Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-11-2021, 13:34   #29
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

EMMA HARCOURT


Wyjechali na prostą, w milczeniu, pokonując kilka mil w zadowalającym tempie i wtedy ujrzeli Londyn. Finch zwolnił.

Cała metropolia zdawała się być spowita dymem licznych pożarów. Nad miastem wyraźnie górowały trzy kolosalne postacie ze skrzydłami, wysokie na kilkanaście, jeśli nawet nie kilkadziesiąt metrów. Wielkimi, ognistymi mieczami kolosy niszczyły wszystko na ziemi, kosząc ostrzami na lewo i prawo z siłą przecinającą budynki.

Już z daleka widzieli uciekających ludzi z miasta - samochodami, rowerami, motorami, czykolwiek. Byle dalej od skrzydlatych, ognistych olbrzymów.
Na ich oczach jednym cięciem miecza skrzydlaty byt rozbił Big Bena. Symbol Londynu zmienił się w kupę gruzu walącą gdzieś na ziemię, pomiędzy budyni. Jeżeli ktokolwiek znajdował się pod nim, raczej nie miał szans przeżyć.

Drugi skrzydlaty olbrzym, działający gdzieś w południowych częściach metropolii, mniej więcej na wysokości dzielnicy Odmieńców, nagle zionął ogniem - niczym smok - zapewne zamieniając w popioły i zgliszcza ulicę u jego stóp. Trzeci szalał gdzieś na wschodniej części stolicy Wielkiej Brytanii, zapewne na Rewirze.

Pieczęcie na ich piersiach znów zapłonęły, tak jak płonął Londyn. Zrównywany z ziemią metodycznie i bez pośpiechu przez trzy monstrualne, gigantyczne istoty z czterema skrzydłami, stworzonymi z ognia i światła. Było pewne, że każdy, kto stanie na drodze tych niszczycieli podzieli los zapewne taki, jaki już spotkał tysiące innych ludzi - spopielenie, śmierć w gruzach, rozdeptanie.
To była cholerna, metodyczna i pozbawiona nawet cienia humanitaryzmu czystka, w której ludzie i Fenomeny ginęły zapewne bez względu na wiek, płeć czy kolor skóry. Tak musiała ginąć Sodoma i Gomora.

Finch gwałtownie zatrzymał samochód. Zaklął szpetnie i zamilkł, zaciskając pobielałe nagle ręce na kierownicy.

- Ty jebany, skrzydlaty skurwysynu! - Warknął z furią kierując słowa gdzieś, w przestrzeń za szybą. - Mówiłeś, że nie dopuścisz do takiego obrotu sytuacji! Po to tworzyliśmy te cholerne Towarzystwo! Po to oddaliśmy swoje człowieczeństwo! Ale wiesz co, Jehudielu! Jak to mówi Emma - pierdol się! Pierdol się ty bezjajeczny fiucie! Bez twoje pomocy zrobimy to co trzeba. Bez twojej, kurwa, pomocy!

Chyba nigdy Emma nie widziała go tak wkurzonego. A potem ujrzała, że z oczu Fincha spływają łzy - wściekłości i bezsilności - znikając w jego brodzie.


VANESSA BILLINGSLEY

Zmiana w pracy silnika obudziła Vannessę. Nie zdążyła chyba pospać za długo, a głowa rozbolała ją tak, jakby ktoś miażdżył ją w gigantycznym imadle.

Przebudzeniu towarzyszyła świadomość, że stało się coś złego. Coś paskudnego i potwornego. Przeczucie było tak silne, że wygoniło ją na pokład.

Brigit Jensen i kilku mężczyzn kręciło się niespokojnie na pokładzie i spoglądało w stronę wybrzeża, do którego się zbliżali. Punktem charakterystycznym krajobrazu był kolejny zamek, wybudowany na wysokim, nadbrzeżnym wzniesieniu. To zapewne było Bamburgh. Z tego, co pamiętała Vannessa, było to niewielkie miasteczko na północny-zachód Anglii, na granicy ze Szkocją. Miasteczko osławione przez twórcę cyklu Bernarda Cornwella "Wojny wikingów" - poczytnej serii książek dziejących się w okresie najazdu Wikingów na Brytanię.

Od strony lądu wiał dość silny wiatr szarpiący ich ciała i ubrania, wprawiający dłuższe włosy w łopot. Brygit wydała jakiś rozkaz i łódź, ostro pracując silnikiem, zmieniła kurs, płynąc teraz kilkaset metrów od brzegu, z tego co Druidka była w stanie ocenić, na południe.

- Coś się stało niedobrego - Brygit stanęła przy niej przekrzykując wiatr. - Wystrzelono flarę nad latarnią w Bamburg. To sygnał, że mamy płynąć do Seahouses. To kilka mil stąd. Za parę minut będziemy na miejscu.

Faktyczne, ich łódź była sprawnym i szybkim ślizgaczem, i szybko wypłynęli zza wrzynającego się w morze cypla, a Vannessa zobaczyła niewielkie miasteczko, schodzące ku kamiennej przystani.

Jeden z mężczyzn spojrzał przez lornetkę i podał ją Brygit.

- Spokojnie, Keiran - rudowłosa oddała lornetkę towarzyszowi. - Jakby coś, załatwimy to po naszemu.

- Myślisz, że Antykról ich zawiadomił.

- Nie sądzę. - Pokręciła głową dziewczyna. - Są daleko od Londynu i od innych większych miast. Nie zdążyliby dojechać tak szybko.

- To co tutaj robią? Musieli mieć jakiś cynk.
- Albo medium, albo są tutaj przez przypadek.

- Mają cholerny wóz bojowy. Mogą podziurawić nas jak sito. I blokują jedyną drogę do miasteczka. Może popłyniemy dalej.

- Nie. Nie będę uciekała przez Borblakami. Chcą bitki, dostaną bitkę. Sheamus podjedzie po nas tutaj. Nie będziemy się ganiać po całym wybrzeżu.

- To jak to załatwimy?

- Mam plan.

Atak Brygit był niespodziewany, niczym atak kobry. Vannessa poczuła tylko potężne uderzenie w głowę i natychmiast pochłonęła ją ciemność wypełniona bólem.

* * *

Ocknęła się, czując że kręci jej się w głowie. Znajdowała się na podłodze jakiejś półciężarówki. Podłogę wymoszczono czymś miękkim i ciepłym, chyba jakimś śpiworem. Tył głowy Vennessy pulsował, podłoga wiła się pod jej ciałem, chciało się jej wymiotować.

- Spokojnie - głos Brygit był chłodny, dolatywał gdzieś z góry. - Przepraszam za to że cię uderzyłam, ale musiało być wiarygodnie. Biuro przyjechało po ciebie. Ale nie oddamy ci go. Musieliśmy zwiewać. Doszło do strzelaniny. Zaraz dojedziemy do Newcastle. Tam mamy swoją placówkę. Nasza Siostrzyczka postawi cię na nogi. Wtedy podejmiesz decyzję, co i jak.

Nie miała siły, by się odezwać, a co dopiero, by protestować. Znów zapadła w płytką śpiączkę.

* * *

Tym razem odzyskała przytomność, czując że leży w wygodnym tapczanie, przykryta czymś ciepłym i z miękką poduszką pod głową. Obok niej ktoś rozmawiał - dwie kobiety - Brygit i jakaś inna, a ona czuła bandaż na głowie. Bandaż mocno pachniał ziołami.

- Jak bardzo jest źle?

- Jeden jest w Birmingham. Straszna masakra. Miasto zostało zamienione w ruinę. Z tego co wiem, tak jest w całej Wielkiej Brytanii.

- Kurwa…

- Słownictwo, Brygit, proszę.

- Lynda? Ty tak na serio? Właśnie mamy Apokalipsę, a ty przejmujesz się moim językiem?

- Dama musi być damą, Brygit. I żadne okoliczności tego nie zmieniają. Odzyskuje przytomność.

Vannessa otworzyła oczy. Znajdowała się w jakimś nieduży, chyba wiejskim pokoju. Ujrzała pochylającą się nad sobą kobietę w średnim wieku, z częścią długich włosów opadających jej na szczupłe ciało.


- Cześć - powitała ją kobieta. - Jestem Lynda. I właśnie poskładałam cię do kupy, gdy Brygit, jak zawsze, najpierw podziałała nie myśląc o innych, a potem żałowała. Jak się czujesz? Zawroty głowy powinny za chwilę ustąpić. Użyłam na tobie moich zdolności uzdrawiania. Za kilka minut będziesz, jak nowo narodzona.

Faktycznie. Ból mijał bardzo szybko. Bodźce docierające do Vannessy były wyraźniejsze. Słyszała głosy ludzi krzątających się gdzieś za ścianą lub drzwiami - mówili coś o jakiś istotach, które niszczyły całe miasta. Czuła zapach świeżo upieczonego ciasta i zaparzonej kawy. Słyszała kwilenie ptaka.

- Przepraszam - powiedziała Brygit i Vannessa wyraźnie czuła, że dziewczynie jest naprawdę głupio. - Czasami tak mam, że działam szybciej niż myślę. Na szczęście Lynda jest bardziej ogarnięta.
 
Armiel jest offline