Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-10-2021, 18:57   #53
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DARYLL SINGELTON i WIKVAYA SINGELTON

Szpital był niezbyt przyjemnym miejscem dla ich rodziny. Choroba Darylla spowodowała, że ostatnimi laty zbyt często spędzali w nim czas. Policjant zaklął pod nosem widząc dziennikarzy - w tym wóz transmisyjny - wystających pod budynkiem szpitala, mimo silnego wiatru rozganiającego resztki burzowych chmur. Prowadził samochód tak, że zatrzymali się nieco z boku, nie blokując jednak podjazdu dla karetki.

- Trzymajcie się mnie. Sępy rzucą się na was. Nic nie mówcie.
Wydał im instrukcje, gdy zbliżali się do wejścia.

Dziennikarze rozpoznali rodzeństwo Singelton i rzucili, jak sępy na padlinę.
- Czy wasza mama miała jakiś wrogów?
- Podejrzewacie kogoś?
- Czy możecie udzielić wywiadu dla "Wiadomości codziennych".
Pytania, wykrzykiwanie - jedno za drugim - podniesionymi głosami przez twarze poczerwieniałe od emocji i wiatru.

W końcu jednak, przy pomocy policjanta, znaleźli się w środku szpitala. Kolejny umundurowany funkcjonariusz, którego też znali z widzenia, przywitał się z Jackiem Fallsem i spojrzał z ponurą miną na rodzeństwo.

- Nie wiem, czy Hale pozwoli im się z nią zobaczyć.
- Wiem, że to kutas - uciął Jack - Ale to, do cholery, jej dzieciaki.
- Jasne, Jack. Zobaczę co da się zrobić. Z tego co wiem jeszcze ją zszywają.

Falls poprowadził ich korytarzem szpitalnym w stronę sali operacyjnej. Szpital w miasteczku nie był duży, ale i tak Twin Oaks było dumne z tego, że go ma. Chociaż poważniejsze przypadki kierowano do szpitala należącego do hrabstwa lub stanowego. Najwyraźniej stan ich matki nie był aż tak poważny, lub - co gorsze - transport nie wchodził w rachubę.

Falls złapał jakiegoś lekarza, przedstawił Singeltonom i poprosił o jakieś wieści na temat Debry.

- Nie znam tematu w szczegółach - wyjaśnił dr F. Cannaday - Wasza mama nie jest moją pacjentką. Jednak, z tego co wiem, nie jest aż tak źle. Ostrze, którym ją zaatakowano, minęło ważne organy i arterie. Co prawda straciła sporo krwi, ale powinno być dobrze. Pacjentka ma także poważne obrażenia czaszkowo-mózgowe. Musiała uderzyć głową w jakiś kamień lub ktoś ją nim walnął. Przepraszam za ten obrazowy język i drastyczne szczegóły, ale chciałem być z Państwem szczery.

Wi, sama nie wiedząc czemu, poczuła nagłą słabość w kolanach. Musiała usiąść na krzesełku ustawionym pod ścianą, bo bała się, że zemdleje.

Silne, zdecydowane kroki wyrwały ją z tej chwili słabości. To był Glen Hale. Szeryf miał ściągniętą w gniewie twarz, a jego oczy były pełne złości, kiedy spojrzał na Fallsa a potem na dzieciaki, które tamten przywiózł. Żuchwa napięła mu się, grdyka poruszyła, jakby przełknął właśnie duży kawał pokarmu.

- Co one tutaj robią? Zresztą, nieważne. Skoro już bawiłeś się w ojczyma, Falls, to spisz ich zeznania. Przydaj się do czegoś.

Zły wzrok zatrzymał się na Daryllu.

- A od syna Debry dowiedz się, co robił wczoraj w lesie i jak znalazł tego turystę. I chcę mieć twoje zeznania, chłopcze, co robiłeś w noc, kiedy została zamordowana Mary Mc'Bridge.

Tym razem Daryll poczuł gorycz w żołądku. Czyżby szeryf nadal podejrzewał go o zabicie koleżanki i … atak na matkę.


BART SPINELI


Bart podrzucił Bryana pod siłkę, a potem - jak planował - pojawił się w szkole. Przy wejściu podziwiał swoje dzieło, pod którym ktoś poukładał kwiaty i zapalił znicze. Młodzież w tej gównianej dziurze, jaką było Twin Oaks, potrafiła być wredna do potęgi, ale miała też lepszą stronę wyrażoną w formie empatii po zamordowanej koleżance.

Tutaj, ze szkolnych plotek, dowiedział się, że w nocy ktoś zaszlachtował matkę Singeltonów. Jedna z popularnych i wariackich ploteczek mówiła, że zrobił to jej synalek, bo matka znalazła dowody wiążące go z zabójstwem Mary. Wszyscy w szkole dobrze wiedzieli, że ten dziwny nastolatek, zachowuje się zupełnie inaczej, niż większość rówieśników. Odstaje od nich i woli spędzać czas w lesie i górach, niż z kumplami. Kumplami, których chyba nawet nie ma. Szkoła podzieliła się na tych, którzy wierzyli w teorię o Daryllu - matkobójcy, tych - którzy w nią nie wierzyli, tych - którzy wahali się i tych, którzy mieli to generalnie w dupie.

Ale ostatnie wydarzenia mocno poruszyły lokalną społeczność. Było to widać na korytarzach liceum, które świeciły pustkami. Najwyraźniej rodzice woleli mieć na oku swoje dzieciaki. Gdzieś tam jednak mignęła mu twarz dziewczyny, którą spotkał wychodząc z posterunku. Anastasia czy jakoś tak, jej było. Też panienka, która niezbyt udzielała się w środowisku. Nie potrafił sobie przypomnieć jej z żadnej imprezy, no ale zazwyczaj te imprezy Bart, z oczywistych powodów, słabo pamiętał.

Na jednej z przerw zaczepił go Leo Stafford.

- Siema śmieszku - przywitał Barta poklepując po plecach w luzackim geście podchwyconym od raperów z MTV. - Będziesz w piątek, no nie?I przyniesiesz trochę tych swoich magicznych ziółek, no nie? Liczymy na ciebie, śmieszku. Dla Barta imprezy u Leo była zawsze okazją do zarobku - sporo młodych ludzi decydowało się wtedy kupić parę gramów tego i owego.

Bart wykorzystał tę okazję i pojechał szybciej do Mc'Bridgów poprosić o zdjęcie i drobiazgi na czuwanie.

Kiedy zaparkował swoim samochodem na ulicy, gdzie mieszkała Mary przypomniał sobie ostatni raz, kiedy był w tym mieszkaniu. Przypominał sobie twarz Wikvayi i nagle, bardzo boleśnie uświadomił sobie fakt, że ta miła półkrwi Indianka, dzisiaj chyba straciła matkę. Z tego, co się orientował, ojca nie mieli. Co z nią będzie? Opieka społeczna? Dom zastępczy? Wyjazd z Twin Oaks?

Na schodach prowadzących do domu Mac'Bridgów pojawił się jej ojciec. Bart słabo znał tego postawnego, silnego faceta, ale teraz wyglądał tak, jakby postarzał się i przygarbił.

To nie będzie łatwa sprawa - przemknęło mu przez myśl, gdy wysiadał z samochodu.

BRYAN CHASE

Nie wybuchł gniewem na Barta, gdy ten poinformował go o braku towaru. Widział, że ćpunek się starał. Naprawdę się starał. Zależało mu. I, cholera, nie tylko dlatego, że bał się Bryana. Chciał mu pomóc. Tak przynajmniej sądził Chase.

Jedyna w mieście siłownia o tej porze była pusta. Ćwiczył w niej tylko jeden człowiek. Bryan znał go z widzenia. To był jakiś świr biegów. Miejscowy rekordzista i uczestnik wielu maratonów, półmaratonów i takich innych, gdzie wygrywał jakąś tam kasę.

Bryan nie przyjechał jednak tutaj jak jakiś głupi. Wiedział, że za chwilę wpadnie tutaj kilku chłopaków, dwudziestokilkulatków, którzy w weekendy jeździli na panienki do Bilings, i pracowali jako selekcjonerzy na bramkach w klubach i ochroniarze. Znali Bryana a on znał ich. Na tyle, na ile pozwalała różnica wieku.

Pierwszy, który przyszedł był Daniel Rembert. Jego stary chodził ze starym Bryana czasami na ryby.

- Cześć młody - powiedział Daniel przebierając się do treningu. Widać było, że spędza teraz wiele czasu na siłce.

- Nie powinieneś być w budzie?

- Mam sprawę - nie tracąc czasu Bryan wyjaśnił, czego potrzebuje.

- Ja nie mam, młody. Wiesz. Nie sądzę, byś tego potrzebował. Ale wiem, kto może ci pomóc. Dan. Będzie tutaj za jakąś godzinę, bo umówilismy się że pojedziemy razem do Bilings. On ma dojścia do różnych specyfików i medykamentów. Pomożesz mi w treningu. Sam trochę przypakujesz. To jak. Poczekasz ze mną na Dana?


ANASTASIA BIANCO

Biurko ojca było w jeszcze większym nieładzie. Spiesząc się do pracy, David Bianco, zostawił część notatek na temat sprawy Mary Mac'Bridge. Jej ojciec lubił rysować diagramy powiązań i przedstawiać swoje artykuły graficznie, nim zrobił z nich notatkę prasową czy artykuł. To był jego styl pracy. Chaotyczny, jak mało co, ale bardzo efektywny.

W tej konkretnej sprawie ojciec postawił wiele znaków zapytania. Bardzo wiele. Na końcach większości gałązek. Wyciągnął również kilka myślników.
- Czy zabójca jest miejscowy?
- Popytać kontaktów w mieście o dziwnych turystów?
- Przycisnąć Hale'a o informacje.
- Zaginiona turystka?
- Czy znaleziony turysta może być sprawcą?
- Daryll Singelton?
- Mac'Bridge? Czy to mógł być ojciec?
- Długi Mac'Bridga? Pożyczka u Clermonta?
- Czemu straszą moją córkę? Kto? Ten, co podrzucił wiadomość? Czy wiąże się to z zabójstwem Mary? Muszę uważać na An.


Aparat, stary polaroid, znalazła w jednej z szafek. Miała nadzieję, że działa. Zrobiła jedno zdjęcie, na próbę i po chwili miała nabierającą barw fotografię ojcowskiego gabinetu. Faktycznie. Niewiele trzeba było umiejętności, aby obsługiwać takie urządzenie.

Dzwonek do drzwi o mało nie wyrwał jej serca z klatki piersiowej. Ostrożnie wyjrzała przez wizjer. To był Donovan. Kierowca, którego obiecał przysłać ojciec. Poprosiła go o to, aby chwilę poczekał i dokończyła przygotowania do szkoły.

Tutaj, ze szkolnych plotek, dowiedziała się, że w nocy ktoś zaszlachtował matkę Singeltonów. Jedna z popularnych i wariackich ploteczek mówiła, że zrobił to jej synalek, bo matka znalazła dowody wiążące go z zabójstwem Mary. Wszyscy w szkole dobrze wiedzieli, że ten dziwny nastolatek, zachowuje się zupełnie inaczej, niż większość rówieśników. Odstaje od nich i woli spędzać czas w lesie i górach, niż z kumplami. Kumplami, których chyba nawet nie ma. Szkoła podzieliła się na tych, którzy wierzyli w teorię o Daryllu - matkobójcy, tych - którzy w nią nie wierzyli, tych - którzy wahali się i tych, którym było to całkowicie obojętne.

Lekcje toczyły się, jakby nigdy nic, ale widać było, że nawet nauczycielom cała sytuacja mocno dawała się we znaki, bo niezbyt przykładali się do pracy.

Na jednej z przerw wydawało jej się, że dostrzega Barta, ale nim zdobyła się na odwagę, aby do niego podejść uprzedził ją jeden z ważniejszych chłopaków w szkole - Leo Stafford. Po Marku Fitzgeraldzie i słodkim Kevinie O'Mahoney największe ciacho w szkole. Widać było, że kumpluje się z Bartem, co odebrało jej resztkę odwagi na porozmawianie. Po dzwonku wróciła na zajęcia, a na kolejnej przerwie już nigdzie nie widziała Spineliego.

Powoli szkoła pustoszała. Było po trzeciej, gdy Anastasia skończyła ostatnie zajęcia. Pana Donovana nie było. Większość rówieśników, poza nielicznymi, już opuściło budynek. Podobnie nauczyciele. Pozostały tylko kółka teatralne, szachowe i matematyczne, na zajęciach dodatkowych.

- Czekasz na kogoś? - głos Emmy Woods, ich psycholog zaskoczył Anastasię. Nauczycielka stanęła koło niej, gdy wpatrywała się w podjazd przed szkołą wypatrując taksówki. Jeszcze było jasno. Niebo było zachmurzone, ale nie padało. - Masz jeszcze zajęcia czy już kończysz? Twój ojciec jest lokalnym dziennikarzem, prawda? Pewnie nie ma teraz czasu po ciebie podjechać. Jak chcesz, mogę cię gdzieś podrzucić.

I wtedy Anastasia zobaczyła kogoś po drugiej stronie ulicy. Postać w kurtce z kapturem. Oddzielało ich jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów. A ten ktoś trzymał w ręku aparat fotograficzny. Chyba polaroid. Twarzy fotografa Anastasia nie widziała, ponieważ zasłaniał ją szalem.

MARK FITZGERALD

Szkoła dzisiaj świeciła pustkami. Nie było z połowy ludzi. W tym tego mięśniaka, Chase'a. I ciul z tym. Mark nie widział też nigdzie Jess. Szkoda. Mieliby okazję pogadać.

Za to chłopaki z drużyny, nieco po czasie, próbowali wyciągnąć z Marka trochę pikantnych szczegółów o zdolnościach Jess w sprawie obsługi "instrumentów muzycznych". Ten temat był nawet ważniejszy, niż to, że ktoś ponoć zabił czy też omal nie zabił właścicielki "Niedźwiedzia i sowy". Jedna z popularnych i wariackich ploteczek mówiła, że zrobił to jej synalek, bo matka znalazła dowody wiążące go z zabójstwem Mary. Wszyscy w szkole dobrze wiedzieli, że ten dziwny nastolatek, zachowuje się zupełnie inaczej, niż większość rówieśników. Odstaje od nich i woli spędzać czas w lesie i górach, niż z kumplami. Kumplami, których chyba nawet nie ma. Szkoła podzieliła się na tych, którzy wierzyli w teorię o Daryllu - matkobójcy, tych - którzy w nią nie wierzyli, tych - którzy wahali się i tych, którzy mieli to generalnie w dupie.

Na jednej z przerw do Marka podszedł Leo.

- Siema, brachu - poklepał Fitzgeralda poufale i serdecznie po plecach. - Słyszałem, że ten pedzio, Chase naklepał ci po gębie. Ty nie wyglądasz najgorzej, a jego nie ma w szkole dzisiaj. Czyli Fitzgelad kontra Stinky Cheese - jeden do zera. Ale nie jest chyba tak źle, co brachu. Bo Jess to ponoć niezła pielęgniareczka jest. Ha, ha, ha. No dobra, stary. Chciałem ci tylko powiedzieć, że nieważne co się odpierdala w naszym miasteczku, impra u Leo bez zmian. Starzy wylatują jutro. W piątek - baluuujemy! Wpadają laseczki z Billings. Będzie alko, będą proszki na różne dolegliwości duchowo - mentalne i jedna, zajebista, niespodzianka, stary. To będzie, skup się le-gen-da-rna impra no i oczywiście nie może ciebie zabraknąć, Mark.

Kiedy zamykał szafkę, już po spotkaniu z Leo, podeszła do niego Paulina z nieodłącznym orszakiem swoich "pszczółek".

- Heeeej Mark - rzuciła, zalotnie kręcąc kosmykiem włosów na placu. - Wiesz, co tam u twojej głupiutkiej Julii, słodki Romero? Dzisiaj nie pojawiła się w szkole, a ma coś, co do mnie należy. Widziałeś ją, rozmawialiście?

Zaprzeczył.

- Jakbyś ją widział, powiedz, że przesyłam jej buziaczki. - Coś jednak w oczach Królowej Pszczółek było takiego, że niepokoiło Marka. Coś paskudnego i niefajnego.

Kiedy wsiadał do samochodu i złapał klamkę poczuł, że jego palce ślizgają się na czymś. Podniósł wzrok i zobaczył, że dłonie ma zabrudzone cuchnącą, brązową, mazią fekalną. Jakiś skurwiel posmarował mu klamkę gównem. Cholernym, niemal przyprawiającym o rzygnięcie gównem!

A resztę łajna, jak zauważył Mark, rozsmarowano po drzwiach, od tej strony, gdzie trudniej byłoby przyuważyć sprawcę obserwując szkolny parking z budynku liceum.

Najwyraźniej ktoś uznał, że z Markiem można pogrywać.

JESSICA HALE


W szpitalu panowało zamieszanie i chyba, gdyby nie była córką szeryfa, Jess musiałaby czekać nie wiadomo ile na zabieg. A tak, w pół godziny pojawił się ich lekarz rodzinny, i przy pomocy małomównej i ponurej pielęgniarki, sprawdził obrażenia Jess i zmienił opatrunek.

- Goi się bardzo ładnie. Zostanie tylko nieduża blizna. Miałaś jakieś nietypowe zachowania, Jess? Zawroty głowy, wymioty, bóle wewnątrzczaszkowe?

Jess nie bardzo wszystko rozumiała, ale wiedziała, że musi trochę poudawać, aby dostać zwolnienie. Więc odegrała komedię, że niby boli, że jest jej słabo i ogólnie źle. Matka pokręciła głową, jakby przejrzała jej plany, ale nie oponowała gdy lekarz wypisywał zwolnienie z zajęć na ten i dwa kolejne dni.

- Trzeba odpoczywać. Dużo leżeć. Gdyby głowa nadal bolała, można wziąć środki przeciwbólowe, które przepisałem wczoraj. Ale doraźnie.

- A powie mi pan, doktorze, co się stało.
- Ktoś zaatakował biedną Debrę Singelton. Ledwie przeżyła. Jest teraz operowana. Nie wiadomo, co będzie dalej.
- Straszne. Najpierw biedna Mary, teraz Debra.
- Mam nadzieję, że Glen szybko znajdzie sprawcę. A pomyśleć, że wczoraj ten młody Debry, znalazł tego zagubionego turystę w górach. Chłopak uratował mu życie, bo facet umarłby z wyziębienia.
- Też był ranny? Zaatakowano go?
- Nie. Wycieńczony i wyziębiony. Miał też kilka ran na ciele, po upadku na kamienie. Nie odzyskał przytomności, ale czasami mamrocze coś nawet będąc nieprzytomny.
- Co takiego? - jej matkę widać wciągnęła ta gadka. Jess zaczęła się nudzić, ale musiała poczekać, bo matka odwiezie ją do domu.
- Megan, uważaj i wilk. Trzy słowa najczęściej da się zrozumieć. Megan, to chyba jego dziewczyna. Też zaginęła w górach.
- Z tymi przyjezdnymi są same problemy.
- Ale dzięki nim miasteczko jakoś prosperuje.
- To prawda.

Pogadali sobie o pierdołach jeszcze kilka minut, póki ktoś nie wezwał lekarza do obowiązków. Jess wydawało się, że podstarzały doktorek leci na jej matkę. Ale ona chyba tego nie zauważała. Czasami była taaaka głupia. Albo kochała tatkę.

Ojca Jess zauważyła na korytarzu w towarzystwie burmistrza. Szeryf i ojciec Marka o czymś nerwowo rozmawiali. Wyglądało to tak, jakby się o coś spierali. Jej tatko zauważył je, podszedł szybko, dopytał o ranę Jess, a potem przeprosił i ruszył gdzieś, w stronę rodzeństwa Singeltonów, których Jess znała tak średnio. Nie byli częścią jej grupy i w sumie mało ją obchodzili.

- Chodź, pszczółko, odwiozę cię do domu. Lekarz kazał ci odpoczywać.

Z matulą nie dało się dyskutować i po kwadransie byli już na miejscu. Jess miała cały dzień dla siebie. Tak, jak tego chciała. Pytanie, co zamierzała jeszcze zrobić z tym czasem.
 
Armiel jest offline