Podczas swego ani nie długiego, ani nie krótkiego życia Lori zwykł w podobnych sytuacjach zachowywać grobowy spokój. Azaliż grobowy, bo stać bez słowa i ruchu prędko mogło obrócić się przeciw niemu. Ale co było innego począć?
Przez laty próbował inaczej. Gesty, słowa, wyjaśnienia. Jak groch o ścianę. W ludziach było coś takiego, wielce nie pojętego dla elfa, co daremnym sprawiało każdy trud.
Zastanów się mój miły. Co robisz? Strzała ostrą jest. Naprawdę chcesz zawierzyć im swój los?
I stał. Czekał. Spoglądał zachowując spokój. Odruchem niemożliwym do wyzbycia spamiętywał każdego zbrojnego, gdzie kto jest. A gdzie skryć się można i ile kroków do bram.
A honor? Czy ty w ogóle wiesz co to jest? Starać się zachować życie ponad wszelką wartość, skazujesz się na wegetację. Rozumiesz? Na wegetację!
Lori przyjął postawę podporządkowaną słowom swych towarzyszy-nie towarzyszy, bo prawdę powiedziawszy nawet ich nie znał. Ale znał ich grę. Półdziki elf, co może współistnieć na ludzkich warunkach. Co można zaprosić go do izby, posadzić w koncie. I choć gawiedź śmiać się będzie i dziwować, to nieludź zachowa formę i nie będzie latał pod sufitem czy stosował inne dziwności jakie tam elfy na swych hucpach mają w zwyczaju.
Maedhros! Słyszysz mnie!? Maedhros!
Stał, choć oczy miał stalowe, a dłonie zaciśnięte. Nie drgnął nawet gdy przed jego obliczem błysnęło ostrze Olivii Hochberg. Spojrzał jedynie w jej stronę, skupiając całą swą uwagę na czarownicy. Był obcy. W spojrzeniu tym nie było wiele z Loriego.