Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-11-2021, 00:29   #219
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 40 - 2525.XII.26 bct; południe

Czas: 2525.XII.26 bct; południe
Miejsce: 1 dzień drogi od wioski Aldery, dżungla, rogatki piramidy
Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, zachmurzenie, powiew, gorąco (-5)


Wyprawa do piramidy



Skoro w nadrzewnej kryjówce niewiele się działo nie było dziwne, że sprzyjało to tak obserwacji co się dzieje poza nią jak i rozmowom wewnątrz grupy. I tak choćby Carsten miał okazję porozmawiać z blond szablistką.

- Tak, raczej tak. Raczej zostanę u niego. Można nieźle zarobić i zawsze coś się dzieje. A jak się uda z tymi skarbami to może wreszcie będę bogata! - Kislevitka leniwie opierała się o pień drzewa i dumała o tej na razie dość mglisto rysująco się przyszłości. Myśl o dobrobycie i dostatku wywolała przyjemny uśmiech na twarzy Glebowej.

- A może zostanę tutaj, z nimi i zostanę Amazonką? - zaśmiała się niespodziewanie wskazując głową na tubylczą wojowniczkę traktując to chyba jako żart. - A ty Carstenie? Co zrobisz z tym całym złotem i skarbami jakie tu zdobędziemy? - odwzajemniła się Sylvańczykowi podobnym pytaniem.

Sama Meda wolała nie ruszać się z miejsca za dnia. Gdzieś tam na dole były pewnie rozstawione skinki kameleony jakie nawet Amazonkom trudno było wypatrzeć. A czarnoskóra wojowniczka wolała nie ryzykować wykrycia przez przeciwnika. Zwłaszcza tak blisko jego bazy gdy mógł wysłać przeciw nim właściwe dowolne siły. A skinki potrafiły poruszać się szybciej niż ludzie, Amazonki i nawet elf to nie była pewna czy by im umknął. Więc ucieczka przed nimi byłaby bardzo trudna.

Ale znała inny sposób. Można było iść drzewami. Po linach, gałęziach, konarach, lianach i tego typu pomocach. Wymagało to jednak hartu ducha i ciała. W końcu nie trzeba było wiele wyobraźni aby nie myśleć o tych kilku dziesiątkach metrach jakie pechowiec by spadał w dół nim roztrzskałby się o ziemię. Nie mniej tą ryzykowną metodę Meda uważała za mniej podatną na wykrycie z dołu niż zejście za dnia na ziemię i przekradanie się po niej.

- Oh, Carstenie, co jest w tej piramidzie tego tak naprawdę nie wie chyba nikt z nas. - Vivian widocznie poczuła się do odpowiedzi na rzucone w tłum pytanie Sylvańczyka. Odparła z łagodnym uśmiechem na swojej bladej twarzy.

- I nie, one tu nie mieszkają. One mieszkają w swojej wiosce na wyspie. A tu do tej pory urzędowała Lalande i jej świta. Więc większość tego co tu widzisz stoi zwykle pusta. - wyjaśniła szlachcianka jaka przebywała tu jeszcze zanim eskpedycja kapitana przybyła w te okolice. Jej zdaniem może wewnątrz i kogoś pochowano ale raczej budowle służyły jako świąntynie i obserwatoria astronomiczne. Amazonki zdawały się je traktować jak w Starym Świecie traktowano świąntynie o szczególnym znaczeniu, gdzie dokonano jakiegoś cudu czy objawienia.

A tak wielkie budynki jak piramidy miały więcej niż jedno wejście. Chociaż w oczy rzucały się tylko jedno, te na szczycie, gdzie na ściętym wierzchołku stał pudełkowaty budynek ze zdobieniami i tam było do niego wejście na wprost prowadzących na samą górę schodów. Ale Meda nie sądziła aby dało się użyć tych wejść w walce całych armii. Po prostu były zbyt wąskie i niewygodne aby je używały całe oddziały.

- Ale to na dole to nie jest ziemia. Stąd tego nie widać ale plac i ulice są wyłożone kamiennymi płytami. Tworzą całkiem solidne podparcie i szczerze mówiąc uważam, że to solidniejsze rozwiązanie niż nasze kocie łby albo rozjeżdżone błoto. Zwłaszcza jakby jechać czymś co ma koła. A na krańcach są rynsztoki do jakich spływa nadmiar wody. - panna von Schwarz chętnie wyjaśniła Carstenowi i towarzyszom ten architetkoniczny detal obcego miasta.

- Tak, tak! Głowa Togo też kiedyś zawiśnie przy czyimś pasie! O! Albo nawet na totemie! O! To byłoby coś! Ale teraz Togo będzie polował na głowy innych! - Pigmej jakoś ani się nie obraził ani nie pogniewał na uwagę czarnowłosego pod swoim adresem. Wręcz przeciwnie, wydawało się, że lubi rozprawiać na temat polowania na głowę. A własna śmierć nie wydawała mu się straszna, raczej traktował to jako naturalną kolej rzeczy.

Kolejne godziny, kolejnego dnia mijały. A te jaszczury kłębiły się tam za swoimi sprawami jakby to od zawsze było ich miasto. Z tego powodu wciąż trudno było ich zliczyć ale wydawało się być ich sporo. W dzień rzeczywiście przejawiały znacznie większą aktywność bo w nocy jak grupka zwiadowców kapitana zajmowała swoją pozycję w tym nadrzewnym gnieździe to w mieście panował grobowy spokój. Można było odnieść wrażenie, że jest opuszczone chociaż tam i tu świeciły się jakieś ogniska czy pochodnie. Teraz w dzień jednak jaszczury poruszały się niezmordowanie.

- Tam się chyba coś dzieje. - Zoja podniosła głowę do tej pory leniwie opartą o pień drzewa. Jej uwaga zainteresowała resztę. Pokazała patykiem jakim się bawiła o co jej chodzi. Właściwie to nie dało się tego przegapić. Po schodach tej największej piramidy wchodziła grupa tych małych gadów. Skinków jak je nazywały Amazonki. Ponieważ były ograniczone przez szerokość schodów do kilku osobników to ukształtowały coś na kształt kolumny idącej schodami. Skojarzenie mogło być o tyle silniejsze, że szły z tarczami i krótkimi włóczniami. Łącznie mogło być ich może około dwudziestu sztuk. Wyglądało na to, że idą w stronę tej świąntyni na szczycie.

- Oho. I chyba jakiś posłaniec przyleciał. - dodała Vivian wskazując brodą latającą gadzinę jaka przyleciała nad miasto. Musiała być jednak oswojona bo na grzbiecie ktoś siedział. Po czym jeździec skierował swoją dziobatą, gadzią poczwarę na dół i wylądował właśnie na szczycie tej nawyższej piramidy znikając obserwatorom z oczu.




Czas: 2525.XII.26 bct; południe
Miejsce: 0,5 dnia pieszo od wioski Aldery, dżungla, ???
Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, zachmurzenie, powiew, gorąco (-5)


Wyprawa na Wzgórza Terradonów



Pogoda dzisiaj była dwojaka. Z jednej strony musiało chyba być słonecznie bo nawet na dno tego morza zieleni docierały prześwitujące promienie światła. Co często przypominało światło przefiltrowane przez witraże w staroświatowych świątyniach. Więc było całkiem ładnie. Ale i gorąco. Ten tropikalny zaduch nie ustępował od rana ani na chwilę. Ludzie pocili się pod ciężarem ekwipunku albo pancerza. Lub niesionych towarzyszy. Do tego rozgrzanego i spoconego ciała lgnęły różne krwiożercze insekty. Nawet ta błyszcząca maź jaką poleciłym im smarować się Amazonki co miało odstraszać owady nie chroniła całkowicie. Dało się zrozumieć dlaczego tubylcy chodzą prawie bez ubrań.

I właśnie trzeba było jeszcze iść. Ponieważ nie mieli mułów ani innych jucznych zwierząt samo musieli dźwigać nosze ze swoimi zabitymi lub rannymi towarzyszami. To znacznie ograniczało ich prędkość i spora część wojowników obu płci musiała w danej chwili kogoś nieść. Podróż powrotna okazała się więc bardziej męcząca niż ta w stronę wzgórz. W południe zatrzymali się przy jakimś strumieniu na odpoczynek i popas. Ta przerwa w marszu bardzo się wszystkim przydała.

- Nie zdążymy do nas wrócić przed zmierzchem. Będziemy musieli nocować w dżungli. Jak dobrze pójdzie jutro w obiad wrócimy. - poinformowała go ciemnoskóra tłumaczka królowej Aldery.

- Szkoda. A miałem nadzieję nocować w łóżku. - zaśmiał się cicho Toras. Ale sądząc po minie to wolałby nocować za względnie bezpieczną palisadą na wyspie niż w dżungli.

- Myślicie, że jak nam poszło tam na wzgórzu? Dużo ich mogło odlecieć? Niektóre chyba odleciały. -Sabatini zagaił o nocną rozprawę z latającymi gadami. Rano te pobojowisko zasłane stratowaną trawą, okrągłymi gniazdami i gadzimi truchłami robiło wrażenie. Ale trochę trudno było oszacować jaką część przeciwnika udało im się załatwić.

- Policzyłem gniazda. Było ich tam z ponad pół setki. A trucheł może ze dwie albo trzy dziesiątki. Ale mogłem się pomylić i policzyć któreś ze dwa razy albo jakies pominąć. Trochę to wszystko było stratowane i pomieszane. Niektóre gadziny pospadały w dżunglę albo gdzieś na stoku. - elf podał swoje szacunki ale chyba zdawał sobie sprawę, że przez tak mało pewną metodę liczenia trudno było być tego pewnym.

- Tam były stare gniazda. Niekóre. One od dawna używają tego wzgórze do gniazdowania. Nie wszystkie były pełne. Nowe. - Majo pokiwała głową ale zwróciła uwagę, że sama ilość gniazd może być myląca.

Rozmowa przy ognisku i szumie strumienia trwała w najlepsze gdy w pewnym momencie dał się słyszeć potężny ryk jakiejś bestii jaki przetoczył się przez dżunglę. Wszystkie głowy w obozie najpierw zamarły a potem zaczęły się rozglądać. Ptactwo i małpy które bez przerwy skrzeczały i piszczały nagle zamilkły albo poderwały się do lotu.

- Co to było? - Sabatini zapytał jakoś odruchowo ściszając głos. Amazonki chwilę ze sobą szeptały bo też wydawały się zaniepokojone i zaskoczone jak ludzie zza oceanu. W końcu pokręciły głowami, że nie wiedzą. Coś co wydało ten ryk nie było na tyle blisko aby było widać co to ale jednak nie aż jakoś strasznie daleko bo ryk był słyszalny całkiem wyraźnie.




Czas: 2525.XII.26 bct; południe
Miejsce: 0,5 dni konno od głównego obozu, dżungla, ciała elfów
Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, zachmurzenie, powiew, gorąco (-5)



Iolanda



- Obawiam się moja droga Iolando, że po opuszczeniu obozu będziecie zdani sami na siebie. To zbyt daleko abyśmy mieli realne szanse wam pomóc. - kapitan nie ukrywał, że patrol jaki miała poprowadzić baronessa jest wyprawą w tropikalną dzicz. Na tyle głęboko, że nie było szans aby w obozie odebrano wezwanie o pomoc. Jakby wyszli poza zasięg z jakiej dało się usłychać strzelaninę czy trąbki to właściwie nie było możliwości komunikacji innej niż przez jakiś posłańców. Ale właśnie na takie patrole chodzili żołnierze ekspedycji badając teren dookoła. Jak do tej pory wszystkie patrole wracały bez natknięcia się na coś co by im zagrażało. A jeden z nich właśnie natrafił na owe elfie ciała. Akurat byli to kilku ludzi z jinetes jakich po powrocie kapitan używał właśnie do tego celu.

- Mam nadzieję, że nic nie zeżarło tych elfów. I, że je odnajdziemy. - powiedział porucznik de Avilla gdy wyjeżdżali z obozu. Obawy wydawały się uzasadnione. W końcu do celu nie prowadziła żadna droga ani szlak. Trzeba było jechać na przełaj przez dżunglę w której nie było łatwo o jakieś punkty orientacyjne jak było coś widać na kilkadziesiąt do kilku setek kroków dookoła. Im wyżej koron tym dalej je było widać. Ale najczęściej widać było tylko niekończące się kolejne drzewa. Brakowało widoku na jakieś wzgórza, miasta, drogi i inne tego typu punkty jakie w Starym Świecie pomagały w nawigacji. Nawet nie było widać słońca i gwiazd jakie pomagały w takich sprawach na otwartym terenie.

Jechali tak spokojnym tempem przez pierwszą połowę dnia. Było gorąco i duszno ale dzień wydawał się być słoneczny. Na dnie oceanu dżungli jednak i tak panował cień a miejscami półmrok. Przez tą podróż nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Aż dojechali do “to było gdzieś tutaj”. Ci kawalerzyści jacy uczestniczyli w poprzednim patrolu zarzekali się, że już są blisko. Jednak mieli kłopoty z trafieniem prawie dosłownie w punkt. W końcu coś tak małego jak miejsce potyczki na kilka osób mogła się kryć dosłownie za następnym krzakiem albo drzewem i w bezkresie dżungli była łatwa do przegapienia. Aby to sobie ułatwić kawalerzyści nacinali co jakiś czas mijane gałęzie. To jednak nie był niezawodny sposób i nawet jak jechali mniej więcej tą samą trasą co wczoraj w ciągu tej połowy dnia po kilka razy nie mogli odnaleźć tych nacięć a potem je odnajdywali. Lub jak jakieś odnaleźli nie byli pewni czy to ich własne czy jakieś powstałe w inny sposób.

- Udało się. Mamy to. - powiedział uśmiechnięty z ulgą kawalerzysta który podjechał do porucznika i baronessy. Ten skinął mu głową i ruszyli za przewodnikiem. Podjechali jeszcze kawałek nim dosłownie “nigdzie”, zza kolejnych pni i krzaków jakich od rana mijali mnóstwo dało się dostrzec dziwne starty gałęzi. Wyglądały jakby ktoś szykował wielkie ognisko ale zmienił zdanie albo nie zdążył go podpalić.

- Przykryliśmy ich gałęziami przed odjazdem. - wyjaśnił dowódca wczorajszego patrolu jaki odnalazł te ciała.

- Odwalcie je, chcemy zobaczyć ciała. - powiedział de Avilla i kilku jego ludzi zsiadło z siodeł, podeszło do tego stosu i zaczęli odrzucać gałęzie jakie miały chociaż symbolicznie chronić przed padlinożercami i stanowić chociaż namiastkę nagrobka. W miarę jak gałęzi ubywało stopniowo widać było spod nich coraz większe fragmenty ciał. W końcu się z tym uporali i stanęli obok pozwalając innym też rzucić okiem.

Nawet z siodła widać było cztery, leżące na wznak ciała elfów. Miały ze sobą sporo wspólnego. Wszystkie należały do elfów, wszystkie miały związane ręce na plecach i wszystkie miały ciemnoszerwone krechy na szyi. Ktoś im wszystkim fachowo poderżnął gardła. Brakowało im butów. Byli w samych spodniach i koszulach. Nie było też widać żadnych pasów, broni ani pancerzy.

- Wcześniej leżeli trochę porozwalani tu i tam. Ściągnęliśmy ich tutaj w jedno miejsce aby łatwiej było ich przysypać. Na moje oko to ktoś ich załatwił może dobę temu. Nie sądze aby więcej niż dwie. Dopiero zaczynają puchnąć i śmierdzieć. - powiedział jeden z kawalerzystów jacy odwalali te gałęzie i który był wczoraj na patrolu jaki znalazł te ciała.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline