Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-10-2021, 09:47   #15
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Vannessa Billingsley

Bestia była coraz bliżej. Vannessa sięgnęła do niej swoją mocą, o której istnieniu ostatnio, niemal nie pamiętała. Będąc kwiaciarką rzadko, wręcz prawie nigdy, nie musiała się odwoływać do tego, co ulica nazywała mojo-jojo. Może nawet trochę ukrywała ich istnienie - a jeżeli tak, to nie miała pojęcia dlaczego. Zresztą, jakby się nad tym bardziej zastanowić, nie miała pojęcia o wielu rzeczach. Były momenty, kiedy wydawało jej się, że zapomniała o czymś ważnym, o czymś niezwykle istotnym, jakby wyparła jakieś wydarzenia ze swojej pamięci, albo ktoś manipulował przy jej wspomnieniach.

Dziwne, że kiedy szarżował na nią ten zaśliniony ork, czy co to była za szkarada, jej myśli uskuteczniły taką galopadę. Może chodziło o to, że próbowała przywołać swoją druidyczną magię?

Osiągnęła tylko tyle, że głowa, rozrywana przez migrenowy ból, o mało nie rozpadła się jej na kawałki. Miała wrażenie, że z wysiłku mózg urósł jej do granic możliwości i zaczął napierać na kości czaszki od wewnątrz z siłą, od której zaraz puszczą jej wszystkie spojenia. Żółć podeszła jej do gardła a przed oczami zatańczyły rozbryzgi świateł i ciemności.

Potwór był tuż przy niej i nagle zniknął. Przez kilka długich mikrosekund Vannessa nie za bardzo wiedziała, co się wydarzyło, ale potem poczuła na twarzy i dłoniach, którymi objęła głowę, sama nie wiedząc kiedy, coś ciepłego. Krew o dziwnej gęstości i kolorze zielonkawo-brązowym. Posoka potwora. I przypomniała sobie włócznię czy inny oszczep, który wyrósł nie wiadomo skąd z ciała orka, wbijając się w nie z siłą, przez którą potworek wyleciał za kamienny mur i zniknął w morzu na dole skarpy, na której wznosił się zamek czy też klasztor.

Koło niej pojawiła się kobieta w masce.

Najwyraźniej, kiedy nie musiała niańczyć Vannessy, kobieta poruszała się z szybkością dostępną tylko Fenomenom i Egzekutorom. Zamaskowana podniosła ją z ziemi, dość bezceremonialnie pociągając za rękę. Potem spojrzała za plecy, a w tym geście było tyle nerwowości, że Vannessa miała przeczucie graniczące wręcz z przekonaniem, że walka nie idzie tak, jakby sobie tego życzyła jej wybawicielka.

I wtedy Vannessa to poczuła, gdy odblokował się jej kolejny z jej darów. Wyczucie. Uderzyła w nią fala lodu i zła. Fala o sile tsunami. Niedaleko pojawiło się coś, jakiś Fenomen, który niósł z sobą ładunek niewyobrażalnie potężnej magii. I zła. Oszołomiona przez tą aurę Vannessa ledwie usłyszała, że kobieta coś do niej mówi. Słowa raniły rozrośnięty, cierpiący katusze z bólu mózg, niczym rozpalone igły wbijane prosto w zwoje.

- Skakać! Musimy skakać!

Kobieta chwyciła Vannessę za ręką, z siłą imadła. W sumie nie dała jej wyboru. Była zbyt silna, aby druidka mogła stawić jej opór. Nawet nie wiedziała, kiedy znalazły się przy krawędzi muru, kiedy została wciągnięta na niego, bo kobieta objęła ją mocno, chwytem równie silnym co kajdany. A potem odbiła się i razem z Vannessą skoczyła w dół. Ku rozbuchanemu morzu wiele metrów niżej.

Zderzenie z wodą zabolało, jak diabli, ale otrzeźwiło Vannessę. Poczuła wodę zalewającą jej twarz, wlewającą się do ust, które starała się trzymać zaciśnięte. Woda była słona, zimna, raczej nieprzyjemna. Adrenalina szalała w ciele Vannessy, ale ta zdawała sobie sprawę z tego, że gdyby nie obecność zamaskowanej, która nie puściła jej ciała nawet po skoku, mogłaby nie wyjść z tego cało.

Kobieta pomogła jej wynurzyć się na powierzchnię. Średniowieczna budowla z dołu wyglądała na mniejszą. Za to skarpa, na której się wzniosła na wyższą.
Dom uszu Vannessy docierały odgłosy fal, skrzeczenie mew gnieżdżących się na skałach i szum silnika motorowego. Zbliżała się do nich ta szara łódź, którą widziała przez chwilą z góry. Zamaskowana kobieta unosiła się obok Vannessy oszczędnie poruszając ramionami, aby utrzymać się na falach. Dopiero teraz, w świetle dnia, gdy tak pływały niemal twarzą w twarz, Vannessa zorientowała się, że zza maski patrzą na nią oczy kogoś, kto wiele w życiu wycierpiał i stracił. Oczy kogoś zmęczonego, ale raczej nie starego.

Łódź pojawiła się obok nich. Ktoś, jakiś mężczyzna, rzucił im linę. nawet nie pamiętała za bardzo, jak to się stało, że znalazła się na pokładzie. Było tam jeszcze trzech ludzi. Wszyscy to mężczyźni. Ubrani podobnie do jej wybawczyni. W różnym wieku.

- Gdzie reszta, Brigit?
- Wycofują się razem z Charlesem.
- To ona. Klucznik? - zapytał najmłodszy z mężczyzn.
- Zajmij się czymś pożytecznym, braciszku. Ja wezmę Vannessę i się przebierzemy pod pokładem. Prujemy stąd ile sił fabryka dała! Byggvir może nie być zadowolony, że zabraliśmy mu jego nagrodę.

Kobieta zdjęła maskę i kaptur. Rozpuściła włosy, które miała, jak się okazało ułożone w kok, a które teraz miedziano-brązową kaskadą spłynęły jej na plecy. Twarz miała młodą, ale oszpeconą trzema zielonymi bliznami, które ktoś próbował zamaskować w malunek, ukryć pod zielonym tatuażem, który miał udawać malunek bojowy czy coś takiego. Poza tym kobieta była młoda i ładna.

- Jestem Brigit Jensen. Pewnie masz sporo pytań. Chodź. Zejdziemy na dół. Zrzucimy te mokre ciuchy i napijemy się czegoś ciepłego i z prądem. - Nowy Albion wita cię, Vannesso Billingsley. Możemy sobie wzajemnie pomóc.

Łódź nabrała prędkości, prując fale z rykiem silnika i oddalając się od zamku.



DUNCAN SINCLAIR


Duncan znalazł dobrą pozycję. Z widokiem na ulicę. Czuł, że ubranie klei mu się do ciała, ale na swój sposób był szczęśliwy. Hyper-adrenalina buzowała w nim, jak zaczyn w kociołku. A on,to pamiętał bardzo dobrze, bardzo lubił to uczucie i ten stan. Podniecenia przed walką.

Samochody pojawiły się w rozbłyskach czerwono-niebieskich świateł. Już wcześniej słyszał ich nadejście, bo syreny alarmowały całą okolicę, niczym wycie głodnych wilków, że zbliżają się siły Biura Rady Bezpieczeństwa Londynu. Rządowe siły specjalne powołane do walki z bytami nadprzyrodzonymi, jakich zalęgło się po Fenomenie całe miliony.

Pierwszy wóz był zwykłym radiowozem i jako jedyny nadawał się do planów Duncana. Drugi był furgonem, zapewne wyładowanym żołnierzami czy nawet ludźmi obdarzonymi zdolnościami ponadludzkimi - czyli egzekutorów, a trzeci był cholernym lekkim wozem bojowym piechoty, z wieżyczką z karabinem maszynowym zdolnym rozwalić ścianę o mniejszej grubości. Niemożliwe było, żeby zorganizowali taką grupę uderzeniową "na chybcika" - musieli wiedzieć o tym, co wyczynia się w sierocińcu. Niemożliwe było, żeby dał radę w pojedynkę długo ich zatrzymać. Ale kupi Towarzystwu tyle czasu ile zdoła. Nie narażając się za bardzo, bo w jego głowie rodziło się zbyt wiele pytań, na które chciał dostać odpowiedzi. A najważniejsze było - "co on, do chuja, tutaj robi?".

Otworzył ogień do radiowozu. Kule trafiły w pokrywę silnika, poszatkowały opony. Nadal potrafił strzelać. Kierowca samochodu stracił panowanie nad pojazdem i zjechał na przeciwległy pas, a potem walnął o mur najbliższego domu. Samochód otoczyła para i dym z rozwalonej chłodnicy.

Duncan przeniósł ogień na furgonetkę, ale ta okazał się być pojazdem opancerzonym. Na dodatek jej kierowca miał za sobą wyszkolenie i dobrze prowadził. Pojazd nawet nie zwolnił, gdy kule zaiskrzyły na mocnej stali, a kierowca szybko wywiózł ludzi, których życie mu powierzono, poza strefę zagrożenia. Także trzeci pojazd był poza zasięgiem Sinclaira. Musiałby mieć jakiś sprzęt taktyczny typu wyrzutnia rakiet, lub przynajmniej kilka granatów. Bastion i jego zasoby jednak nie były przygotowane do wojny, lecz do potyczek z Fenomenami.

Kiedy wieżyczka z karabinem zaczęła obracać się w jego stronę, Duncan wiedział, że musi odpuścić. Ryzyko było zbyt duże. Przynajmniej załatwił jeden ze składów, który - trzeba mu było przyznać - sprawne wydostał się ze zniszczonego radiowozu i to z bronią gotową do obrony, w pozycjach "kryjemy sobie dupy nawzajem". BORBLE były naprawde dobrze przeszkoleni do tego typu akcji. Wiedzieli co robić z pukawkami. A na dodatek jeden z nich był cholernym loup-garou. Co Duncan zobaczył, gdy krzyżówka konia i rottweilera, wielkości tego pierwszego, rzuciła się w stronę jego pozycji strzeleckiej.

Duncan wiedział, że musi przenieść walkę dalej, gdzie zmiennokształtny, nie będzie miał ewentualnego wsparcia reszty kumpli. Popędził, z nadludzką, zrodzoną z mocy hyper-adrenaliny, szybkością w stronę kolejnej ulicy, przesadził mokry od deszczu mur, rozchlapując wielką kałużę przebiegł przez jakieś podwórze, potem kolejna ulica, aż znalazł się na dużym placu przed jakimś domostwem, gdzie dopadł go wściekły loup-garou. Trzeba było przyznać, skurwielowi, że biegał zajebiście szybko.

Zderzyli się ze sobą w strugach deszczu, niczym dwaj wojownicy z jakiegoś eposu. Pazury przeciwko ostrzu miecza. Brutalna zwierzęco-demoniczna siła, przeciwko temu, czym dysponował Duncan.

Agent Biura nie miał szans, tylko jeszcze o tym nie wiedział. Chociaż dowiedział się szybko. Kilka cięć kontrolnych, jedno brutalne i szybkie, załatwiło sprawę. Przeciwnik zwalił się na ziemię. Krew lała się z niego wiadrami, a ciało zaczynało znów zmieniać w półnagiego, dobrze zbudowanego faceta. Sinclair spojrzał na niego. BORBL żył, bo ciężko zabić takiego loup-garou, jakim był, ale przez jakiś czas - kilka, kilkanascie minut - nie stanowił zagrożenia. Ciemnopomarańczowe oczy zmiennokształtnego wpatrywały się w Sinclaira z bólem ale też wyrachowaniem. Sinclair czuł, że krwawi. Jednak szpony loup-garou sięgnęły jego uda, czego nie poczuł niesiony hyper-adrenaliną i szaleństwem walki. Nie była to jednak groźna rana i deszcz szybko spłukiwał krew z jego ciała, w rozdeptany, zabłocony trawnik.

Pokonany loup-garou przymknął oczy. Rany na jego umięśnionym ciele powoli zaczynały się zrastać. Duncan musiał postanowić, czy dobije wroga, czy też odejdzie i pozwoli mu odzyskać siły. Słyszał, że ich walka zwróciła uwagę mieszkańców domu jednorodzinnego, przed którym próbowali się pozabijać ze wściekłym zmiennokształtnym. Jeszcze chwila i ktoś w końcu ostrożnie wyjrzy przez okno.


EMMA HARCOURT

Emma wpychała dziewczynki do ich minibusa, co nie szło zbyt sprawnie, bo większość z nich była otępiała, otumaniona i raczej powolna. A nerwówki dodawały coraz bliższe i bliższe syreny alarmowe. BORBL był już cholernie blisko i było oczywiste, że zaraz będzie na miejscu. A wtedy mają przesrane. Nie liczyłaby na to, że cyngle Rady zawahają się przed wykonaniem rozkazu otworzenia ognia nawet do samochodu przepełnionego dziećmi. Agentów BORBL selekcjonowano teraz bardzo starannie. Byli to sadyści i pozbawieni sumienia funkcjonariusz opresyjnej, totalitarnej siły. Finch lubił ich porównywać do SS-manów z nasistowskim Niemiec. I to porównanie niewiele odbiegało od prawdy.

Terkot karabinu maszynowego, gdzieś niedaleko, był niczym włączenie sekundnika. Busik, którym tutaj przyjechali, był już upchany po brzegi. Musiał odjechać, jeśli chciał mieć szansę. Drugiego pojazdu nie mieli.

Karabin przestał naparzać. Emma nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle. Rozejrzała się po terenie przed sierocińcem, gdzie nadal w deszczu stało i marzło zbyt wiele dziewczynek, w tym Gemma. W pobliskich kamienicach, bo sierociniec był tylko jednym z wielu budynków w okolicy, zaczynały pojawiać się światła w oknach, a nawet pierwsza zarysy ludzkich twarzy.

Buuuuu!

Klakson niedaleko niej niemal nie spowodował, że serce Emmy podskoczyło do gardła. Zza budynku sierocińca wytoczył się spory autobus, oznaczony logiem krzyża i nazwą instytucji. A za kierownicą siedział Gładzik szczerząc się do nich, jak popierdziel!

- Wsiadajcie. Mamy towarzystwo.

W ich stronę pędził czarny furgon Biura. Światła reflektorów przecinały deszcz. Emma wiedziała, że nie mają szansy zwiać. Nie przepełnionym minibusem i autobusem szkolnym. Biuro miało ich, jak na widelcu. Na domiar złego furgon nie był jedynym pojazdem. Za nim, jakieś sto metrów dalej, toczył się znany jej dobrze wóz bojowy piechoty. Jeździła nim wiele razy na Rewir, gdy jeszcze pracowała w Ministerstwie Regulacji. I dobrze znała niszczycielską siłę zamontowanej na nim półcalówki. Z uciekającego autobusu i jego pasażerek zrobiłby siekankę w kilka cholernie bolesnych chwil.

Wszystko się zesrało, a najgorsze, że Alicja też o tym wiedziała. A przyparta do muru Kopaczka, o czym Emma doskonale wiedziała, robiła rzeczy straszne i głupie. Albo strasznie głupie. Jak tym razem.

- Zajmij się nimi! - rzuciła Emmie i rozmyła się w powietrzu, napędzana mocą hyper-adrenaliny, nim Emma zdążyła cokolwiek powiedzieć, chociażby zaprotestować.

Nim Gładzik zdążył otworzyć drzwi, Kopaczka zderzyła się z furgonetką BORBLI. Przez chwilę Emmie wydawało się, że widzi ją, jako rozbłysk jasnego światła, a potem pojazd poderwał się dziwnie ku górze, jakby wjechał na minę, albo zderzył się z jakąś przeszkodą, dziwnie przekoziołkował w powietrzu i rąbnął na ziemię z potwornym dźwiękiem wyginanego i rozrywanego metalu.

- Do środka! Szybko! - Aniołek i Gładzik nawoływali dziewczyny, zerkając z przerażeniem na to, co działo się na ulicy.

Minibus, którym tutaj przyjechali, już startował. Oddalał się od koszmarnego sierocińca.

Kopaczka nie skończyła. Otoczona luminacją anielskiej pieczęci dalej dawał im czas, próbując zatrzymać też pojazd opancerzony.

Półcalówka otworzyła ogień. Charakterystyczny terkot broni wypełnił ulicę hałasem, ludzkie twarze w oknach poznikały. Kule biły prosto w prącą jezdnią Vordę. Rozbłyskiwały na magicznej tarczy, która - o czym Emma doskonale wiedziała - była tak silna, jak silny był w danej chwili jej użytkownik. A Ala nie była silna. Stoczyła walkę z demonem, który niemal ją zabił, zregenerowała poparzone kwasem tkanki, biegała wynosząc na hyper-adrenalinie dziewczynki z bidula, a potem zmieniła się w żywą rakietę i wywaliła w kosmos furgonetkę z całym składem Borbli. To nie mogło potrwać długo, a oni nic nie mogli zrobić. I nie trwało.

W pewnym momencie, Emma widziała to zbyt dobrze, kilka kul przebiło osłonę Kopaczki, a potem ta upadła na ziemię. Wcześniej jednak jedna z jej rąk i nóg, jak i połowa głowy, zostały oderwane od ciała, gdy seria z ciężko kalibrowej broni zmieniła zgrabną niegdyś i wesołą w taki dość prostacki sposób dziewczynę w kawałki poszatkowanego mięcha.

Opancerzony pojazd Biura ruszył w ich stronę. Dymiąca lufa półcalówki szukała nowego celu. Ciężkie, potężne koła przejechały po tym, co zostało z Vordy, jakby kierowca specjalnie tak prowadził pojazd aby upewnić się, że czymkolwiek była siła, która zniszczyła samochód z resztą siepaczy Biura, nie miała szansy już wstać.

Alicja Vorda dała im jednak czas. A jej ofiara nie mogła pójść na marne.

- Jedziemy! Szybko! - Krzyk Gładzika wyrwał Emmę z chwilowego stuporu.

Wszystkie dzieciaki, razem z Gemmą, były już w środku pojazdu. A oni mieli tylko jedną szansę, by wyrwać się z pułapki. Autobus nie był może najszybszym pojazdem, ale z ciężko opancerzonym wozem BORBLI miał szansę. Nie mógł tylko wystawić się na ogień z tego cholernego karabinu. Bo wtedy byłoby po wszystkim.
 
Armiel jest offline