Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-11-2021, 22:32   #19
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Birger Gormsson, jak się prędko przekonali, wcale nie zyskiwał przy bliższym poznaniu. Zdawał się być krasnoludem nad krasnoludami, prawdziwym okazem typowego przedstawiciela swej rasy, który kindersztubę i dobre maniery miał w głębokim poważaniu. Rozchmurzył się nieco na słowa i przyjemny uśmiech Bereniki, przytakując na pytanie dziewczyny, ale gburowate nastawienie wnet wróciło na ganorskowe słowa, ściągając krzaczaste brwi w niemalże idealną monobrew.

- A chuj wam do tego? - Birger szczeknął w odpowiedzi. - Widzę, żeście najemniki, ale ogłoszenia nie dawalim. Jak wam kozodoje-plotkarze nadziei na łatwy zarobek za ubój latającej pokraki narobili, to się rozczarujecie.

- Latająca pokraka? - Odezwała się Berenika. - Cóż to za latająca pokraka?

- Eee - krasnolud podrapał się po głowie. - Kuroliszek się zowie. Latający jaszczur z błoniastymi skrzydłami i ptasim dziobem. Jadowite monstrum. Skórę w kamień jadem zamienia.

Dresden pokiwał głową, przypominając sobie wertowaną niegdyś w Ostrzogrodzie księgę. Słowa Birgera zgadzały się z zapamiętaną wiedzą, a i opis potwora odpowiadał rycinie z opasłego tomiszcza. Berenika natomiast wzdrygnęła się lekko, pamiętając wzmianki z pradziadkowych notatek o venenum lapidis, alchemicznym specyfiku z kuroliszkowego jadu właśnie, którym można było pokryć ostrze, nadając mu właściwości petryfikacyjne. Magicznie zmutowane monstrum mogło wzbogacić Bractwo. Jad będący alchemicznym reagentem, egzotyczna skóra na buty, łeb bestii jako trofeum... Możliwości było wiele, ale ryzyko skończenia jako kamienny posąg zazwyczaj przeważało szale. Nie tutaj.

- Druidka chciała Kapitanowi wybić ze łba polowanie - Birger kontynuował. - O równowadze przebąkiwała, o niszy ekologicznej, że ekosystem trzeba chronić. Tfu, jemiolarze jebani!

Krasnolud pewnie splunąłby, ale opamiętał się że był we własnym biurze i ograniczył się jedynie do splunięcia teatralnego.

- Druidka? - Zaciekawiła się Berenika. - Pan opowie coś więcej.

- A co tu opowiadać, panienko? - Birger, rozbrojony “panem”, spuścił nieco z tonu. - Przyszła skądś parę, paręnaście dni temu i zaczęła dupy wszystkim zawracać. Jak to jemiolarz - że o symbyjoze z naturą nie dbamy, że równowagą chwiejemy, że środowisko trzeba chronić, że na wzgórzach źle się dzieje. Ach, dajcież pokój. Jak wybyła do Szarej Warowni, wszyscyśmy odetchnęli.

- Na wzgórzach źle się dzieje? - Dresden powtórzył za krasnoludem, z pokerową miną. - Niepokoje jakieś?

- Kto go tam wie - Birger wzruszył wymijająco ramionami. - Na wzgórzach zawsze się źle dzieje, toż to wylęgarnia bandytów i pokrak wszelakich. I chuj wie, czy ekspedycyja Pionierów nie wkurwiła jakiegoś zaszytego pod ziemią licha.

Najemnicy spojrzeli po sobie, zadowoleni z faktu że temat będący celem ich wizyty wypłynął sam z siebie, naturalnie. Berenika nie ociągała się z kolejnym pytaniem.

- My po to właśnie. Kiedy ostatni raz mieliście kontakt z ekspedycją?

- Nigdy - Birger łypnął podejrzliwie na grupę. - Dostalim pismo z Hajoth Hakados, że ekspedycyję wysyłają i mogą nam Pionierzy zjawić się na “naszych terenach”. Ha!, jakbyśmy palcem po mapie rysowali granice. “Uprzejmie informujemy...”, dobre sobie. Chociaż nasz Kapitan docenił gest. Widzieć ich nie widzielim, bo szli od południa i nocowali na Wisielczym. Chłopcy widzieli z dala ognisko w ruinach, nie dalej jak dwa tygodnie temu. Nocowała pewnie tam, ta cała ekspedycyja.

- A innych osób wasi chłopcy nie widzieli? - Berenika trzymała stery rozmowy. - Nikt stąd nie wybierał się w tamte strony?

- Ślady widzieli, w zagajniku pod Wisielczym. Dobre miejsce na łowy, pewno chłopy upatrzyli sobie jakiegoś jelenia. Ale z naszych nikt tam się nie wybierał, kozodoje ciągną na Masyw, rolniki siedzą w sadybach w stronę Rybników, a myśliwi mają przygraniczne lasy. Pewnikiem po Pionierach ktoś tam nocował, bo ślady były z tydzień temu. Nie dalej.

- Nikt z tutejszych nic o ekspedycji nie wspominał?

Birger pokręcił jedynie głową, a Berenika pokiwała i podziękowała z uśmiechem. Dresden, dotychczas milczący, odchrząknął.

- A podróżni? Nic nie wspominali? Przez wasze miasteczko przewija się ich sporo.

- A co ja, baba przy praniu, żeby plotkować? - Obruszył się krasnolud. - Nic żem nie słyszał, jak plotek chcecie słuchać to w “Granicie” będzie ich w bród.

- Trasa ekspedycji miała od Wzgórza przebiegać na północny wschód - Dresden kontynuował niezrażenie. - Wy zapewne wiecie o tych terenach więcej niż my. Gdzie mogli się zatrzymać?

- Pełno na wzgórzach zrujnowanych resztek fortów i fortyfikacji, tam najwygodniej nocować. Zwiadowcy czasami tam się zatrzymują, przy dłuższych zwiadach. Pieczar i jam też pełno. I zagajników.

- I tam się źle dzieje? Ludzie nie gadają? Takie stare miejsca, to pewnie i ludowych podań i legend od liku.

- Bajdurzyć wam nie będę - oznajmił stanowczo Birger. - Chceta słuchać ludowych wierzeń, przekupy na targu pewnikiem wam opowiedzą. Ja mam lepsze i ważniejsze sprawy na głowie.

Rozmowę przerwał młodociany posłaniec, który wparował do gabinetu ni z tego, ni z owego. Przepchnął się i rzucił na biurko zrulowaną i przewiązaną prostą wstążką wiadomość, obrócił się na pięcie i czmychnął z gabinetu. Birger spojrzał znacząco wpierw na rulon, później na nich, a na samym końcu drzwi. Przesłanie zrozumieli, podziękowali za poświęcony im czas i wyszli.


***



Gaj nieopodal Podgórza, nieco ponad godzinę na północ, był malowniczy. Oko cieszyły kolory charakterystyczne dla tejże pory roku, gdy drzewa zaczynały gubić liście i przymierać na nadchodzącą zimę. Bukowo-dębowa mieszanka, akcentowana gdzieniegdzie brzozami, atakowała oczy jaskrawymi kolorami czerwieni, żółci i wszystkiego pomiędzy. Zalegające na runie, zrzucone już liście co jakiś czas mile i satysfakcjonująco chrzęściły pod butami. Świeże powietrze dobrze robiło samopoczuciu, zwłaszcza po oparach i dymie Podgórza.

Maakor i Berenika podziwiali piękno natury, zagłębiając się coraz głębiej między drzewa. Towarzyszący im Rawgh radośnie kicał gdzieś przed nimi, za nic mając otaczający ich wokół naturalny artyzm, ale druid prędko przywołał go do siebie. Sarnie tropy, którymi podążali od jakiegoś czasu, były coraz to świeższe i nie chciał ryzykować spłoszenia zwierzyny. Wyłożony wcześniej plan polowania wnet został wprowadzony w życie, gdy duet i tygrys rozdzielili się. Las wkrótce rozbrzmiał odgłosami obławy.

Koniec końców zdołali upolować dorodną sarnę. Berenika co prawda, nieprzyzwyczajona do leśnych terenów, rąbnęła przy pościgu w zalegającą stertę liści, gdy nie zauważyła wystających nad ziemię korzeni, ale obyło się bez większych uszczerbków na zdrowiu. Wzbogaciła się jedynie o parę siniaków i liściastą aureolę we włosach. Sarnę dotargali z powrotem w obręb Podgórza, do “Granitu”. Gospodyni przybytku Helga zaraz wskazała im miejsce na zapleczu, gdzie na spokojnie mogli zdobycz oskórować i rozparcelować w zamian za kawał mięsa. Skórę, jak wspomniała już wcześniej, mogli odsprzedać jej bratu robiącemu karierę w garbarstwie.


***



Temujin musiał przyznać, że pracownia alchemika Hagenbora była prima sort. Pod względem porządku daleko było jej do znanego gnomowi pedantycznego uporządkowania wpajanego i utrzymywanego przez Mistrza Merwyna, ale laboratorium na zapleczu miało wszystkie niezbędne narzędzia i przyrządy. Nawet w tym “artystycznym nieładzie”, jak Hagenbor określił zalegający i miejscami zakurzony pierdolnik, można było oddać się alchemicznej sztuce. Co zrobił Temujin. Nader skutecznie.

Gnom, po uprzednim lekkim uprzątnięciu miejsca pracy, zajął się dobrze znanymi działaniami przygotowawczymi. Szczęśliwie różnica wzrostu między krasnoludami i gnomami była minimalna, to i obyło się bez skikania po skrzynkach czy balansowaniu na taboretach. Temujin sprawnie urządził wydzielony mu stół, ustawiając wszystko wedle własnego przyzwyczajenia i sięgnął po moździerz.

Skupiwszy się na alchemicznym procesie, jedynymi oznakami upływu czasu było miarowe bulgotanie butli w kącie, destylującej hagenborowy samogon i sporadyczny dźwięk dzwonka u drzwi, zwiastujący klientów krasnoluda. Ale to było gdzieś na pograniczu, Temujin ledwo rejestrował dźwięki i otoczenie. Jakby w transie, sprawnymi i wyuczonymi ruchami mieszając, miażdżąc, proszkując. Tu obniżając temperaturę, tam znowuż podwyższając. Odlewał, przelewał, wsypywał. Dopiero Hagenbor wyrwał go ze stanu quasi-hipnozy.

- No, no, przyjacielu - alchemik zagwizdał. - Ładnieś się sprawił.

Temujin zamrugał. W dłoni zakorkowywał właśnie butlę z hartowanego szkła, wypełnioną ogniem alchemicznym, ale przed nim była jeszcze jedna. Bliźniaczo pełna do tej pierwszej.


***



Targ rozbrzmiewał typowymi dla targu odgłosami. Podgórzu do centrum handlu było daleko, ale na brak produktów czy dóbr nie można było narzekać. Głównym towarem były, jakżeby inaczej, surowce wydobywane przez tutejszych górników i obrabianie przez liczne warsztaty i kuźnie. Noże, sztylety, strzały, włócznie, ościenie. Prosta biżuteria z pospolitymi kamieniami szlachetnymi - od naszyjników, przez pierścienie, po kolczyki. Siateczki na włosy, sprzączki do pasów, rzeźby-miniaturki. Kawałek dalej Dresden dostrzegł stragan tkaczki, jeszcze dalej pracownię garbarza. Typowy, małomiejski targ.

Starania śledczego o zasięgnięcie języka początkowo spełzły na niczym. Słowa i krótkie historie powtarzały się, konsensus podgórzan był jeden - Wisielcze Wzgórze było nawiedzone. Żadna nowość, jeszcze w Przystani Aurelius napomknął o historii zrujnowanego kasztelu i skąd Wzgórze brało swą nazwę. Ludowe przekonanie o duchach i rzekomym nawiedzeniu ruin nie zaskakiwało. Dresden przez chwilę rozważał powrót do “Granitu”, nie chcąc tracić czasu na wtóre wysłuchiwanie tej samej historii, gdy zauważył siedzącą pod kamienicą staruszkę, dziergającą na drutach. Wiedział, że tu mogło mu się poszczęścić. Przysiadł na progu i zagaił.

- Oj, panocku - babuleńka zamlaskała, zapytana o Wisielcze Wzgórze. - Złe to miejsce, wierzcie mi. Przeszłością swą skalane i napiętnowane. Krwawy Alfred, pan na włościach z książęcego nadania, z czartami paktował. O, wielu powywieszał, ludzi i nieludzi niewinnych, by biesy zaspokoić. Syna własnego, pierworodnego... Ech...

- Syna oddał demonom? - Dresden odezwał się, gdy kobieta tylko kiwała smutno głową i szczękała drutami. - Za bogactwa i skarby?

- Nieee - babuszka zaprzeczyła. - Gdzie tam za skarby. Za miłość. Baronową plaga jakowaś zmorzyła, guślarska klątwa, w wieczny sen utułała. Próbowali wszystkiego, ze wszystkich stron świata ściągali czarowników, wieszczów, mędrców. Nic nie poradzili i baron do diabłów się zwrócił, pod kasztelem modły do ciemnych sił odprawiać zaczął. Ofiary z krwi i ludzi składał, wieszał na murach tych, co śmiali się odezwać. Szaleństwo dopadło barona, oj tak...

- W starych księgach i grymuarach zaczął szperać, szukać zaklęcia czy eliksiru, by ze snu baronową wybudzić. Na próżno, panocku, na próżno - westchnęła. - Uparcie jednak szukał dalej, brnąc w szaleństwo i za nic mając tych, co dobrze dla niego chcieli. W bogach, ciemnych bóstwach, zaczął szukać odpowiedzi. Sprowadził Czarne Siostry, kapłanki Gniewnej Jędzy. Wiedźmy zaczęły szeptać o starych grobowcach i kurhanach pod wzgórzami, na Masywie, z zapomnianą wiedzą zapieczętowaną magią. Baron zaczął najmować awanturników, sponsorować wyprawy w poszukiwaniu grobów.

- Tedy to Wzgórze zaczęto zwać Wisielczym. Syn próbował wyrwać ojca z szaleńczego transu, nawet i siłą odsunąć od władzy, do księcia się odwoływał, ale Siostry gusłami przewidziały jego plany. Baron powiesił go za zdradę, zaczął widzieć wrogów w każdym kącie. Złe to były czasy, oj złe. Wioski na potęgę pacyfikował, jak tylko zaczęto szeptać o buncie. Wzgórza spływały krwią, na drzewach tańczyły wisielce. Było źle...

- Zamek spłonął niedługo po tym - kobieta przestała dziergać. - Jedni mówili, że paladyni Dziedziczki wypalili zepsucie bożym ogniem. Drudzy, że baron płomienną ofiarę z siebie i sług swoich złożył. Trzeci, że Czarne Siostry ogień piekielny sprowadziły. Któż by tam wiedział, jak to było. Zostały tylko ruiny. Duchy wisielców i spalonych nawiedzają Wzgórze po dziś dzień. Cienie żyją w ruinach, sam Baron podobno nawiedza podziemia. Tyle historii o tym słyszałam, oj wiele, panocku, wiele...

- A grobowce, kurhany? - Odezwał się w końcu Dresden. - Znalazł ktoś tą zaginioną wiedzę?

- Hę? A gdzie by tam - kobiecina machnęła pomarszczoną dłonią. - Ino stare legendy. Starsze niż ja, to miasto i tutejsze gaje. Starożytni mędrcy może i leżą tutaj pod wzgórzami i w dolinach, ale nikt ich miejsc pochówków nie znalazł. Szukać szukało wielu, przez lata i wieki. I nawet Bractwo goni za zaginioną krasnoludzką twierdzą Dal Tywyll, ale to jeno legendy, panocku. W górach to tylko śmierć znajdą. Ech, ziębić mnie zaczęło, użycz no ramienia, dziecko.

Kobieta stęknęła, podnosząc się z ławy i chwyciwszy dresdenowe ramię, wskazała drzwi do kamienicy. Śledczy poprowadził staruszkę do środka, do jej skromnego mieszkania i, w przypływie dobrego serca, rozpalił palenisko. Podziękował za opowieść i zostawił kobietę, w myślach analizując zasłyszaną legendę.


***



Stukanie, pukanie, szuranie. Siwy dym, zapach węgla i tlącego się drewna, syk płomieni. Tu i tam rozmowy rzemieślników, śmiechy i wzajemne przekomarzanie się. Wąska aleja, powszechnie zwana Żelazną od ilości kuźni i magazynu żelaza, była dla Ganorska niczym terra incognita, niezbadana rubież, dziewicze tereny. Mocno zindustrializowane miasteczko było nowością, nawet w Przystani nie szło spotkać aż takiego natężenia robotników. Zaiste faktoria jakich mało, nawet jeśli to słowo dopiero co pojawiło się w ganorskowym słowniku.

Rzemieślnicy, pochłonięci robotą, nie poświęcali Ganorskowi i Urskowi za wiele uwagi. Wilk z zaciekawieniem wędrował brukowaną alejką, obwąchując ten czy tamten budynek i obserwując kowali przy pracy z przekrzywionym łbem. Równie zaciekawiony był Ganorsk, wykręcając głowę wte i wewte, oglądając wystawione na sprzedaż artykuły żelazne. Palcami przeciągnął po myśliwskim nożu, czując zimny nos Urska wciskający się w jego lewą dłoń.

Zimno. Zimno przenikało do szpiku kości. Gałęzie smagały go po twarzy, zostawiając czerwone ślady, wyrywając krople krwi. Zimno, chłód. Trzask. Szum liści. Trzask. Cień, na lewo. Cień przemykający między drzewami. Cień przepasany purpurową szarfą. Furkot szarfy. Strach. Cień, cień, cień, trzask, trzask, trzask. Coraz bliżej. Ból pod żebrami, ciepła krew meandrująca po żołądku. Trzask, przed nim. Cień, skaczący ku niemu. Nóż w dłoni, błysk. Maska. Maskamaskamaska. Zimno.

- Halo, halo!

Ganorsk wrócił do rzeczywistości, wizja rozpłynęła się. Wypuścił wstrzymane w płucach powietrze, ściągając z karku krople zimnego potu. Ursk zaskamlał gdzieś w dole. Kowal przed nim łypnął podejrzliwie wpierw na niego, a później na wilka.

- Będziesz kupować, czy tylko macać?

- Skąd pan ma ten nóż? - Wykrztusił Ganorsk.

- Znaleźny - kowal odpowiedział krótko. - Kuzyn znalazł w zagajniku na południe, niedaleko Wisielczego Wzgórza. Tylko mi tu nie próbuj wciskać, że to twój i go zgubiłeś. Chcesz nóż, płać za niego.

- Nie - szaman potrząsnął głową - to nie o to chodzi.

I zamilkł, nie będąc pewnym, o co tu chodziło.


***



Helmut i Helga, gospodarze “Granitu”, bez zbędnych dyskusji wpuścili Berenikę do przestronnej kuchni na zapleczu. Gospodyni wytłumaczyła dziewczynie, gdzie co było pochowane i czego mogła użyć do przygotowania zdobycznej sarniny, przeplatając instrukcje westchnieniami i różnymi wersjami “jakby tylko moja synowa tak do garów się paliła”. Kobieta zniknęła jednak z kuchni nader szybko, gdy już wdrożyła zaklinaczkę w tajemnice i rozkład swego królestwa. Klientela w głównej izbie wymagała nadzoru.

Berenika zaczęła krzątać się wokół stołu zajmującego centrum pomieszczenia, wyciągając potrzebne jej garnki, rondle i patelnie. Palenisko grzało przyjemnie, przepędzając coraz to chłodniejsze wieczorne powietrze bijące zza okiennic. Był ogień, był sprzęt kuchenny, była sarnina, był worek kartofli, były warzywa, były... Przyprawy! Berenika rzuciła się ku swojej torbie w kącie, przetrząsając ją w poszukiwaniu woreczków podarowanych przez Malcolma, ale zaraz ściągnęła brwi. Pergamin. Złożony na wpół, zapisany schludnym pismem.

“Śniłem o Tobie i innych. Wokół szalała krwawa zamieć, a z zawieruchy łypały na Was czarne twarze. Na wzgórzu z kości, ze spadającymi gwiazdami przecinającymi niebo, z wielkim wężem opasującym świat, gotowym połknąć nas wszystkich. Gdziekolwiek poniesie Was los, uważajcie na siebie. Strzeżcie się fałszywych proroków.

Ver heil ok sæl.

Almarr”


Berenika, mimo trzaskającego paleniska, poczuła powiew chłodu na plecach.


***



Wieczerza, trzeba było przyznać, była przednia. Upolowana przez Maakora i przygotowana przez Berenikę sarnina, podana z butelką pitaxańskiego czerwonego wina, stanowiła dla nich nie lada ucztę. Zwłaszcza, że Helmut przygotował dla nich prywatną salę, przylegającą do wspólnej izby w podzięce za sprawne rozwiązanie sytuacji z Florianem i Kargunem parę godzin temu. Kompania mogła więc raczyć się strawą i napitkiem we względnej ciszy i spokoju, a humory poszybowały wysoko na wzmiankę o podziemnej łaźni, którą mógł się poszczycić “Granit” dzięki krasnoludzkiej inżynierii i maszynerii, której działanie było dla wszystkich obecnych enigmą. Ale któż by się tym przejmował, gdy właściwie pod nosem - zaledwie parę kroków i stopni w dół - mieli gorące źródło.

Humor dopisywał nawet rano, pomimo nocy spędzonej we wspólnej sypialni, przypominającej uniwersyteckie dormitoria czy wojskowe koszary. Nastroju nie zburzyły też ciężkie, deszczowe chmury zdobiące nieboskłon i nadeszła od gór mgła, która spowiła otoczenie. Szarzyzna przerzedziła się dopiero po godzinie wędrówki, gdy Podgórze zostawili daleko w tyle i zaczęły się wzgórza. Spacer po pagórkach i dolinach wymagał nie lada kondycji, jedynie Ursk i Rawgh nie narzekali, ciesząc się otwartą przestrzenią i wolnością.

Wisielcze Wzgórze zaczęło rysować się na horyzoncie, a słońce powoli i mozolnie wspinało się na zenitową pozycję. Na skraj zagajnika, wspomnianego przez Birgera, dotarli bez przeszkód czy nieprzewidzianych problemów. Wilk i tygrys skoczyli radośnie między drzewa, a zaraz za nimi Maakor, najlepiej odnajdujący się w leśnym terenie. Śpiew ptaków towarzyszył najemnikom w wędrówce między drzewami, zasypującymi ścieżkę zrzucanymi liśćmi.

Zatrzymali się na polanie gdzieś w połowie drogi przez las. Miarkowali, że to mogło być ostatnie miejsce na postój przed wspinaczką na Wisielcze Wzgórze i ostałe nań ruiny, zdrowy rozsądek podpowiadał że krótki odpoczynek mógł wyjść im na dobre. Torby i plecaki z dobytkiem zaraz więc wylądowały na trawie, a najemnicy rozeszli się by sprawdzić najbliższą okolicę. Po paru chwilach spotkali się ponownie pośrodku polany, zadowoleni z braku znalezisk i bezpiecznego otoczenia. Chociaż nie, nie do końca.

Pierwszy zauważył to Ganorsk, jeszcze przy pospiesznym zwiadzie. Śpiew ptaków, który towarzyszył im od wejścia między drzewa, towarzyszył im i tutaj, owszem, ale na wschodnim krańcu łąki był cichszy. Kątem oka zauważył jak Maakor przygląda się koronom drzew w tamtym kierunku i spojrzał na ondyna. Nie potrzebowali słów, by się zrozumieć. Razem, ramię w ramię, ruszyli na kraniec polany. Ostrożnie i z dłońmi na orężu.

- Co do... - wyrwało się z gardła Maakora.

Druidzka runa znaczyła magicznie drzewo. Ondyn spojrzał dalej na wschód, omiatając spojrzeniem kolejne konary, ale dopiero Ganorsk, którego wzrok lepiej przebijał się przez zalegające cienie, wskazał mu następną runę. Maakor nie miał wątpliwości, że znalazłby następne jeszcze dalej.

“Tearmann.”

“Schronienie.”
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 05-11-2021 o 22:39.
Aro jest offline