Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-10-2021, 07:35   #5
sieneq
 
sieneq's Avatar
 
Reputacja: 1 sieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputację
Pasterz Kozodój stał wpatrzony w mrok nocy, dumając, co też mogło zaniepokoić jego zwierzęta. Te, stłoczone w ciasnej zagrodzie, wierciły się i przytupywały nerwowo, jak jedno obróciwszy głowy w stronę nadrzecznych łąk. Wtem w oddali zamigotało błękitne światło, niby poświata odległej burzy. Na mgnienie oka rozświetliło linię drzew po czym równie raptownie zgasło. Kozodój przez długą jeszcze chwilę wbijał wzrok w ciemność, mrucząc coś pod nosem. Jako, że nic już się nie pokazało, a i kozy w zagrodzie jakby się uspokoiły, obrócił się w końcu na pięcie, splunął przez lewe ramię, wykręcając jednocześnie dłoń w geście mającym odpędzić nocne zmory i paskudy, po czym, stękając, wpełzł pod dach splecionego z gałęzi szałasu, skąd chwilę później dobiegło charkotliwe chrapanie.

***

Temujin otworzył oczy. I niemal natychmiast je zamknął, oślepiony blaskiem słońca. W głowie mu wirowało. Wypływające z zakamarków pamięci obrazy - wijący się dziko tunel, o niesamowitej sinej barwy powierzchni, poprzecinanej jarzącymi się błękitem żyłami; tunel, którym on sam spadał szaleńczo w niezgłębioną otchłań - przyprawiały o mdłości. Aby je odgonić, ponownie rozwarł powieki, starając się ignorować promienie słońca, które zdawały się wypalać oczy i mózg. Powoli, bardzo powoli uniósł się na łokciu i spróbował rozejrzeć. Świat wokół rozmywał się w białe i szare plamy na tle zieleni. Temujin poprawił na nosie okrągłe szkła, osadzone w drucianych oprawkach i kilkakrotnie zamrugał, z wolna odzyskując ostrość widzenia. Wokoło, na łące, pasły się kozy. Jedna z nich właśnie zabierała się za skubanie pasków skórzanego plecaka, leżącego obok w trawie.
- Won, ty, by cię zaraza! - wychrypiał i zamachał ręką, starając się równocześnie podnieść na nogi. Koza obróciła na niego spojrzenie złocistych oczu o wąskich, poziomych źrenicach i z powolną godnością odeszła.
Na skraju łąki Temujin dostrzegł postać odzianą w szare wełniane spodnie i koszulę - zapewne był to pasterz pilnujący owych kóz. Z wolna wyprostował się na nogach i chwiejnym krokiem powoli ruszył ku niemu.
Heej! - zawołał, widząc, że człowiek wykonał ruch, jakby chciał odwrócić się i czmychnąć. - Zaczekaj! Stój!
Okrzyknięty zawahał się i zadreptał niepewnie. Widocznie jednak uznał, że kuśtykający wolno nieznajomy, o wzroście ledwie sięgającym trzech stop, o potarganych i sterczących jak badyle, kasztanowo szarych włosach, odziany w rozchełstany kaftan barwy piasku nie jest zagrożeniem, bo pozostał na miejscu.
- Do brzegu morza, w którą stronę? Daleko? - zapytał gnom, zatrzymując się przed mężczyzną i zadzierając głowę, jako że ten wyższy był o dobre dwa łokcie.
Pastuch rozdziawił tylko usta.
- Do morza. Daleko? - w głosie pytającego pobrzmiewało rozdrażnienie.
- Morza, panie? Ni mo tu takiego miasta ni wsi. - odpowiedział mężczyzna wybałuszając nierozumiejące oczy.
Temujin potrząsnął głową.
- Mo-rze. Wieeelka woda. - zatoczył szeroki krąg ramionami. - Brzeg szeeeroooki, cały z piachu usypany. A drugiego nie widać.
- Wielka woda? - Jego rozmówca poskrobał się brudnymi paluchami po czuprynie. - Ni mo tu takiej. Ino rzeka. A brzeg sitowiem i krzami zarosły. Ot tam - machnął ręką w stronę widocznej w oddali linii krzaków.
- Rzee...ka? - Tym razem to oczy Temujina rozszerzyły się za okularami. - Co to za miejsce? Gdzie ja jestem?
- Na... Å‚Ä…ce, panie. Ja tu kozy pasam.
- Temujin, czując narastający niepokój, za którym chyba tuż, tuż nadbiegala panika, wyprostował się na całą swoją wysokość i chwyciwszy w garść koszulę rozmówcy, wrzasnął - W jakim kraju, pytam! Krainie?! Królestwie?
- To… to... Rzeczne Królestwo, panie... - wyszeptał pastuch, uginając się lekko pod uwieszonym u koszuli ciężarem.
Tenujin puścił go i cofnął o dwa kroki. Powoli obracał głowę, lustrując krajobraz, a w głowie przywołując obraz mapy, którą nie raz oglądał w domu mistrza Merwina w Katapesh.
- Rzeczne Królestwo... mruknął do siebie. - A żeby to zaraza!
- Wybacz, dobry człowieku. - zwrócił się do skołowanego pasterza i uśmiechnął krzywo. - Trafiłem nie tam gdzie chciałem. No nic, trzeba będzie wrócić. - mruknął pod nosem, po czym sięgnął w wycięcie kubraka - Mam tu... - urwał, gdy ręka nie napotkała znajomego kształtu.
Pastuch zamarł nieruchomo z wybałuszonymi oczami, patrząc jak stojąca przed nim postać klepie się dłońmi po całym ciele, zdziera z grzbietu i wywraca na lewą stronę kubrak, po czym, wymachując trzymanym w dłoni urwanym kawałkiem rzemienia biegnie przez łąkę, rozpędzając kozy i wrzeszcząc Kryształ! Gdzie jest kryształ!?

***

Temujin siedział na trawie, smętnie spoglądając na walające się wokół części ekwipunku, które w szaleńczym poszukiwaniu zagubionego kryształu, porozrzucał wokoło. Pomimo, że metr po metrze przeczesał wystrzyżoną zębami kóz trawę, okoliczne kępy krzaków a nawet rozgrzebał rękami kilka krecich kopców, poszukiwania nie przyniosły efektu. Kryształ, "wypożyczony" przez Temujina pod nieobecność jego mentora, zdawał się bezpowrotnie stracony - a wraz z nim możliwość otwarcia portalu, który mógłby sprowadzić go z powrotem do domu.
Jakby to powiedział mistrz Merwin - "przereagowało, no i się zesrało" - mruknął pod nosem, przywołując jedno z powiedzonek, którym nauczyciel zwykł był kwitować trudne początki swojego ucznia na polu alchemii. Wzrok Temujina mimowolnie powędrował ku bliznom, które wiły się po odsłoniętej skórze prawego przedramienia i niknęły gdzieś wysoko pod rękawem tuniki.
Z westchnieniem sięgnął po butelkę wina i pociągnął z niej kilka solidnych łyków. Mrużąc oczy popatrzył w Słońce, które przebyło już połowę drogi po nieboskłonie i otarł pot z czoła. Czas uciekał, coś trzeba było przedsięwziąć. Na szczęście siły zaczęły mu wracać. Zaczął pakować plecak, układając w nim starannie swoje skromne wyposażenie. Ostrożnie umieścił pośród ubrań spoczywające w słomianych koszyczkach flaszki z miksturami i filcową torbę, w której spoczywała bursztynowa kula rozmiaru dwóch solidnych pięści. Całość okrył zrolowanym kocem i zapiął brązowe klamry plecaka. Zarzucił go na ramiona, podniósł z ziemi okuty pięciostopowy kij i ruszył w kierunku pasterza, wylegującego się na trawie pomiędzy kozami.
- Dobry człowieku - rzekł do leżącego, wygrzebując z sakiewki drobną monetę - wskaż mi drogę do najbliższego miasta.
Do siebie zaś szepnął: Może jutro będzie lepszy dzień?

***

Nie. Następny dzień nie był lepszy. W każdym razie nie na początku.
Do Wolnej Przystani przybył już dobrze po północy. Pomimo późnej - czy może lepszym określeniem byłoby: wczesnej pory - miasteczko tętniło gwarem i zabawą. Na błoniach płonęły ogniska, wokół których krążyły korowody tańczących, po wąskich ulicach wałęsały się rozochocone grupki i pojedynczy amatorzy piwa i zabawy. Temujin, który w innej sytuacji nie stronił by od rozrywki i nie pogardził kuflem pienistego napoju, tym razem myślał jedynie o zacisznym i miękkim łóżku. Co, jak się okazało, musiało pozostać w sferze marzeń. Za zbójecką cenę ledwie udało się zdobyć ciasny kąt, w którym, z głową wspartą na plecaku i kocem naciągniętym na uszy jakoś dotrwał do rana.

Rozpoczęte następnego ranka poszukiwania sposobu na uzupełnienie zawartości w znacznej mierze opróżnionego trzosu spełzły na niczym. Jak się dowiedział, mieścina miała swojego alchemika, co raczej wykluczało wejście na miejscowy rynek mikstur.

Ostatnia, nieco desperacka próba wykorzystania swojego talentu poprzez danie iluzjonistycznego pokazu dla gawiedzi, okupującej plac przed okazałą kamienicą, nazywaną przez miejscowych Marmurowym Domem, również nie przyniosła pomyślnych rezultatów. Iluzyjny głos, którym Temujin usiłował zwabić do siebie widzów (postanowił bowiem nie zniżać się do zdzierania gardła jak jakiś uliczny przekupień) ginął w ulicznym harmidrze i rechocie gawiedzi obserwującej komediantów, wystawiających na podwyższonej scenie jakąś hałaśliwą sztukę. Iluzje Temujina podziwiała publiczność, składająca się jedynie z kilkorga umorusanych dzieciaków. Ostatnim numerem - gwoździem jego programu - miały być "płonące dłonie". Niestety, ziściły się obawy, pomimo których zdecydował się go pokazać. Widmowe płomienie, które otoczyły jego dłonie wywarły co prawda wrażenie na widzach, jednak przywołały równocześnie niewymownie przykre wspomnienia oraz swędzenie blizn na przedramieniu skutecznie rozproszyły koncentrację i iluzyjny ogień zgasł znacznie szybciej, niż Temujin by sobie tego życzył.
Pomimo uczucia porażki, pomny maksymy zasłyszanej od pary znajomych bardów "szanuj swoją publiczność, jaka by nie była", ukłonił się dwornie i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Publiczność, trzeba przyznać, potrafiła się zachować i pod stopy Temujina pofrunął grad drobnych przedmiotów: zaśniedziały miedziak, kasztan, kolorowe kamyki, jabłko, nadgryziona rzepa, czaszka jakiegoś gryzonia oraz figurka ptaka złożona z kartki papieru. To ostatnie znalezisko przykuło jego uwagę. Podniósł i ostrożnie rozprostował postrzępiony arkusz papieru, opatrzony licznymi odciskami drobnych, brudnych palców. Słowa "poszukiwani najemnicy", "zaginiona ekspedycja", "wynagrodzenie" sprawiły, że serce Temujina zaczęło uderzać mocniej. ~To jest właśnie twoja szansa. - przemknęło mu przez głowę.

Popołudnie poświęcił na uzupełnienie ekwipunku oraz na ćwiczenia z nowo nabytą procą. W dzieciństwie radził sobie z tego rodzaju "bronią" całkiem dobrze, jednak przez lata wyszedł z wprawy i dopiero po kilku godzinach ćwiczeń (i wprowadzeniu kilku drobnych ulepszeń) ołowiane kulki zaczęły w miarę regularnie trafiać w stary garnek, który, ustawiony na kołku, służył mu jako cel.

Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, skierował swe kroki do Barbakanu. Ulice, niedawno jeszcze tak ludne i gwarne, opustoszały. Zbliżając się do bramy prowadzącej poza wysokie ceglane mury, z daleka spostrzegł inne postacie, które, jak ocenił, przybyły w tym samym celu. Przyspieszył kroku, widząc gwardzistę gestem zapraszającego oczekujących do wnętrza budynku.
Dołączywszy, lekko zdyszany podążył za grupą aż do kolejnych drzwi, prowadzących do gabinetu. Obecny w nim siwobrody mężczyzna lustrował każdego z przybyłych przenikliwym spojrzeniem. Temujin, gdy nadeszła jego kolej, skłonił się lekko i siląc się na spokój, a nawet próbując nadać głosowi nonszelanckie brzmienie, rzekł:
-Temujin Padraxis, do usług. Biegły w szlachetnych sztukach iluzji i alchemii.
 

Ostatnio edytowane przez sieneq : 18-10-2021 o 21:06.
sieneq jest offline