Wątek: WFRP 2ed - III
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-11-2021, 20:16   #109
Bielon
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
Śnieg skrzypiał pod podkowami wierzchowców i płozami sań, konie szły równo buchając z nozdrzy obłokami pary, choć ciepłe słońce powoli topiło nagromadzoną przez zimę śnieżną czapę. Od czasu do czasu wielkie pierzyny śnieżne spadały z głuchym dudnieniem uwalniając zielone świerkowe gałęzie, które radośnie wyciągały zielone palce do promieni słonecznych. wiosna, jeszcze niemrawo, ale już sygnalizowała swe nadejście.

Rozmawiali. zastanawiając się głośno, co też uczynić ze zdobytymi plakatami rewolucyjnymi. Jak wykorzystać zdobyty dokument. Kogo to znów napotkać mogą na trakcie i przed kim jaką rolę zagrać. Lord Eryck dychał a jego policzki jakby się zarumieniły lekko, co Theo przyjął z zadowoleniem. Ingwar również. Mrukliwy sługa zdawał się dotychczas skupiać wyłącznie na tym, by jak najdalej odjechać z cudem ocalałym panem od Wusterburga. Teraz jednak, nieoczekiwanie włączył się w dyskusje. W najmniej spodziewany sposób.

-Uciekliście z miasta. - nie pytał. Stwierdzał. Tupik zamarł w pół argumentu. Wcześniej jakoś nie było okazji wytłumaczyć się przed sługą lorda z przyczyn ucieczki, on również nie pytał. Jednak teraz dość otwarcie już przy nim gadali. Chyba byli zbyt wylewni. - Nie dbam o to. Nie moja sprawa. Najważniejsze, że pomogliście mi przy Lordzie. Nigdy wam tego nie zapomnę. Wychowałem go niemal… - dodał wzruszony ocierając oczy, jakby chciał pozbyć się jakiegoś prószka. Tupik dałby sobie rękę odciąć, że widział łzę kreślącą swą ścieżkę po pomarszczonym policzku starego.

-No. - skomentował krótko Tupik. Nie wiedział w sumie co powiedzieć. Wszystko już przecież wygadali w żywiołowej dyskusji o rewolucyjnym dziele i zdobytych dokumentach. Pozostali kompani nie słysząc widać Ingwara, wciąż dyskutowali o dokumencie księżnej elektorki.

-W Teoffen znajdziecie schronienie i opiekę. Tam nic wam już grozić nie będzie. Będziecie bezpieczni. - „Bezpieczni”. Tupik mełł to słowo w ustach i myślach zastanawiając się co też ono znaczyć może. Tak dawno już nie czuł się bezpiecznie, że niemal zapomniał jak to było. - Będziecie gościem Lorda Eryka i jego salwatorami. Gdy Lord dojdzie do siebie nagrodzi was po królewsku.

To usłyszeli już wszyscy. Każdy w myślach zastanowił się co też Ingwar mógł mieć na myśli, ale podobały im się ich myśli. Choć każdy miał własne obawy. Bo życie nauczyło ich, że zmiany zachodzą w nim szybko i rzadko kiedy na lepsze.

Tylko raz minęli grupkę kmiotków, ale ci widząc ich orszak, widząc oręż którym obwiesili się aż nadto, zeszli im z drogi stając w głębokim, kopnym śniegu na poboczu. Zdjęli nawet z szacunkiem futrzane czapy i kłaniając się w pas życzyli im szerokiej drogi i łaskawej opieki Sigmara. Ingwar ściągnął przy nich konie i zatrzymał sanie.

-Czyi jesteście ludzie? - spytał najbliższego kmiecia. Ten skłonił się nisko zamiatając czapą śnieg.

-Nu, panie, my swoi. Z Podgajów. - machnął ręką za siebie w kierunku ku któremu przyszło im jechać.

-Droga przejezdna? Bezpieczna? - Ingwar spytał znowu. Kmiotki mięłły w dłoniach swe czapy z otwartymi ustami podziwiając zbrojny oddział.

-Ano. Śniegu nawaliło tej zimy, ale tabory co to od Rötenbach pod Wusterburg jechały, rozjechały wszystko. Przejezdna. My ze wsi przyszli mieć baczenie na drogę, bo to na wojnie wiadomo różnie być może. Ja kiedyś służyłem, wiem jak bywa. - odparł kmiot wylewniej, wyraźnie starając się popisać przed kumami. - A jak z oblężeniem Panie? Miasto już zdobyte? Będzie jarmark na wiosnę?

-Wojsko przegrupowuje się. Miejcie dobrzy ludzie dalej baczenie na trakt, bo w czasie wojny różne hultajstwo się może przywlec. Strzeżcie swych chałup! - Ingwar zaciął konie rzucając kmiotkom kilka szylingów pod nogi. Sanie ruszyły a za nimi pozostali odprowadzani pełnym podziwu spojrzeniem kmieci, którzy dopiero po chwili rzucili się na śnieg zbierać monety.

-Mówiłem, że tu opodal wieś jest. Podgaje. Przy Kaczym Strumieniu. No wieś, to za dużo powiedziane. Chat kilka, ale jak widać chłopi czujni są. Tam może odpoczniemy. Ale to wciąż za blisko na nocowanie. One Wiedźmie Wzgórza lepiej się nadadzą. Tylko byle byśmy zdążyli przed zmrokiem, bo po nocy tej jaskini możemy nie znaleźć. - Ingwar wyraźnie się ożywił. to, że na trakcie spotkali kmiotków, którzy nie wspominali o niczym co mogło by im zagrozić, o żadnych zbiegach ani tym bardziej zbrojnych kupach, podniosło go na duchu. Nie tylko jego zresztą. Wszyscy odetchnęli. Było popołudnie.

Do osady dojechali po godzinie niespełna. Podgaje były takie, jak mówił Ingwar. Kilka dymów snuło się leniwie z kominów obsypanych grubym śniegiem chat. Nikt tego śniegu nie zrzucał, bo zapewniał dodatkowe ciepło w chłopskich domach. Domy rozłożone były na obu brzegach strumienia, który parowem wcinał się w ziemię, choć teraz poznać to można było jedynie po równym ośnieżonym wądole wypełzającym z jednej strony lasu i niknącym w drugiej. Przez parów przerzucono drewniany mostek którym dalej biegł trakt prowadzący na Rötenbach. Tyle, że spokój małego sioła zakłócały gromkie, tubalne śmiechy, przyśpiewki śpiewane basem w akompaniamencie dwóch fujarek. Oczom jadących zaś ukazała się skupiona wokół trzech ognisk grupa niskich, krępych wojowników, którzy najwyraźniej rozłożyli się tu obozem. Krasnoludy. Nie było cienia wątpliwości. Musiało ich być z dwie dziesiątki, może kilku więcej. Siedzieli społem przy ogniskach na których piekły się dwie sarny. Lub inna dziczyzna. Gromkie śmiechy i śpiewy świadczyły o tym, że krępi mieszkańcy gór mają nieźle już w czubie. Nie wyglądali zresztą na jakiś zwarty oddział, ubrani byli w różniące się kolczugi, łuskowe pancerze a nawet zwykłe skórznie. I choć nie byli przy oręży, walał się on wszędzie wokół. Na mostku zaś wartowało trzech krasnoludów. Tym razem uzbrojonych, choć broń trzymali za pasem a nie w garści. Tylko kusza jednego leżała naciągnięta na balustradzie mostku.

-Mamy szczęście! To nie jest żadna banda! - zawołał Ingwar zacinając konie, zachęcając je do ostatniego już wysiłku. Same zresztą przyspieszyły kroku czując bliskie domostwa i spodziewając się wytchnienia i spyży. Krasnoludy z całą pewnością nie były bandą. Świadczyło o tym uzbrojenie, wystawienie czat a nade wszystko sam fakt, że były to krasnoludy. Honorowi mieszkańcy gór nie tworzyli band. Przynajmniej o takich się nie słyszało. Mimo to każdy z nich poprawił broń, sprawdził czy aby jest pod ręką i w gotowości. Mostek rósł w oczach.



-Stać! Kto jedzie? - krzyknął jeden z wartowników wysuwając się do przodu przed swoich dwóch towarzyszy. Drugi ujął kuszę i choć nie wycelował wprost w orszak prowadzony przez sanie, to z całą pewnością nie gdzieś w drugą stronę. Trzeci krasnolud nie ruszył się wiele, nadal stał oparty o poręcz mostku. Tylko prawicę wsparł na solidnym toporze zatkniętym za gruby pas. Przy ogniskach zauważono już przybycie orszaku, bo kilku synów gór podniosło się sięgając po swój oręż. Ale nie było wielkiego zamieszania.

-W służbie Lorda Erycka z Teoffen, wieziemy naszego pana, który ranion był w bitwie pod Wusterburgiem! - odkrzyknął wstrzymując konie Ingwar. Zaprzęg stanął na mostku, tuż przy wartownikach.

-Powiadacie że w służbie lorda jesteście? I on sam tu leży? - krasnolud pytał podejrzliwie powoli idąc wzdłuż zaprzęgu. Ten drugi, oparty o mostek, pogłaskał zdrożone wierzchowce po chrapach. Kusznik bacznie obserwował cały orszak nie poświęcając jednak nikomu konkretnemu większej uwagi. Krasnolud wspiął się na płozę i zajrzał do sań upewniając się, że mówią prawdę. - No, jest jak prawicie. Leży. - odparł zadowolony z tego co zobaczył, po czym wrócił do kozła i wsuwając kciuki za pas spojrzał w górę, na Ingwara mierząc go twardym, nieustępliwym wzrokiem.

-Jedziemy do Teoffen. - powiedział Ingwar, któremu coś w krasnoludach przestało się podobać. Już nie wyglądał na uszczęśliwionego.

-Lord to se już nigdzie nie pojedzie. Zwalcie go tam, do rowu, taki żalnik dla jego, tfu!, lordowskiej w dupę kopanej życi starczyć musi. Rekwirujemy wasze sanie. A wy broń złóżcie i do naszego wodza to może skórę ocalicie bo ze służbą my nie wojujemy.

Krasnolud powiedziawszy to czekał. Na to co powiedzą. Czekał on, czekał jego towarzysz, czekał i kusznik.

Tylko jakby mierzyć przestał do nikąd.


***

5k100
.
 
__________________
Bielon "Bielon" Bielon
Bielon jest offline