Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-09-2021, 21:28   #18
rudaad
 
rudaad's Avatar
 
Reputacja: 1 rudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputację
Wieczni opozycjoniści, niepokorne dusze, młodzi buntownicy… Hasła nie mogły wybrzmieć w zamkniętej przestrzeni gabinetu Dyrektora Boscha, ani nie znalazły nawet swojego odbicia w lustrze zawieszonym w holu domu pogrzebowego, gdzie tego przedpołudnia dzieciaki z dobrych rodzin na swój sposób odreagowywały stres niepomierny do ich możliwości. Zioło było wspaniałym remedium na wiele bolączek, w tym również na tą dotyczącą przemijania. Nikt chyba nie mógł o tym wiedzieć lepiej niż Bart Spineli – syn jedynego w mieście grabarza. Wi siedziała na podłodze poczekalni zakładu jego ojca otoczona przyjaciółmi, dokładnie licząc kiedy ma powiedzieć zabawie dość żeby móc jeszcze utrzymać swoją pozycję w społeczeństwie Twin Oaks. Ograniczenia nie wykluczały jednak dobrej zabawy. Była wyluzowana, a rozmowy toczyły się powoli i uparcie nie wracały do historii, która zbliżyła ich do siebie w tamtej chwili. Może poza tym… kiedy komuś wyrwała się uwaga o przyszłych losach zmasakrowanego dziewczęcego ciała, które było jeszcze wczoraj ich koleżanką. Vi zbladła, ale nie pozostała bierna… spokojnie opowiedziała towarzystwu o zwyczajach pogrzebowych wędrownych plemion Indian Wielkiej Równiny. Swoimi słowami znacząc obcy im los tragicznie wyrwanej ze świata młodej duszy. Singeltonówna była społecznikiem, w każdym tego słowa znaczeniu. Zawsze oddawała światu więcej niż od niego dostawała. Przewodziła grupie choćby trzeba było mierzyć się z przeważającą siłą przeciwności losu. Jak na przykład upadek i następujący po nim atak rozpaczy mamy Mary…

Sytuacja spod domu Państwa Mc’ Bridge wprawiła Wikvaya’e, zupełnie tak samo jak inne dzieciaki, w prawdziwy szok i zakłopotanie. Chciała pomóc Tarze. Mogła pomóc, ale zamiast tego sama zaczęła płakać. Obojętność szkolnego audytorium kilka godzin wcześniej wprawiała ją w niedowierzanie. Jednak obecna erupcja niepohamowanych emocji sprawiła, że nie umiała zapanować nad współodczuwaniem jej potwornej straty.

Frank Cyning, był absolwentem ich liceum, w którym, do zeszłego roku szkolnego, pełnił rolę głównego fotografa. Zamiast kontynuować naukę na studiach postanowił zostać w Twin Oaks i założyć własny zakład fotograficzny polując jednocześnie na medialne ujęcia, które mógłby sprzedać. Plotki mówiły o tym, że nie wyjechał, bo chciał udowodnić Wikvaya'i, że potrafiłby utrzymać rodzinę, więc warto się w końcu z nim umówić. Że była to sprawa honorowa odnosząca się do zwyczajów kultury plemiennej rodziny Wi.





Do tej pory jedynie się przyjaźnili, więc, gdy chłopak stojąc obok dostrzegł jej łzy, przytulił ją mocno do siebie. Kiedy uspokoiła się na tyle żeby móc podjąć samodzielną decyzję co dalej, zaproponował, że on odprowadzi Panią Mc'Bridge do domu, a Wikvaya będzie mogła mu pomóc zachowując dystans od obezwładniających ją emocji. Miało to również wiele wspólnego z tym, że młody fotograf nie uczestniczył, w przeciwieństwie do Indianki, w pierwszej części spotkania w zakładzie pogrzebowym. Dało się jeszcze wyczuć, że młodzież oddawała się komisyjnemu sprawdzaniu jakość lokalnego rynku marihuany paląc wspólnie zioło.

Singelton świadoma tego wszystkiego zgodziła się na propozycję i razem z Frankiem podeszli do żałobniczki. Młody mężczyzna, delikatnie spróbował unieść ją z błota, w którym się nurzała. Wi, zaczęła zbierać na tacę skorupy potłuczonych naczyń.

- Pani Mc'Bridge, pomożemy Pani wejść do domu. Proszę nam pozwolić sobie pomóc. Zrobię nową herbatę - odezwała się Singeltonówna do zrozpaczonej kobiety.

Matka Mary niezbyt szybko zareagowała na jej słowa, ale po chwili chyba do niej dotarło, że ktoś się nad nią pochyla. Spojrzała przytomniej, z wdzięcznością, załzawionymi oczami. Pozwoliła poprowadzić się do domu. Ludziom na zewnątrz wyraźnie ulżyło. Mogli dalej oddawać się emocjom bez tych prawdziwych, szczerych i ciężkich w odbiorze, jakimi była bez wątpienia rozpacz pani Mac'Bridge.

- Dziękuję, dziękuję, dziękuję - powtarzała kobiecina, raz za razem, gdy Wi znalazła się w środku skromnie urządzonego domu.

Tymczasem Bart nic nie robiąc sobie z kałuż na pełnej dziur ulicy, uparcie starał wdrapać się… Chyba, myślał, że na tęczę. Gdy zobaczył, że Squaw, jak sobie nazywał po swojemu koleżankę, a przyznać trzeba uczciwie, że prawie każdego jakoś przezywał obrazem zrodzonym w maślanym umyśle, wchodziła do domu Mac’Bridge, to czym prędzej szybkim truchtem dołączył do orszaku nim zamknęły się frontowe drzwi. Cichutko stanął w kącie.
Rozejrzał się po przedpokoju oczami wodząc po ścianach i otwierających się wejściach do pomieszczeń bez drzwi.

-Więc tak żyła Mary! - szepnął niemal niedosłyszalnie z powagą stając twarzą w twarz ze starym drewnianym zegarem stojącym w rogu, którego wahadło miarowo i hipnotyzująco bujało się, w lewo i prawo, lewo i prawo. Tik-Tak, Tik-Tak. Zasłuchał się Spineli mrużąc oczy jakby starał się zrozumieć co przez to chciał mu antyczny czasomierz powiedzieć?
Na tarczy za kilka minut dochodziła pełna godzina.

Wi, w tym czasie odniosła tacę do kuchni. Z szafki wydobyła filiżanki i z pozostawionych na blacie artykułów zaparzyła świeżą herbatę, którą podała wszystkim obecnym w salonie domu ofiary nocnego mordu. Nawet Bart dostał swój napój, musząc skupić się przez moment na tym, że koleżanka otworzyła jego dłonie i wsunęła w nie śmieszną, powykręcaną, porcelanową zastawę. Wzrokiem mógł zacząć już szukać Pani Imbryk, która przecież zawsze występowała w komplecie z tym ciepłym przedmiotem trzymanym przez niego w ręku. Dziewczyna widząc jego opóźnione reakcje miała ochotę trzasnąć go w twarz na oprzytomnienie, ale zamiast tego zacisnęła mocno palce na jego prawicy przypominając mu, że czas otrzeźwieć. Chociaż trochę. Cała scena trwała sekundy, ale uczennica już zdążyła wyczuć na swoim ramieniu zazdrosny wzrok drugiego kumpla. Ten nie potrzebował ukierunkowania. Wiedział co ma robić. Siedział obok Tary Mc’Bridge i cicho starając się uspokoić jej splątane uczucia. Wi zajęła miejsce naprzeciw Franka i Tary.

- Pani Mc’Bridge, bardzo nam przykro. Mary była naszą koleżanką. Spędzaliśmy z nią czas. Ona... wielokrotnie mi pomagała i tęsknię za nią. Dlatego tu jestem. Ja i oni wszyscy też. Pani córka była dumą naszego liceum, tak samo jak, była Państwa dumą. Nie możemy mówić, że wiemy co Pani czuje. Jednak wiemy, że stała się potworna niesprawiedliwość i nie rozumiemy jak do tego doszło… Jak ktoś tak kochany jak ona mógł tak nagle od nas odejść... Jesteśmy tu dla niej, ale też dla Pani. Proszę z nami porozmawiać. Jeśli Pani chce mówić to my chcemy słuchać. Możemy też opowiadać, ale nie chcemy Pani, ani siebie ranić.

Indianka brzmiała jak osoba dużo od niej starsza i zdecydowanie mniej uwalona towarem niż powinna się czuć licealistka po niedawnym paleniu. Prawdą było, że marihuana była opcją dużo lżejszą od tego czym zazwyczaj się odurzała i już w zakładzie Spinelich kontrolowała ilość środka psychoaktywnego wchłanianego przez jej organizm. Nie doprowadziła się więc do stanu Barta, ale nie była czysta jak Frank. Powoli piła herbatę żałując trochę, że zajęła miejsce tak daleko od wszystkich innych, bo na jej słowa mogły jednak paść odpowiedzi, których nie była pewna, czy chce słuchać.

Po chwili, ktoś niespodziewanie klapnął na sofie obok V jak słoń. To Bart, uważając jedynie na to, aby nie uronić ani kropelki z filiżanki, umościł się wygodnie kilkoma ruchami jak kura na grzędzie. Potem podniósł do ust brzeg naczynia i zmrużonymi oczami strzelał co chwila na boki obserwując wszystkich. Widocznie starał się, jak tylko mógł, zachowywać w sposób najbardziej przypominający normalność. Posiorbnął herbaty przeciągle, acz cichutko. Dziewczyna odruchowo uśmiechnęła się do ćpuna kącikiem ust. Był jaki był, ale był kumplem i do tego nie wpierdzielał się tam gdzie mógł komuś zaszkodzić. Znali się od dzieciaka, nawet się lubili choć trzymali do siebie dystans. Może jednak nie każdy kochał tłok, a co ważniejsze nie każdy musiał jak Singelton udawać, że dobrze się w nim czuje. Czekali na reakcję Tary utrzymując pozory dobrego wychowania. Nikt nikogo nie sztorcował, nie pouczał czy czegoś od niego oczekiwał.

Pani Mac'Bridge zamrugała powiekami. Po twarzy znów popłynęły jej łzy. Powoli, niczym strumyczki, znajdowały drogę w kilku zmarszczkach na twarzy. Matka Mary nie była jeszcze zbyt stara. Miała może nieco powyżej czterdziestki, a może nieco poniżej. Ale, z tego co się orientowali, ciężko pracowała zarówno w domu, jak i w miejscowej pralni i trudy życia wyżłobiły na niej swoje ślady. Widać było, że życzliwe słow Wi przemawiają do niej, burzą tamy w jej sercu i w duszy.

- Ja… ja … dziękuję. Dziękuję.

Powtarzała to słowo, jak mantrę. Mieli wrażenie że rejestruje ich obecność tak jakoś na poziomie nie do końca realnym. Coś działo się w jej głowie. Coś strasznie smutnego i przytłaczającego. Ten cały żal, ta cała atmosfera miejsca, działała na nich dość dołująco. I nawet dobre zioło, te cząsteczki boskiego THC krążące w ich ciałach, nie zmniejszały poczucia klaustrofobicznej, przytłaczającej aury cierpienia spływającej na nich, gdzieś z góry, z piętra, na którym znajdowały się też sypialnie.

Zegar tykał TIK - TAK - TIK - TAK w bardzo leniwym, wręcz zwolnionym tempie odmierzając kolejne fragmenty nic nie znaczącego czasu.
Spineli czuł jak do oczu napływają mu łzy a nos zatyka się utrudniając oddychanie. Takie ogólne współczucie, które towarzyszy każdemu normalnemu człowiekowi w przypadku tego typu tragedii, nabierało w tej chwili zupełnie innego wymiaru. Najpewniej zastanawiał się - co czułby gdyby to jego siostrę ktoś w tak okrutny sposób wyrwał z jego życia? Pewnie zdał sobie sprawę, jak bardzo tą durną małolatę kocha, bo wyglądał jakby musiał jej o tym dzisiaj powiedzieć. I to koniecznie.
Z drugiej strony naćpany po uszy chłopak musiał zdawać sobie sprawę z tego, że siedział na krawędzi rozsądku i zaraz może spaść w otchłań nieskończonej spirali lęku. To uczucie, gdy z ciemnego zakamarku umysłu zaczyna wyczołgiwać się najbardziej racjonalny strach… którego celem jest paraliż całego ciebie w dołującej fazie przerażenia.

Chwilową ciszę przerwało głośne „KUKU! KUKU!” a Bart aż podskoczył rozlewając resztkę herbatki na siebie i siedząca obok koleżankę.

-Przepraszam! Przepraszam! - rzucał bez przekonania. Wstając i wiedząc już, że musi jak najszybciej ewakuować się z tego domu, aby nie dać pokonać się lękom.

Jego przeciwieństwem była Wi, która, co prawda, odruchowo, cicho syknęła, gdy ciepły płyn przesiąknął przez tkaninę i spłynął po jej skórze, ale nawet nie wstała.

- Czy mogę skorzystać z łazienki? - zapytała panią domu patrząc bez złości na swoją poplamioną, ręcznie haftowaną bluzkę. Nie wiedziała skąd, ale w jej głowie pojawiła się nagła, niepokojącą myśl, że będzie musiała zobaczyć miejsce zbrodni.

Bart wstrzymany na moment głosem Squaw popatrzył w dół. Prosto na swoje wycieruchy jeszcze parujące z mokrej plamy w kroczu, która wyglądała jakby właśnie wysikał się w spodnie. Odstawił filiżankę na stolik. Sięgnął po serwetkę dla siebie i dziewczyny obok.

Chciał chyba coś jeszcze powiedzieć, ale wszystko co przychodziło mu do głowy, wiedział, że wypowiedziane na głos zabrzmi bez sensu.

- Do widzenia pani Mc’Bride. - skinął głową gospodyni i wyszedł. Starał się iść szybko, choć miał wrażenie, że całą wieczność zajmuje mu zniknięcie wszystkim z oczu.

Cała sytuacja była dziwna. Całkowicie niecodzienna. Jak i wydarzenia, które do niej doprowadziły. Wikvaya będąc w pobliżu domu Mary podświadomie szukała rozwiązania zagadki jej wstrząsającej śmierci. Najpierw obserwowała ludzi w poszukiwaniu mordercy. Później weszła do wnętrza, ewidentnie po to żeby posłuchać o wydarzeniach minionej nocy i poranka lub po to żeby przekonać się na własne oczy, że to wszystko faktycznie miało miejsce. Tak czy inaczej w poszukiwaniu łazienki postanowiła przekraść się do miejsca zbrodni i spróbować wyjaśnić samej sobie co właściwie mogło tam zajść.


Lekko otumaniony umysł rdzennej amerykanki podpowiadał jej różne możliwe scenariusze. Te dotyczące chwil najbliższych i te dotyczące późniejszego popołudnia, a nawet wieczora. Zaczęła zastanawiać się czy… ktoś w domu zauważyłby w ogóle, że nie wróciła na noc? W sumie było już po sezonie. Całe miasteczko żyło morderstwem w domu Mc’Bridge. Daryll miał pozwolenie na robienie wszystkiego co chce… A ona? Robiła to co było trzeba. Zawsze to co powinna.

Tym razem też tak było. Mimo absolutnie każdej emocji i myśli V wychodząc z domu na obrzeżach lasu uprzejmie uśmiechnęła się do Tary i podziękowała za poświęcony im czas. Pierdolone – tak wypada. Frank wyszedł za nią, bo chciał.

Razem zebrali swoją grupę i poszli do centrum na obiad – trzydaniowy, deser, drugi deser, podwieczorek i kawę. Chyba dalej ich trzymało to od czego zaczęli wolny dzień. Po jedzeniu, a właściwie wczesnym wieczorem Wi, przekonana przez grupę, której opowiedziała o swoich wrażeniach z oglądu pokoju Mary oraz wątpliwościach związanych z dziwnym gościem w kapturze, wróciła do „Niedźwiedzia i Sowy” odprowadzana przez Gerdę, Toma i Franka. Wszyscy zdeklarowali się zostać u Singeltonów na noc, ale tylko Frank nie musiał pytać rodziców o zgodę. W efekcie Wi zaległa w salonie pensjonatu razem tylko z jednym kumplem. Siedzieli przed kominkiem snując plany i prowadząc niezliczone dyskusje światopoglądowe.

Wikvaya lubiła Franka, ale ponad wszystko, po tym co widziała, nie chciała zostać dzisiaj sama.
 
__________________
"Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania."

Ostatnio edytowane przez rudaad : 07-09-2021 o 21:32.
rudaad jest offline