Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-09-2021, 19:01   #82
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Addington przewiesił przez ramię dostarczone przez Brada pakunki i zachęcił, aby iść za nim. Mężczyźni zmierzyli przez szeroki, brukowany plac, z którego sporadycznie wyrastały granitowe kolumny. Kilka minut później stanęli przed właściwymi zabudowaniami.
Dopiero tutaj Lwyd mógł ujrzeć ruiny twierdzy w pełnej krasie. Najpierw wyrosły przed nim mury z pokruszonymi blankami oraz potężne, prostokątne baszty. Dalej spostrzegł pochylony donżon, który zastygł w połowie drogi do strzaskania się o zamkowe podwórze.
Ślady pożaru nadal były tu widoczne. Czarne pasma biegły wzdłuż i wszerz kamiennych bloków, a z części wież pozostały jedynie zwęglone kikuty. Bliżej niezidentyfikowane pozostałości po jakiejś machinie miotającej skrzypiały cicho, tworząc monotonną muzykę okolicy.


Obydwaj przeszli przez szeroki portal, w którym kiedyś znajdowały się główne wrota i stanęli na dziedzińcu otoczonym przez wysokie krużganki. Pyszne kiedyś arkady były po części zawalone, inne zarosły skalnymi roślinami o szaroburym kolorze. Na środku stała również zmurszała fontanna z kamiennym wyobrażeniem skaczących po sobie ryb. Poza nią jednak ogień strawił tu niemal wszystko.
Niedaleka miejsca, w którym stali, spod ziemi wyzierały wyszczerbione, kamienne schody. Według słów Elijaha, przejście miało skrywać skalny labirynt, który rozciągał się pod całą twierdzą. Możliwe nawet, że był połączony z jaskiniami, którymi jeszcze niedawno przeprawiał się Huw. Addington nie miał jednak co do tego pewności: to właśnie złożoność kompleksu zapewniała tutejszym przynajmniej częściowe bezpieczeństwo.
Towarzysz Huwa wyjął coś w rodzaju ręcznej świetlówki. Był to podłużny przedmiot z plastikowym uchwytem i mlecznobiałą osłonką. Elijah delikatnie potrząsnął przenośną lampą, co początkowo nie dało żadnego efektu. Dopiero po kilku sekundach urządzenie zaczęło emitować delikatne światło, dzięki czemu dwójka mogła kontynuować swój marsz.
Na początku przejście w dół obudowane było ceglanymi ścianami, które wypełniała wapienna zaprawa. Z czasem coraz częściej było widać litą skałę, a po kwadransie detektyw sam już nie wiedział czy wciąż byli wewnątrz twierdzy, lub samych trzewiach góry. Poza tym pokonywanie kolejnych stopni szybko stało się bardzo jednostajne. Siwy był jak w transie i mógł tylko zgadywać jak głęboko już zeszli.
Wkrótce schody zaczęły prowadzić do rozgałęzień. Podobnie jak Brad był dobrze zorientowany pośród grot, tak Elijah bez problemu wskazywał kolejne tunele i schody. Jedynie przy niektórych skrzyżowaniach zatrzymywał się i przypatrywał wyciosanym na ściane kreskom. Wkrótce potem zachęcał swojego kompana do dalszej wędrówki.
Do „bazy” dotarli po czterdziestu minutach. Tworzyła ją połączona ze sobą sieć komnat o różnej wielkości. Większość była surowymi celami, zaś w niektórych nadal wisiały zardzewiałe kraty. Serce tego miejsca stanowiła duża sala, po której kręciła się grupka kilkunastu ludzi. Większość miała zapadłe oblicza, a ich znoszone ubrania luźno zwisały na wychudzonych sylwetkach. Choć wygladali na wyraźnie zmęczonych, to zaropiałe oczy czujnie śledziły dwójkę, która szła teraz między pomieszczeniami. Prowizoryczne mieszkanka były wyposażone jedynie w najpotrzebniejsze rzeczy jak śpiwory, baniaki z wodą czy jedzenie w puszkach. Za źródło światła służyły z kolei lampy podłączone do przenośnych, buczących nisko generatorów.
Elijah podszedł do mężczyzny, który wyglądał trochę lepiej od pozostałych ludzi. Miał na sobie lekką kapotę, a przy pasie nosił kaburę z powycieranej skóry. Obydwaj skinęli na siebie głowami.
– Major jest u siebie? – zapytał Addington.
– Tak, ale on musi zaczekać – stwierdził tamten, celując palcem w detektywa.
Elijah odwrócił się do Huwa i odszedł z nim na bok.
– Takie zasady - stwierdził cierpko. – Najpierw muszę zostawić towar, zdać raport i dopiero wtedy cię zapowiedzieć. Kilka miejsc jest wolnych, walnij się gdzieś, a ja niedługo wrócę.
Nie było sensu się opierać. Lwyd przeszedł do najbliższego pomieszczenia, dokąd odprowadziło go wiele spojrzeń. W celi, do której za chwilę wszedł, znajdował się jedynie zatęchły materac oraz drewniana skrzynka. Usiadł w rogu i po prostu czekał.
Z miejsca, w którym przebywał, mógł obserwować główną salę oraz kręcących się w pobliżu ludzi. Nie uszło jego uwadze, że wszyscy stali się bardzo uważni i rozmawiali jedynie szeptem. Ci bardziej odważni próbowali lepiej obejrzeć sobie przybysza, zaraz jednak udawali pośpiech i ruszali w swoją stronę.
Wkrótce odwiedził go znajomy już strażnik. Bez słowa przekazał Huwowi butelkę z wodą, trochę chleba oraz konserwę z mielonką. Choć była to skromna racja, to po mozolnej wspinaczce zdawała się prawdziwą ucztą.
Sam Elijah wrócił za pół godziny. Wychylił głowę przez futrynę i zapowiedział, że wszystko jest już gotowe. Jak się zaraz okazało, Huwa przepuszczono już bez problemu, po czym mężczyźni zeszli o kolejną kondygnację niżej.
Dalsza droga prowadziła między wąskimi korytarzami, wzdłuż których ciągnęły się rzędy kamiennych sarkofagów. Niektóre grobowce zostały poważnie nadgryzione zębem czasu, w związku z czym szkielety dawnych panów dworu co chwila wyłaniały się z ciemności. Powietrze wypełniała dusząca zgnilizna, która już po kilku chwilach przyprawiała o zawroty głowy.


Przejście kończyło się okrągłą salą, w której stało niewielkie podwyższenie z kamiennym blokiem. Prowizoryczny ołtarz pomalowano ochrą w dobrze znany Huwowi symbol płomienia w oku. Wokół umieszczono kilka metalowych beczek, na nich zaś drewniane figurki, w których Lwyd rozpoznał „pamiątki” ze sklepu w Sionn.
Kręciło się tu kilku następnych strażników. Jeden z nich milcząco wskazał drugą stronę kaplicy. Dostępu dalej broniły okute żeliwem drzwi. Elijah uchylił je z trudem, zajrzał za próg, po czym razem z Siwym weszli do środka.
Na środku pomieszczenia stało kilka drewnianych krzeseł. Jedno z miejsc zajmował dość sędziwy mężczyzna w wojskowej kurtce. Jego ogorzała twarz pokryta była siecią głębokich zmarszczek. Niebieskie oczy były pokryte lekką mgiełką, lecz rzucały przenikliwe, zimne spojrzenie.
Za pozostałe wyposażenie tego miejsca służył niewielki stoliczek, siennik oraz cebrzyk z wodą. Huw zauważył również przybite do ściany proporce, lecz nie potrafił rozpoznać, co takiego przedstawiały.
– To ten człowiek, o którym mówiłem – zapowiedział detektywa Addington i stanął z boku.
Major wstał, obejrzał swojego gościa od stóp do głów, po czym powitał go mocnym uściskiem dłoni.
– Wiem Elijahu – odpowiedział wreszcie. – Sam go do nas sprowadziłem.



Kiedy Robin przypomniała o kryjówce, policjant od razu przetruchtał wzdłuż ulicy do przeciwległego budynku. Drzwi do środka odgradzała hałda złomu i cegieł, toteż jako pierwszy przesadził rozbitą witrynę. Tuż za nim podążyła Carmichell. Foxy, jako rasowa zwyciężczyni zawodów agility, bez problemu wskoczyła na podest i podążyła za swoją panią.
Znaleźli się wewnątrz sklepu odzieżowego. Szeroką salę wypełniały metalowe wieszaki, na kilku wciąż wisiały przeżarte przez owady płaszcze i koszule. Nagie manekiny stały w różnych pozach, część leżała na ziemi. Wokół walały się również fragmenty plakatów informujących o wyjątkowych obniżkach cen.
Na samym końcu sali ciągnął się długi kontuar, na którym pozostał wytarty ślad po kasie fiskalnej. Za nim widniało przejście na zaplecze. Robin, Owen i suczka zmierzyli tam, znów przeskakując nad przeszkodą i sprawdzając miejsce potencjalnego schronienia. Wydawało się być w sam raz: wysoki blat zapewniał osłonę, natomiast drzwi za nimi prowadziły na tyły sklepu. Z tego miejsca mogli w miarę bezpiecznie obserwować drugą stronę ulicy, która coraz bardziej pogrążała się w czerwonej łunie.


Gdy usiedli na ziemi, Foxy ułożyła się u nóg Robin, czujnie nasłuchując dźwięków z zewnątrz. Były to głównie odgłosy rozpadającej się w płomieniach konstrukcji. Przypominały sobą jeden wielki rumor, do którego wkradało się jednak coś jeszcze. Brzmiało to jak zniekształcone, zwierzęce wycie, które cały czas zmieniało swoje natężenie. Carmichell nigdy nie doświadczyła czegoś podobnego: jęki zdawały się od razu pojawiać w jej głowie, bez udziału słuchu. Po pewnym czasie było to już nie do zniesienia.
– To przez totemy – skwitował Owen. – Nie wiem co za nimi stoi, ale właśnie to wkurwiliśmy.
Wycie z czasem zaczęło ustawać, za to dwójkę doszedł ryk silników. Wyglądało na to, że pojazdy jeździły gdzieś na obrzeżach miasta, nie zdawały się jednak zbliżać do samego centrum. Po kilku minutach Gryffith wyjął swój pistolet i razem z kobietą wyszli powoli na zaplecze.
To okazało się niewielką klitką z biurkiem, fotelem obrotowym i komódką. Owena interesowało jednak przede wszystkim niewielkie, zasłonięte wertikalem okno. Podszedł bliżej i uchylił jedną z żaluzji.
– Kręcą się wokół miasta. Podejrzewam, że czekają na pozostałych – mruknął policjant, obserwując widok zza okna.
Jak się okazało, policjant miał rację. Robin i mundurowy dojrzeli za chwilę jeszcze kilka pojazdów, które nadciągały z pobliskich wzniesień. Tak jak inne, zdawały się jednak trzymać granicy samego miasteczka. Wkrótce silniki zgasły na dobre, a Gryffith i Robin wrócili za ladę do głównego pomieszczenia.
– Cokolwiek kombinują, wygląda na to, że musimy zaczekać – mruknął towarzysz behawiorystki, po czym ponownie zajęli swoje miejsca.
Tymczasem pożar po drugiej stronie ulicy rozhulał się już na dobre. Czarny dym oraz wirująca w powietrzu sadza przysłoniły nieboskłon, przez co w okolicy zrobiło się znacznie ciemniej. Tym bardziej raził blask wzniecany przez kolejne fale pożogi. Czerwone kolumny wciąż wzbijały się w powietrze, skrzecząc na wszystkie strony tysiące skier. Szczęśliwie magazyn stał w dość dużym odosobnieniu względem pozostałych budynków i nie było dużego ryzyka, że ogień rozprzestrzeni się dalej.


Kiedy Robin po raz kolejny wychyliła głowę, aby sprawdzić sytuację, nagle dostrzegła na tle płomieni dwie sylwetki. Mężczyźni przechadzali się ulicą, sprawdzając najbliższe otoczenie. Choć pożar wciąż wywoływał sporo hałasu, zdołała wyłowić ich rozmowę.
– Co ze strażakami? – zapytał pierwszy głos.
– Szef wszystko załatwił – odpowiedział mu drugi. – Dali nam trochę czasu, o ile w ogóle tu przyjadą.
– Dobra, więc jaki jest plan?
– Ogień nie zaprószył się sam, to pewnie. Każdy dostał inną część miasta. Może wciąż tu są, więc trzeba wszystko przeszukać.
– A Pieniek?
– Wciąż bez kontaktu.
Mężczyźni rozmawiali jeszcze chwilę, lecz Robin nie dosłyszała o czym. Ze swojego ukrycia zaobserwowała natomiast jak nawzajem coś sobie wskazują. Niebawem obydwaj udali się ostrożnym krokiem w swoje strony.
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 16-09-2021 o 20:59.
Caleb jest offline