Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-09-2021, 10:30   #20
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DARYLL SINGELTON

Policjant zachowywał się profesjonalnie. Zerknął do dokumentów meldunkowych, poprosił o kserokopię z ostatnich dwóch miesięcy. Nie zadawał już pytań, nie dociekał. Kiedy maszyna kopiująca, którą mieli w biurze, pracowała powielając księgę meldunkową, policjant zadał kilka pytań o zaginionych turystów, na które Daryll odpowiedział, jak potrafił najlepiej. Niewiele jednak mógł wnieść do sprawy. Poza ogólnym wyglądem nie zapamiętał niczego szczególnego. Latem, przez "Niedźwiedzia i sowę" przewijały się dziesiątki turystów, a nawet i setki - jak sezon był dobry. Może Twin Oaks nie było jakąś super atrakcją turystyczną, ale leżało na trasie do takich atrakcji i ludzie zatrzymywali się tutaj bardzo często na noc czy dwie.

Po otrzymaniu dokumentów Jim poszedł do sali jadalnej, by skorzystać z zaproszenia jego matki na poczęstunek, a Daryll zamierzał wrócić do reszty zajęć na górze, gdy szybka w biurze matki pękła z trzaskiem rozbijanego szkła. Przez chwilę coś głucho uderzało w ściany pensjonatu, pękła jeszcze jedna lub dwie szyby gdzieś w innych pokojach.

- Stać! Policja!

Daryll usłyszał krzyki Jacka. Policjant chyba wybiegł przed pensjonat, aby dopaść sprawców tego aktu wandalizmu. W tej sytuacji, niestety, najlepiej było zostawić działanie policji.

BRYAN CHASE

Tedd i Bryan przemieścili się na obrzeża Twin Oaks, gdzie przy wylotówce, nad rzeką spływającą z gór, stał pensjonat "Niedźwiedź i sowa". Nie był jakiś mega duży, zbity z drewnianych bali miał chyba przypominać chaty w lasach czy też indiańskie szałasy, czy coś. W sumie to, jak wygląda budynek, gówno obchodziło Bryana. Bardziej pracował nad planem, gdzie się ustawić, aby mieć dobry zasięg i nie być widocznym z okien. Nie był głupi, mimo buzujących w nim hormonów. Wybicie szyb w takim pensjonacie mogło go słono kosztować.

W końcu znaleźli kryjówkę z której mogli wcielić w życie swój plan. Uzbierali po małej kupce kamieni i na znak dany przez Bryana rozpoczęli "ostrzał".

- Kto pierwszy trafi w jakąś szybę - rzucił Tedd - płaci pięć dolców!

Trzy sekundy później Tedd był "w plecy" o piątaka.

Kamienie śmigały, aż miło. Kilka trafiło w szyby, które pękły lub rozpadły się z hukiem. Znaczna część spadła na dachy lub odbiła od drewnianych ścian.

- Stać! Policja!

Zza budynku wypadł mundurowy. Znali go, oczywiście. Jack Falls. Jeden z bardziej uperdliwych psów w mieście. Nie czekając na rozwój sytuacji rzucili się do ucieczki spierdzielając "ile fabryka dała". Na szczęście znali dobrze teren i obaj byli w dobrej formie. Ten palant Falls, nie miał szansy ich dorwać.

Chwilę później, ukryci na podwórzu domu Tedda, siedząc na zdewastowanej kanapie i przyglądając się rdzewiejące auto na tyłach domu, przed szopą na traktor (wrak był tutaj od kiedy Daryll sięgał pamięcią), świętowali swój tryumf.

Stary Tedda był bezrobotny i utrzymywał się z pieniędzy z opieki społecznej. Gdy byli małymi dzieciakami miał wypadek w tartaku i stracił prawe ramię. Od tej chwili pił i włóczył się po okolicy, rzadko bywając w domu. Matka Tedda uciekła z jakimś kierowcą tira trzy lata temu, i od tego czasu stary Tedda był częściej pijany niż trzeźwy. Czasami wpadała do nich ciotka Tedda, aby ogarnąć burdel, i chyba jeszcze tylko dlatego opieka społeczna nie zabrała Tedda do jakiegoś bidula czy innej rodziny zastępczej.

Zaczynał się zmierzchać. Bryan wiedział, że musi wracać do domu. Ojciec, w dniu w którym spotyka się z tą milf Oubre, zawsze walnie sobie jedno lub dwa piwka za dużo, a wtedy często jego ręka jest cięższa niż kamienie, którymi wybili szyby w oknach tych pół-czerwonych frajerów.


DARYLL SINGELTON


(nieco później)

Podejrzliwe spojrzenia policjanta i incydent z atakiem na ich pensjonat tylko przyspieszył decyzję Darylla, żeby udać się do lasu. Jeszcze późnym popołudniem zabrał niezbędny do biwakowania sprzęt i udał się swoimi ścieżkami do puszczy.

Pierwsze, co zrobił to rozejrzenie się wokół domu Mary. Ale ulewa towarzysząca burzy i późniejszy deszcz skutecznie zatarły ślady, równie efektywnie, jak policja szukająca tropów.

Daryll wiedział, że po takim załamaniu pogodowym tylko fart pozwoliłby na znalezienie śladu po mordercy. Niestety.

Porzucił więc bezowocne poszukiwania i ruszył głębiej w puszczę, zapuszczając się w wyższe partie zalesionych gór. Miał zamiar spędzić noc w lesie, z dala od ludzi, samemu ze swoimi myślami. Ochłonąć. Może też poszukać zaginionych turystów. Liczył na to, że natknie się na nich gdzieś na szlaku i skieruje we właściwą stronę.

Las po burzy był cichy. Drzewa trzeszczał i szeptały poruszane wiatrem. Ptactwo świergotało i ćwierkało rzadziej i ciszej, niż zazwyczaj. Deryll wiedział, co to oznacza. Znów zanosiło się na burzę. Zapewne tej nocy. Zmoknie, ale to akurat nie przerażało chłopaka. Las był jego drugim domem.

Równym tempem skierował się doskonale znanymi ścieżkami do miejsca, w którym chciał się znaleźć. Oddychał spokojnym rytmem, równomiernie rozkładał siły, aż dotarł do celu. Na zaginionych turystów ani na ich ślady nie natrafił. Właściwie to nie natrafił na nikogo. Las był wyludniony, nawet przy samym Twin Oaks, gdzie szlaki turystyczne przecinały się ze sobą dość licznie.

Często zatrzymywał się tutaj na noc. Wiedział, gdzie zawiesić hamak między drzewami, wiedział gdzie rozpalić ogień aby zagrzać sobie ciepły posiłek i napój przed nocą. Ogrzanie się w górach było bardzo ważnym elementem przetrwania.

Zaczął przygotowywać obozowisko starając się jak najmniej ingerować w leśne otoczenie. W końcu, zadowolony z uzyskanego efektu podreptał po wodę w pobliskiej rzece. Płynęła ona nieco poniżej miejsca w którym Daryll się rozbił, ale znał doskonałe zejście nad jej nurt.

Po deszczach rzeczka zmieniła się w dość rozhukaną rzekę, rozbijającą się z łoskotem po kamieniach. Woda spływała z wyższych partii gór i doskonale nadawała się do picia. Deryll ostrożnie nachylił się nad wodą i zaczerpnął jej do manierki. Ostatnim, czego sobie teraz życzył, to kąpiel w zimnej wodzie.

Miał już odchodzić, gdy w zachodzącym słońcu ujrzał po drugiej stronie jakiś dziwny kształt leżący przy brzegu.

To był człowiek!

Górna połowa ciała znajdowała się na lądzie, oparta o przybrzeżne kamienie i zarośla, dolna zaś, do pasa, znajdowała się w nurcie rzeki. Mężczyzna miał długie włosy, takie same jak zaginiony turysta z Chicago, ale z odległości w której się znajdował i w zapadającym półmroku, Deryll nie widział jego twarzy.

Ocenił odległość - kilkanaście kroków przez rwący, zdradliwy nurt górskiej rzeki, po śliskich kamieniach, brodząc w wodzie głębokiej co najwyżej do połowy ud. Jeżeli popełni błąd, znajdzie się w zimnej wodzie i w ekstremalnie skrajnym przypadku rozbije sobie głowę o któryś z ukrytych pod powierzchnią kamieni, a to mogłoby się okazać zgubne w skutkach. Szansa jednak na tak poważny upadek była minimalna. Bardziej groziła mu kąpiel z ewentualnym podtopieniem.

Gdzieś, w oddali usłyszał odbijający się echem od szczytów, pierwszy pomruk nadchodzącej burzy.

BART SPINELI

Przynajmniej problem z Bryanem został rozwiązany. Kosztowało go to trochę kasy, ale wdzięczność największego bullyego w szkole i szemrane układy z nim warte były tej ceny.

Bart miał plan. Wiedział, co zamierza zrobić. Gdy słońce zaszło na tyle, aby nie wzbudzać podejrzeń, podjechał tam, gdzie zamierzał podjechać, prześlizgnął się dziurą w płocie znaną każdemu, kto miał wiedzę na temat Twin Oaks i zatracił się w sztuce.

Płynął na fali swojego talentu. Płynął na fali zioła nadal wyostrzającego jego percepcję i zdolność postrzegania świata barw, kształtów i cieni. Były takie momenty, że jego ręce same wykonywały taniec z puszką.

Z transu wyrwały go krople deszczu uderzające o twarz, zalewające oczy, przeszkadzające odpowiednio nakładać farbę. To nie był zwykły deszcz, lecz prawdziwe oberwanie chmury, a Bart nawet nie zauważył, kiedy zbierało się na burzę.

Gdzieś, niezbyt daleko, nad górami, przetoczył się grzmot. Wiatr uderzył w Barta z większą siłą. Malowanie w takich warunkach nie miało już większego sensu. Chłopak spojrzał na swoje dzieło. Było całkiem, całkiem. Uchwycił dobrze rysy twarzy, oczy. Obraz był jednak niepełny. Twarz dziewczyny namalowana w połowie, druga połowa była szkicem. I nagle Bart doznał olśnienia!

To wyglądało czadowo! Zanikanie twarzy Mary było czymś tak na miejscu, jak jej przedwcześnie odebrane życie. Niepełne. Przerwane zbyt szybko. Ten obraz będzie jeszcze lepszy niż pierwotny zamysł Barta. Jakby siły natury chciały tego, by zostawił go w tym stanie. A im on, Bart Spineli jest, aby sprzeczać się z siłami natury.

Zadowolony ruszył do miejsca, gdzie zaparkował samochód. Wsiadając zobaczył, mimo ulewnego deszczu, że auto stoi na flakach. Wszystkie cztery koła zostały przebite lub przecięte czymś ostrym i zeszło z nich całe powietrze.

Było już dość późno i lało, jak z cebra. Do domu miał ponad kilometr, a mimo świecących się latarni, ulice w deszczu wydawały się dziwnie puste. Co prawda Bart znajdował się niemal w centrum miasteczka, o ile w takiej dziurze jak Twin Oaks można było mówić o jakimś centrum.

Wiatr się wzmagał, deszcz zacinał, a przemoczony Bart nagle poczuł, że chce być w domu. Że gdzieś w pobliżu czai się coś złego, coś wyjątkowo złowrogiego i drapieżnego. Kolejny odgłos burzy zabrzmiał w jego uszach niczym warkot godnej i nienasyconej bestii. Bestii, która podchodziła go gdzieś, pośród padającego deszczu. Fala strachu sięgnęła do jego gardła z jakichś nieuświadomionych sobie wcześniej miejsc w jego duszy.

ANASTASIA BIANCO

Biblioteka zawsze działała na nią kojąco. Zapach mebli, cichy szelest przerzucanych kartek, oddechy czytelników. Biblioteka miejska była dumą Twin Oaks, a przynajmniej dumą Fitzgeraldów, którzy ufundowali ją kilka lat wcześniej, pozyskując środki od prywatnych inwestorów i pieniądze rządowe lub stanowe. W każdym bądź razie budynek był nowoczesny, oszklony, z komputerami i nadal pachniał świeżością. Chociaż zbyt wielu stałych bywalców nie miał. Anastasia należała do tych nielicznych mieszkańców Twin Oaks, którzy odwiedzali bibliotekę na tyle często, że czteroosobowy personel znał ją dość dobrze.

Poruszała się w księgozbiorach też bardzo wprawnie, a umiejętność szybkiego czytania była czymś, co wyróżniało ją spośród rówieśników. Szybko dokonała selekcji artykułów i gazet.

Zgony w miasteczku zdarzały się częściej, niż sądziła. A to jakiś turysta został zaatakowany przez dzikie zwierzę, albo spadł z roweru na szlaku, a to wypadek samochodowy na krętej, górskiej drodze, a to samotny mieszkaniec znaleziony martwy w domu, a to wypadek w tartaku lub w kopalni, a to jakieś samobójstwo. Morderstwa były jednak rzadkością. W przeciągu kilkunastu lat zdarzyły się tylko cztery - raz mąż zamordował żonę, raz przyjezdny zasztyletował mieszkańca w barowej bójce, raz dwaj robotnicy w tartaku posprzeczali się na tyle poważnie, że jeden z nich wepchnął drugiego pod pracującą piłę. I było jeszcze postrzelenie śmiertelne na polowaniu, które uznano w końcu za wypadek.

Aż w końcu trafiła na coś, co lśniło mrocznym blaskiem na firmamencie zbrodni w Twin Oaks. Podwójne zabójstwo pary nastolatków - Lucy Bredock i Sam Marcum. Podejrzanym był młodszy brat Sama, Bill Marcum, który jednak zaginął bez wieści, prawdopodobnie uciekł gdzieś i zaszył się gdzieś na drugim końcu USA. Morderstw dokonano w Halloween, a ofiary zostały zaszlachtowane w samochodzie zaparkowanym w dobrze znanym miejscowym kochankom miejscu o nazwie Górka Miłości - leżącym nieco na uboczu wzniesieniu, z pięknym widokiem na miasteczko.

Po tym krwawym wydarzeniu, aż do lat pięćdziesiątych znów zdarzały się typowe zgony, i kolejne cztery morderstwa. Twin Oaks, jeżeli chodzi o statystyki kryminalne, należało raczej do tych spokojniejszych miasteczek nie tylko Montany ale i Stanów Zjednoczonych.

Dokopanie się do tych informacji zajęło jej na tyle dużo czasu, że powoli musiała zbierać się do wyjścia, jeżeli nie chciała wracać po zmroku. Poza tym jutro czekała na nią normalnie szkoła. Zresztą biblioteka w Twin Oaks też nie działała tak, jak te w większych miastach. Po szóstej popołudniem zwyczajnie zamykano ją na głucho.

Chcąc nie chcąc, musiała opuścić to wspaniałe miejsce i pójść do domu.
Nie miała daleko i nadal było dość jasno, chociaż na Twin Oaks padał teraz cień niedalekich gór.

Idąc, cały czas miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Kilka razy nawet odwróciła się na tyle dyskretnie, aby nie przyciągać niepotrzebnej uwagi innych przechodniów, ale nikogo podejrzanego nie zauważyła. Jednak, kiedy podenerwowana otwierała drzwi do domu, usłyszała za sobą głośny wystrzał, niczym huk z pistoletu. Serce podskoczyło jej do gardła, ale okazało się, że to tylko tłumik pędzącego ulicą samochodu.

Weszła do domu i uspokoiła oddech.

Ściągając buty zobaczyła coś leżącego na podłodze. Zdjęcie. Takie z polaroidu. A na nim wyraźnie widziała siebie wchodzącą do biblioteki miejskiej.

WIKVAYA SINGELTON

Wejście po schodach na piętro mieszkania Mc'Bridgów nie było dla Wikvwayi łatwe. Uświadomiła sobie, że nigdy nie była u Mary, gdy ta żyła. Że zawsze spotykały się w pensjonacie, w szkole lub "na mieście". Nigdy tutaj.

Pokój nie był zamknięty, nie było na nim taśm policyjnych - wręcz zachęcał do wejścia, ale Wi wahała się kilkanaście długich sekund, nim nacisnęła klamkę. I od razu tego pożałowała.

Pierwsze co ujrzała to zachlapane łóżko, krew na ścianie i suficie i żółte oznaczenia policyjne z cyferkami, których nikt jeszcze nie uprzątnął. Ujrzała twarze lalek zwrócone w jej stronę pustymi oczami. Na gumowych, plastykowych i porcelanowych buziach zastygły zacieki i krople w rdzawo-brązowej barwie. To była rzeźnia! Na dodatek rzeźnia cuchnąca dziwnym, mięso-metalicznym, organicznym odorem, którego Wi nie potrafiła zidentyfikować.

Jej pobudzony narkotykami umysł zareagował na to, co widziały oczy. Twarze lalek zaczęły się wykrzywiać, usta układać jakby lalki krzyczały bezgłośnie, a zastygła krew znów ożyła spływając i skapując w dół.

Wi nie dała rady, kiedy usłyszała cichy szept tuż przy swoim uchu. Nie rozumiałą słów, ale sam szept spowodował, że jak najszybciej, zachowując resztki zdrowego rozsądku, zeszła na dół, do kuchni, a potem w towarzystwie kolegi, opuściła dom Mac'Bridgów. Nawet nie pamiętała, czy pożegnała się z matką biednej Mary. Chyba tak. Tak jej się wydawało.

Świeże powietrze i długi, naprawdę długi spacer, połączony z obiadem w gronie "jej paczki" pozwolił Wi pozbierać się w sobie.



O tym, że pensjonat padł ofiarą aktu wandalizmu dowiedziała się już po powrocie do domu. Ktoś powybijał kilka szyb w oknach. Straty nie były duże, ale i tak wzburzyły jej matkę. Tym bardziej że Deryll, uparty jak zawsze, zabrał swój sprzęt do biwakowania i zniknął w górach.

Wi wiedziała, że obecność jej i jej rówieśników w pensjonacie uspokoiło nieco jej matkę. Martwiła się o syna, ale cieszyła z tego, że córka i jej przyjaciele szukają bezpieczeństwa w ich domu. Dla Debry Singelton, o czym Wikvaya dobrze wiedziała, rodzina i pensjonat były najważniejsze w jej życiu.

Gdy wieczorem znów nadeszła burza, Wi razem z kilkoma bliskimi sobie osobami, "biwakowała" przy kominku w sali kominkowej. Rozmawiali wsłuchując się w grzmoty i wpatrując w rozbłyski błyskawic rozświetlające niebo. Czasami musieli przeczekać, aż huk gromu przebrzmi w ciszy i spokoju.

I w pewnym momencie, około dziewiątej wieczorem, gdy na zewnątrz burza osiągała swoje apogeum, w rozbłysku błyskawicy Wi ujrzała za oknem … wilczy łeb. Widok był tak gwałtowny i niespodziewany, że z jej ust wydobył się niechciany krzyk, który zaalarmował resztę osób.

- Co? Co się stało?

Łeb wilka zniknął. Ale Wi doskonale pamiętała jego szpiczaste uszy, dziwnie ludzkie oblicze, kłęby mokrej sierści i wpatrujące się w nich oczy.

- Lepiej zasłońmy okiennice - zasugerował Frank. - Chcesz wody czy tam czegoś? - zwrócił się do Wikvayi.

MARK FITZGERALD

To było udane popołudnie. A wieczór też był całkiem, całkiem. Na powrót ojca nie musiał czekać długo. Ledwie zdążył się "ogarnąć", po tym, gdy doprowadził auto do stanu "lśnienia". Teraz bryka doskonale pasowała do kogoś takiego, jak Mark.

Brandon Fitzgerald od razu po wejściu zrzucił z siebie krawat i marynarkę, rozpiął guziki w koszuli i nalał drinka z dobrze zaopatrzonego barku. Potem wykonał jeszcze kilka telefonów, sącząc alkohol s kryształowej szklaneczki rzucającej refleksy światła na gładkie, utrzymane w modnej kolorystyce, ściany ich rezydencji. Mark wiedział, że nie należy przeszkadzać ojcu, gdy załatwia "sprawy".

Kolację, zazwyczaj jedli razem, całą rodziną i kiedy gosposia ustawiła na stole półmiski z wędlinami, serami, wędzonymi rybami, pieczywem, masłem, przetworami owocowymi i mini-tortillami podawanymi na ciepło.

Przy stole panowała cisza, nietypowa dla Fitzgeraldów, bowiem zazwyczaj stół był świadkiem rozmów, żartów (czasami wymuszonych) i opowiastek ojca o co ciekawych wydarzeniach w miasteczku. Tym razem cisza była wręcz nienaturalna, więc Mark poczuł się niezręcznie. Już miał coś powiedzieć, ale jednak to ojciec przełamał ten niezręczny moment.

- Widziano twój samochód, jak wyjechał poza Twin Oaks. Gdzie byłeś?

Przecież nie powie ojcu, że pojechał przelecieć swoją dziewczynę na odludziu. Wymyślił więc jakieś niewinne kłamstewko, coś o potrzebie przejażdżki.

- Wolałbym, abyś nie oddalał się nigdzie sam, póki policja nie dorwie drania, który zabił tę dziewczynę. Dobra.

To nie było polecenie czy rozkaz. Ojciec i tak wiedział, że Mark zrobi to, co będzie chciał. Już rok temu doszli do takiego miejsca w rodzinnych relacjach, w którym wszyscy członkowie rodziny wiedzieli, gdzie są granice tego, co mogą zrobić. Fitzgeraldowie byli najbardziej znaną i jednocześnie znaczącą rodziną w okolicy. Każdy członek rodziny musiał bardzo uważać, bo jakikolwiek skandal mógł zachwiać tą opinią. Monopol na pieniądze skończył się gdy dziadek Marka wpuścił Gemstone Company i tartak przestał być jednym z najważniejszych pracodawców w mieście. W najbliższych wyborach kandydatura Brandona nie była już aż tak mocna, jak kilka lat wcześniej.

- A jak śledztwo? Coś wiadomo? - kiedy ojciec zszedł na zabójstwo Mary, Mark wykorzystał okazję.

- Za wcześnie - ojciec przełknął kęs pstrąga na zimno. - Na ten moment nie mają niczego konkretnego. Ale Hale uważa, że zrobił to ktoś z zewnątrz. Jakiś turysta. Jutro szykuje się obława w lesie, chociaż pogoda nam nie sprzyja. Możliwe, że sprawca przyczaił się gdzieś w pobliżu.

Za oknem przetoczył się grzmot i błysk. Padało już od jakiegoś czasu. I to solidnie.

- To co zrobił tej biednej dziewczynie - ojciec wzdrygnłą się i odłożył sztućce. Wytarł serwetką kąciki ust i spojrzał na gosposię, która zabrała talerz. - Mogę prosić o kawę, Miquello.

- Si, signore. Komuś jeszcze kawy, albo herbaty.

- Ja poproszę drinka - powiedziała matka Marka - Carol Fitzgerald. Ostatnio jego rodzicielka piła więcej, niż zazwyczaj. Mark domyślał się, że pomiędzy starymi doszło do jakiś zgrzytów, które trzymali pod maskami "dojrzałego małżeństwa". Możliwe, że matka dowiedziała się o romansie z sekretarką, którego Mark się domyślał. Ale otaczające ją luksusy, pieniądze i bycie jedną z "Fitzgeraldów" trzymały ją na krótkiej smyczy. Matka pochodziła z dość mało znaczącej rodziny Bredock, która mieszkała w Twin Oaks. Babka Marka, kochająca i cierpliwa kobiecina, była jednak jakaś dziwna, i dopiero w wieku piętnastu lat Mark dowiedział się, że bierze górę leków na trawiące ją problemy psychiczne. Na stałe przebywała w domu opieki, w Billings, za który płacili "górę szmalu", jak czasami mówił ojciec i Mark widywał ją dość rzadko. Dziadek zmarł na raka jak Mark był mały i chłopak średnio go pamiętał.

- A kim był brat Davida Marcuma?

Widelczyk, którym matka nakładała sobie wędlinę na kawałek pieczywa wyleciał jej z dłoni i z trzaskiem odbił się od talerzyka.

- Nigdy, przenigdy, nie wymawiaj tego nazwiska przy naszym stole - syknęła Carol i spojrzała na syna z takim nietypowym dla niej gniewem, że Mark zastanawiał się, czy zaraz nie zostanie po raz pierwszy w życiu przez nią uderzony.

Carol wstała, rzuciła serwetkę na stół i wzburzonym krokiem poszła do swojego pokoju.

- Poczekaj. - Ojciec zatrzymał go, nim ten podjął decyzję. - Musisz coś wiedzieć. Matka cię kocha. Ale miała kiedyś siostrę. Lucy. Ta siostra zadawała się z jednym z braci Marcumów, Samem. I drugi z braci, Frank bodajże mu było, zamordował oboje w helloweenowy wieczór, a potem ślad po nim zaginął. Matka bardzo mocno to przeżyła. Bardzo mocno i nigdy, w żadnej rozmowie do tego nie wracamy. To dla twojej matki była ogromna trauma. Były z siostrą bardzo sobie bliskie. Carol była wtedy w mieście, a ja byłem na studiach w Bostonie. I to chyba twoja mama znalazła ciała w samochodzie. Więc lepiej nie wypowiadaj nazwiska Marcumów przy niej, ok?

Na zewnątrz piorun uderzył gdzieś bardzo blisko i przez chwilę salon, w którym spożywali kolację, rozświetliły refleksy i poblaski błyskawic.

- Jutro psy raczej nie złapią żadnego tropu. Kurde. Wyborcy będą mocno cisnęli. Będę musiał przymusić Hale'a do jakiś konkretnych działań.


JESSICA HALE

Popołudnie było super. Wieczór już mniej. Tatko wpadł do domu niczym burza i po jego wkurzonej minie widać było, że musi przeżywać jakieś trudne chwile. Nic dziwnego, Morderstwo w Twin Oaks nie było chyba zbyt częste, a już takie, jak na biednej Mary, to już tym bardziej. Nic dziwnego że tatko był wkurzony.

Jess próbowała poprawić mu humor uśmiechając się i opowiadając jakieś historyjki ze szkoły, ale nawet szczebiotanie córki, które zazwyczaj poprawiało ojcu samopoczucie tym razem nie działało. Wręcz przeciwnie.

- Możesz w końcu przestać klepać tą jadaczką - warknął przy stole, gdy kończyli kolację, i spojrzał na Jess z tak dziwnym spojrzeniem, że aż ją zatkało.

Nigdy wcześniej ojciec nie patrzył na nią w ten sposób. Możliwe, że to było spojrzenie "szeryfa", którym usadzał krnąbrnych przestępców na miejscu i zmuszał do wyznania win. Ale było w nim tyle czegoś niedobrego, czegoś agresywnego, że Jess zamilkła, nieco nawet przestraszona.

- Daj spokój dziecku - powiedziała Suzanne Hale - matka Jess, jak zwykle nieco wstawiona. - Nie przynoś pracy do domu.

- Ty też stul ten zapijaczony pysk, dobrze ci radzę - szeryf poderwał się z miejsca.

Jess struchlała. Wiedziała, że ojcu zdarzyło się raz czy nawet kilka razy zdzielić matkę. Robił to jednak niezbyt mocno i tak, aby nie zwracać uwagi innych ludzi. Matka zawsze tłumaczyła dzieciakom, że to stres po pracy i że Glen to porządny człowiek, stróż prawa i szanowany obywatel i nie można mu psuć opinii, a matka to przecież życiowa lebiega no i bezrobotna kura domowa, która bez pieniędzy ojca nie zapewniłaby życia dzieciakom.

Zadzwonił telefon i wzburzony szeryf podszedł do zawieszonej na ścianie słuchawki.

- Tak. Cześć. Gdzie? Serio. Już jadę.
- Kto to był? - zapytała matka.
- Gówno cię to obchodzi. Wychodzę i mogę nie wrócić do późna, a może nawet przez całą noc. Sprawy zawodowe.

Spojrzał na Jess i uśmiechnął się zakłopotany.

- Wybacz, kwiatuszku, że na ciebie nakrzyczałem. Ta sprawa małej Mary mocno mnie dręczy. Ten złamas, burmistrz, oczekuje ode mnie cudów. Straszy, że jeżeli nie weźmiemy się ostro do roboty, to może doprowadzić do zdjęcia mnie z funkcji szeryfa przez Radę Miasta. Jakbym nie zapieprzał od świtu do nocy, aby ten pieprzony Fitzgerald mógł udawać, że rządzi Twin Oaks. Ja nie twoja matka, żeby siedzieć cały dzień bezproduktywnie na dupie.

Wyszedł trzaskając drzwiami w szalejącą na zewnątrz burzę.

- Nienawidzę tego skurwiela - powiedziała Suzanne ciskając szklanką opróżniona z taniej szkockiej w drzwi.

Odłamki szkła rozsypały się po podłodze i matka zaśmiała się histerycznie.
 
Armiel jest offline