaj mu się wciągnąć w pogaduchy o polityce.- odparł William i spytał znienacka.- Lubisz psy?
- Staram się ich cierpliwości nie nadwyrężać, ale mi nie przeszkadzają. Tylko wiadomo, zwierzaczki nas nie zawsze lubią…
- Ja mieszkam tylko z psami, karmionymi moją krwią… więc nie są to zwykłe psiaki. - wyjaśnił William, gdy zza zakrętu wyłoniła się brama przecinająca drogę i otoczona z obu stron kamiennym murem. - Nie mam zaufania do ludzkich sług. Psy są wierniejsze.
- A nie będą zazdrosne o mnie? - spojrzała przez szybę - Mogą uznać, że ich ukochany pan ich podmienia lub ja chcę go tylko dla siebie.
- To są zwierzęta… bardziej inteligentne i wierne, ale nadal zwierzęta. Posłuszne zasadom stada, którego ja jestem przewodnikiem. - odparł William i otworzył bramę pilotem. - Stillwater leży nad jeziorem Martwym. W okolicy pełno jest willi zbudowanych blisko niego w latach 60-tych, większość obecnie jest pusta lub używana tylko w okresie letnim. Moda na wypady tutaj już dawno umarła. Pamiętaj, że nie wolno ci udawać się na północny brzeg jeziora. To terytorium klanu wilkołaków i nie lubią jak łamiemy… porozumienie. Nie wolno ci też polować i wypijać czerwonoskórych którzy zjawią się w Stillwater bo są oni pod protekcją tych stworów.- ciekawym był fakt, że William użył archaicznego i całkowicie niepoprawnego politycznie określenia na rdzennych amerykanów. Musiał więc być dość starym wampirem.
- Jakie Klany są obecne? - zapytała cicho.
- Brujah kilka, jedna Ventrue… Tremere, o której już wiesz. Jeden Gangrel i… chyba to tak ogólnie wszyscy. - miało się wrażenie, że William coś… pomija, gdy przejeżdżali przez bramę i wjeżdżali w głąb posiadłości.
- A Książę to... - Ann patrzyła na swojego gospodarza.
- Brujah… ale należy do tych myślących.- odparł pół-żartem pół-serio William podjeżdżając do typowej małej leśnej willi. Do samochodu podbiegła piątka psów.



Czarnych jak noc, o lekko świecących oczach i powarkujących złowrogo. William wyszedł z wozu.
- To Ann, będzie tu mieszkała. Należy teraz do sfory.- rzekł i to je uspokoiło.
Bezklanowa wyszła powoli z samochodu patrząc na opite wampirzą krwią bestie, z którymi nie chciałaby musieć się mierzyć... Kiedykolwiek. Nawet martwa.
- Z włamywaczami nie masz problemu... co najwyżej nakarmią twoje pupilki, jak się już zjawią.
- Tak. Tolerują mnie. Teraz ciebie, a poza tym gosposię, która raz na tydzień przyjeżdża zrobić tu porządki.- wyjaśnił William gdy zbliżali się do budynku zbudowanego gdzieś tak w latach 60-70 tych, dalekiego od klasycznych rozwiązań, ale zdecydowanie nie nowoczesnego.
- Książę nazywa się Joshua Smith i pełni też rolę szeryfa w tej domenie, jak… i zastępcy szeryfa. Pracuje oczywiście tylko w nocy. - dodał jej gospodarz.
- A Bezklanowcy się tu znajdują? - zerknęła na wampira - Może mniej pożądane Klany, które przemilczałeś? - prawdę mówiąc Ann dużo o innych Klanach nie wiedziała poza Camarillą, może troszkę z Sabatu... Wiedziała, że są jakieś inne, ale nie znała większości.
- Czasami. - przyznał William i wzruszył ramionami. - Zwykle przejazdem. Mało kiedy szychom z wielkiego miasta zależy na tym, by ktoś twojej... pozycji… pozostał żywy. Tu zaś wrzuca się tych, których jeszcze opłaca się utrzymywać przy egzystencji, czyli zwykle klanowców.
- Żadnych problemów z Sabatem? - zapytała, ignorując temat swojego zerowego statusu i powodu, że jeden ekscentryczny Tremere chciał ją zachować.
- I tak i nie. Sabat zwykle woli większe cele, do nas trafiają jedynie odpryski. Niewielkie sfory które zgubiły drogę, niedobitki uciekające z bitew. Staramy się je szybko i dokładnie unicestwiać. - odparł William otwierając drzwi. - Zresztą jeśli uda się je skierować na północ, to wilkołaki same się nimi zajmą. A wierz mi, są w tym lepsze od nas.
Ann weszła z zaproszeniem do środka, patrząc tylko bezradnie jak z wciąż niewyschniętej kurtki skapuje na posadzkę woda. Przynajmniej była wycieraczka by buty obetrzeć.
- Wybacz…
- Nie przejmuj się. Przypłynąłem tu statkiem, przeciekającym wszędzie. Wilgoć nie jest mi obca. - odparł Blake odkładając parasol do kosza na te przedmioty i podchodząc do miecza, który leżał na podłodze… długiego i ciężkiego miecza. Oręż ów nie wyglądał na ozdobę był dość masywny i jakiś taki prostacki , jak nóż do krojenia w kuchni. Tyle że ten pewnie potrafił pokroić znacznie większe kawały mięsa. Toreador kucnął i uniósł miecz stawiając go w pionie w kącie.
- A skoro jesteśmy przy Sabacie to… masz z nim na pieńku? Lub z kimkolwiek w Nowym Jorku? Ktoś tu może wpaść z wizytą? No i… jak sobie radzisz w temacie obrony? Nie mam co prawda żadnej broni palnej, bo nie polubiłem jej. Ale da się załatwić potrzebny ci oręż, gdybyś rzeczywiście jakiegoś potrzebowała. - zapytał dla odmiany.
Ann obserwowała uważnie zachowanie Toreadora, teatralnie obchodzącego się z orężem.
- Nie... Sabat po prostu... No, znalazłam się kiedyś za blisko i nie chcę powtarzać. Nie była w nim, nie, nie. - zaprzeczyła - Tylko nie chcę się do tych przyjemniaczków przysuwać. Ktoś z miasta... - westchnęła - Zależy jak daleko zaniesie młodego Ventrue urażona duma. Dokonał samoponiżenia, nie moja wina... - mruknęła - A walka... Lepsza jestem w ukrywaniu się, ale ostra pomoc nie zawadzi. Strzelam nie tak świetnie, tyle o ile.
- Masz jakąś broń?- zapytał William zamykając drzwi za Ann.
- Już nie. - mruknęła, wspominając stratę niewielkiego ostrza, jakie pewien czas trzymała z łaski Tremere. Oczywiście nim wykopał ją tutaj, zabrał swoją zabawkę, która pomagała Ann w wielu... "zleceniach" dla Cyrila.
- Pogadamy z Joshuą i załatwimy ci jakiś rewolwer.-odparł z uśmiechem William ruszając przodem i wskazując dłonią co chwila gdy mówił. - Tu jest salon, z telewizorem i anteną satelitarną oraz telefonem stacjonarnym. Internetu… komputera nie mam nawet, a sieć komórkowa tu działa słabo. Tam jest kuchnia, tam jadalnia, tam mój gabinet. Pracuję kilka godzin w nocy i zamykam się wtedy. Więc resztę domu będziesz miała dla siebie. Na górze są sypialnie, co piątek należy narobić w nich bałaganu, co by Rosalita nie nabrała jakichś podejrzeń. Sypiamy bowiem w piwnicy. Do wyboru łóżko lub trumna… co kto lubi. Przygotowałem już pokoik dla ciebie. Musiałem się spieszyć, więc… wszystko tam tymczasowe i do zmiany.
- Dziękuję za wszystko, to naprawdę dużo. - Ann skłoniła się, kładąc złożone razem dłonie na piersi, jak to i Cyril ją nauczył - Wszystko już ogarnę.
- Drobiazg. - uśmiechnął się William. - Rzadko miewam gości, więc to przyjemność. Na razie rozgość się w salonie. Przyniosę coś do popicia. Grupa A może być?
Fakt, że Williama cieszył nawet gość w postaci Caitiffa był na tyle niecodzienny, że Toreador naprawdę ekscentryzmem próbował dogonić Cyrila.
- Oczywiście. - zgodziła się.

Wystrój salonu tylko podsycał to wrażenie ekscentryczności. Było oczywiście gustownie i na bogato. Boazerie na ścianach i podłodze, stare meble. Rzeźby i obrazy uznanych artystów. Telewizor może nie najnowszej generacji, ale plazmowy. Łatwo było jednak zobaczyć pewien powtarzający się motyw, który najbardziej rzucał się w figurce stojącej obok nowoczesnego telefonu ustylizowanego na tarczowy. Figurka młodzieńca z mieczem, była co prawda tylko jednym z wielu dzieł sztuki dekorujących ten salon, ale pozostałe trzymały się tego samego tematu. Młodzieńcy i mężczyźni, nadzy lub częściowo ubrani. Żadnych kobiet.
Gdy Ann to kontemplowała… zadzwonił telefon.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 05-09-2021 o 21:13.
abishai jest offline