Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-11-2021, 22:53   #1
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
[Neuroshima] Task Force 54

Wstęp



Lato ‘54-go okazało się bardzo gorące w północnej Minnesocie. I nie tylko ze względu na upał jaki zmieniał tutejszy step w półpustynie. Wysokie trawy zmieniały się w uschnięte badyle, rzeki w rzeczki, rzeczki w strumienie a strumienie w podłużny pas błota. Początek lata oznaczał falę upałów. Ale na froncie panował spokój. Front ciągnący się przez 3000 km przybierał różne postacie. Były i takie jego fragmenty co całymi kilometrami można było nie spotkać ani jednego żołnierza żadnej ze stron. Ale nie w Minnesocie. Przez północną Minnesotę prowadziła najkrótsza droga między główną plamą Molocha a jego trzema kleksami w Wisconsin. W najwęższym miejscu nie była szersza niż 200 kilometrów. 3 może 4 godziny spacerowej jazdy samochodem. Wiedziały o tym obie strony więc nie było dziwne, że się ufortyfikowały jak tylko mogły. A przez parę lat to sporo mogły. Tu po obu stronach linii frontu ciągnęły się zasieki, okopy i pola minowe jak z którejś z wojen światowych gdy front zatrzymał się na dłużej. Co jakiś czas roboty próbowały przebić się do swoich blaszanych braci we wschodnich enklawach a ludzie próbowali ich powstrzymać. Wtedy właśnie front ożywał i zaczynały się zmagania na pełną skalę.

Ale późna wiosna i wczesne lato były względnie spokojne. Wyglądało na to, że po wcześniejszych zmaganiach obie strony musiały złapać oddech i pozbierać swoje pokiereszowane w walkach siły. Zluzowano wykrwawione oddziały, odesłano je na tyły na odpoczynek, przeszkolenia i uzupełnienia. Zastąpiły je świeżymi siłami. Ale kilka tygodni a nawet miesiąc czy dwa minęły i te odesłane na tyły oddziały zaczęły wracać. A na froncie wciąż panował spokój. Zaczynała się tworzyć nadwyżka oddziałów co nie zdarzało się zbyt często. Więc w sztabach zaczęto główkować jak tu to wykorzystać.

Większość maja zeszła na tych sztabowych dyskusjach. Ścierały się dwa, przeciwbieżne stronnictwa: defensywne i ofensywne. Ci co byli za defensywą argumentowali, że spokój nie będzie trwał wiecznie i Moloch w końcu uderzy przeprowadzając jeden ze swoich rajdów lub nawet pełnowymiarową ofensywę. I aby przeciwdziałać dobrze jest mieć silny odwód. Ich przeciwnicy byli jednak zdania, że właśnie dlatego trzeba uderzyć pierwszym. Samemu wybrać czas i miejsce uderzenia. Ostatecznie wygrało stronnictwo ofensywne. W końcu rzadko udawało się ludziom przejąć inicjatywę w jakiejś większej operacji. Ta zwykle należała do robotów. A taka zamiana ról mogła znacznie poprawić morale i frontowych żołnierzy i ram głębiej na zapleczu a nawet w dalekich miastach. Wreszcie armia przestałaby się cofać i zrobiła krok do przodu odbierając tereny zagrabione przez Molocha. No i defensywą nie wygrywa się wojen.

Dlatego w czerwcu zaczęto szukać celów w jakie można by uderzyć. W końcu pod koniec czerwca wybrano miejsce do uderzenia. Trochę na północ od Fargo. Fargo było ryglem który od zachodu blokował najkrótsza drogę z głównego Molocha do jego mniejszych enklaw na wschodzie. Teraz w ludzkich sztabach postanowiono odepchnąć roboty od tego rygla. W tym celu na początku lipca zaczęto tworzyć siły jakie miały wykonać to uderzenie - Task Force 18 i 19. Zebrano w nim oddziały weteranów jakie uzupełnione i wypoczęte wracały na front po dwu trzy czy czteromiesięcznej przerwie.

Jeszcze gdy panowały ciemności, krótkiej letniej nocy saperzy z TF 18 po cichu wyczołgali się ze swoich okopów i ruszyli do przodu aby oczyścić drogę nacierającym kolegom. Po ciemku czołgali się, rozbrajali miny, przecinali zasieki i usuwali przeszkody tworząc wolny pas po którym mogły ruszać kolejne fale natarcia. Te zaatakowały o świcie 18-go Lipca. Walki o pierwsza linie choć zażarte to były krótkotrwałe. Ludziom udało się uzyskać zaskoczenie i lokalną przewagę

Wyglądało na to, że roboty nie spodziewały się ataku o takim rozmachu. Sobotnim rankiem czołowe oddziały TF 18 przełamały się przez pierwszą linię robotów i ruszyły ku drugiej jaka była kilka kilometrów dalej. Tu znów zaczęły się walki z rezerwami maszyn. W tym z ciężkim sprzętem jaki stąd wspierał pierwszą linię. A nie było już takiego zaskoczenia jak o świcie gdy atakowano po raz pierwszy. Mimo to w południe pułkownik Spears meldował o przebiciu się przez drugą linia i wyjściu na przestrzeń operacyjną. Czołowe oddziały TF 18 ruszyły na zachód, przed siebie. O zmierzchu dotarły do dawnej osady Casselton jakie było prawie 30 kilometrów w linii prostej od pozycji wyjściowych. W kwaterze głównej w Minnesocie nastąpiła euforia. Udało się lepiej niż planowano, TF dokonała wyłomu w linii frontu i posuwała się naprzód!

Wioska jednak była jednak ufortyfikowany punkt oporu robotów i zmotoryzowane siły lekkie nie były w stanie zdobyć jej z marszu. W zapadającym zmierzchu i ciepłym, letnim wieczorze pod wioskę docierały kolejne siły TF 18. O północy pułkownik Spears rozkazał atak. Liczył się czas. Z każdą kolejną godziną musiało maleć zaskoczenie robotów i rosła szansa na ich kontrakcję z prawdziwego zdarzenia. Na co właśnie liczono w sztabie. TF 18 miała stanowić wabik i kowadło jakie ściągnie okoliczne rezerwy robotów. Co powinno ogołocić front i przygotować pole do uderzenia TF 19 jakie miało stanowić młot. Razem miały się spotkać na zachód od Fargo i kleszczowo zamknąć roboty w kotle który można by stopniowo oczyścić. Taka akcja miała wytworzyć w miarę bezpieczny bufor na zachód od Fargo i być może stanowić przyczółek do przyszłych operacji zaczepnych. Tylko chyba nikt w tych planach nie spodziewał się, że Moloch może mieć plan na własną ofensywę.

---


W środę o 3 rano na okopy ludzi spadły pierwsze pociski artyleryjskie budząc drzemiących w ziemiankach i ruinach żołnierzy. Ale chociaż ich zaskoczyły to byli weteranami. Jak ci 13-tej kompanii kapitana Powellsa. Dali się zaskoczyć ale nie przestraszyć. Takie nękające ostrzały artyleryjskie zdarzały się prawie rutynowo. Jednak 15 minut później pociski wciąż rozstrzaskiwały okopy i zasieki. To już trwało za długo na napad ogniowy. Godzinę później gdy powinien już wstawać nowy świt roboty walnęły gazem. Kapitan Powell ochrypłym tonem rozkazał włożyć maski przeciwgazowe. Już on i jego chłopaki wiedzieli, że zaczęło się coś większego ale jeszcze nie wiedzieli co. O 04:30 coś się zmieniło. Eksplozje zaczęły się oddalać ale ziemia dalej drżała. Powell nie był na froncie od wczoraj. Wiedział co to oznacza.

- Zaraz się zacznie! Wyłazić! Jazda, jazda, ruchy! - wrzeszczał na swoich żołnierzy chociaż sam ledwo słyszał i w głowie mu szumiało od tego ciągłego dudnienia i obaw czy następny pocisk nie trafi bezpośrednio w ich ziemiankę. Jego chłopaki byli równie oszołomieni ale złapali za karabiny i granaty i wybiegli z ziemianki na transzeje. Trudno je było poznać. Znali tu każdy fragment terenu. Teraz wszystko się zmieniło. Zasieki były rozerwane i splątane, nowe leje upstrzyły transzeje niszcząc je momentami całkowicie. Z ziemianki sąsiedniego plutonu została tylko dziura w ziemi. Musieli zaliczyć bezpośrednie trafienie. Jednak mimo to biegli przez nierówną ziemię na dnie okopów aby zająć pozycję. I tak jak się spodziewał kapitan Powell zaraz jak tylko artyleria przesunęła swój walec na drugą linię to nastąpił szturm na pierwszą. Przez tą oddalającą się kanonadę nie słychać było klekotu mechanicznych nóg i wizgu silników. Przez wizjery gazmasek i kłębu wzbitego dymu, opadającej wciąż ziemi i unoszącego się gazu prawie do końca nie było widać napastników.

- Zaraz przyjdą! Trzymać się chłopcy! Trzymać się. Dajcie im popalić! - kapitan przechodził pomiędzy swoimi żołnierzami dodając im otuchy i klepiąc po plecach i ramionach. Długo nie czekali. Ledwo ogłuszona, oślepiona i pokiereszowana 13-ta kompania zdołała zająć swoje przemielone artylerią pozycję a już spadła na nich pierwsza fala robotów. Ale 13-ka stawiła im zażarty opór. Weterani zdając sobie sprawę, że nie mogą się ani ukryć ani wycofać walczyli do ostatniego naboju i żołnierza. Gdy w południe czołówki robocich sił lekkich jakie przetoczyły się po ich pozycjach rozbijały zaskoczony posterunek MP na krzyżówkach prawie 40 kilometrów na wschód od rogatek Fargo, ciężki sprzęt i roboty do walki na krótki dystans wciąż musiały stalą, ogniem i ołowiem likwidować każdy jeden bunkier, ziemiankę i załom okopów w jakich wciąż bronili się ludzie kapitana Powellsa. Dopiero w południe, gdy zduszono wszelki opór i na wschód runęły robocie wojska.

W sztabie w Minneapolis dopiero w południe zorientowano się w skali robociej ofensywy. Od rana spływały różne meldunki z całej linii frontu, że coś się dzieje. Ale trudno było złapać skalę i rozróżnić właściwie co. Wyglądało, że roboty chyba chcą urządzić jeden ze swoich szybkich, niszczycielskich rajdów. Jeden z nich przebijał się na południe od Fargo, w okolicach Wolverton. Skierowano przeciwko niemu jedyni silny, gotowy odwód jaki posiadało dowództwo Minnesoty - TF 19. Pułkownik McAfee przyjął rozkaz i z werwą poprowadził swoich ludzi do kontrataku. Wierzyli w siebie. W końcu mieli wysokie morale i byli weteranami gotowymi dać łupnia robotom i skopać ich z Fargo. I mieli rację. Gdy żołnierze zeskakiwali ze swoich ciężarówek, artylerzyści odczepiali swoje haubice, jak ta pułkowa grupa rozwinęła się w pełni i uderzyła na rozciągnięte siły robotów szybko sobie z nimi poradziła. Pułkownik McAfee rozkazał kontynuować natarcie aby zatkać wyłom i dotrzeć do linii frontu na której właściwie sytuacja była niejasna i nie było za bardzo wiadomo co tam się właściwie dzieje.

Wtedy żołnierze TF 19 natknęli się na prawdziwą, molochową powódź. Okazało się, że te siły jakie rozbili co je wzięto za jakiś wypad rajderów maszyn to tylko osłona. A przed czołem żołnierzy pułkownika ukazały się siły główne robotów. Pułkownik z niedowierzaniem obserwował przez lornetkę ten całe kolumny zmotoryzowane. Dopiero jego meldunek posłany do sztabu głównego uświadomił generałom skalę uderzenia. Rozkaz mógł być tylko jeden. Atakować! Natychmiast atakować! Zatkać wyłom! I żołnierze pułkownika zaatakowali. Zdawali sobie sprawę co się stanie jeśli ta robocia rzeka rozleje się po zapleczu frontu a może i całej Minnesocie. Więc atakowali. Desperacko atakowali. Mieli czym. W założeniach sztabowców 19-ka miała być bardziej mobilna od 18-ki więc tu przydzielono większość sił szybkich. Mieli prawie pełne stany osobowe i sprzętowe zaprawionych w bojach weteranów. Nie ulękli się więc nawet takiej przewagi robotów. I udało im się. Do środowego wieczora żołnierze pułkownika McAfee przebili się przez równie waleczne siły robotów. Odcięli tą robocią mackę jaka zdołała się już przebić przez front. Pułkownik wysłał do sztabu wiadomość o tym sukcesie i prosił o posiłki. Utknął bowiem okrakiem zwrócony frontem między tymi robotami co już się przebiły a tymi którym blokował przebicie. Potrzebował jeszcze paru batalionów aby go zluzowały a sam mógłby wówczas odepchnąć maszyny z powrotem na linię frontu. Z tymi co się przebiły jakoś by sobie poradzili później.

Ale w sztabie nie mieli mu już kogo wysłać. Do wieczora wszystkie rezerwy kierowano na północ. Jeszcze parę dni temu tam stacjonowała gotowa do walki 18-ka. Ale obecnie była ona z 40 km w głębi robociego terytorium. Nie było szans jej ściągnąć na czas. Do północnego wyłamania wysyłano każdy batalion, kompanię i pluton jaki udało się znaleźć. Ale nie miały one takiej siły ognia i mobilności jak przygotowany do ataku TF. Więc jedynie spowalniały napór rozlewających się robotów. Zajmowały jakieś wioski i farmy, stare umocnienia i probowały odeprzeć robocie ataki. Te najczęściej omijały takie pojedyncze punkty a gdy nie mogły lub nie chciały do akcji wkraczał ciężki sprzęt który wyrzynał sobie drogę na wschód. Więc kapitanowi McAfee nie było kogo posłać. TF 19 uparcie wytrwał na swoich pozycjach do czwartkowego popołudnia 23-go lipca prawię na dobę hamując południowe wyłamanie robotów. Ale widząc, że nie można co liczyć na posiłki, że roboty zaczynają obchodzić jego pozycję, że paliwo i amunicja kończy się w zastraszającym tempie pułkownik wydał rozkaz odwrotu na południe.

Odwrót był straszny. Teraz jakby roboty brały odwet za wcześniejsze przetrzymanie. Ludziom kończyło się paliwo, trzeba było przelewać jego resztki z jednych pojazdów do drugich i niszczyć te puste aby nie dostały się w ręce wroga. Każda droga wydawała się zaminowana. Trzeba było je udrażniać prawie co chwila. Wysłane do magazynów na zapleczu ciężarówki po paliwo stawały się łupem lekkich rajderów. Te nie miały szans stawiać oporu regularnym siłom pułkownika ale same ciężarówki pod lekka eskortą już niszczyły lub spowalniały całkiem dobrze. W końcu doszło do sytuacji gdy roboty zajmowały pozycję przed trasą grupy uderzeniowej zmuszajac ją do krwawego torowania sobie drogi odwrotu i tworząc jeden z wielu ruchomych kotłów jakie próbowały w drugiej połowie lipca wyjść z matni.

W całym zamieszaniu spowodowanym robocią ofensywą nikt nie zmienił rozkazów dla TF 18 co wciąż kontynuowała natarcie na zachód. Dopiero 23-go lipca, w drugim dniu ofensywy pułkownik Spears nie mając wyraźnych rozkazów z dowództwa i właściwie nie wiedząc co się dzieje poza jego grupą wydał rozkaz cofnięcia się do Casselton, przejścia do obrony i wysłał gońców do Fargo aby się zorientować co się właściwie dzieje. Nikt w TF 18 nie zdawał sobie jeszcze wówczas sprawy, że stali się najdalej na zachód wysuniętą pozycją ludzi jaka lada chwila może zostać odcięta przez robocią ofensywę. Nie wiedzieli o tym, że w piątek roboci rajderzy buszowali już po całym zapleczu Minnesoty a pod Small Detroit z robociej 2-ki ruszyło pomocnicze uderzenie na zachód nie pozwalajac ludziom oddelgować sił z tego odcinka frontu. I, że w sobotę 25-go, w trzecim dniu ofensywy te gigantyczne, robocie kleszcze zamknęły się pod Glyndon, z 15 km od wschodnich rogatek Fargo odcinając je od reszty Minnesoty a przy okazji także ich wysuniętą na zachód mackę. A w kolejną środę, 29-go przecięły i to połączenie odcinając TF 18 od oblężonego Fargo. Do tego czasu roboci terror rozlał się już po całej północnej Minnesocie i nic nie wskazywało, że to koniec letniej ofensywy.




Czas: 2054.07.29; śr
Miejsce: Dakota Północna; ruiny Casseltone; ok 20 km na zach od Fargo
Warunki: sucho, gorąco, słonecznie


- Panie kapitanie… - wysoki mężczyzna o zmęczonej, brudnej twarzy porośniętej równie brudnym zarostem drgnął gdy usłyszał głos radiowca za sobą. Podszyty niepewnością jaka nie zapowiadała nic dobrego. Żadna nowość. Od tygodnia nie było dobrych wieści. Szkoda. Przydałaby się jakaś.

- Mów. - mruknął kapitan wewnętrznie przygotowując się na kolejny cios złych wieści. Aby to zamaskować sięgnął po paczkę szlugów leżących na stole. Dobrze, że jeszcze fajki się nie kończyły.

- Zameldowali się. Przebili się do Fargo. Są już bezpieczni. Tak w miarę. - radiowiec zaczął od tych dobrych wieści. Oficer skinął głową starając się nie okazać jaką ulgę mu sprawiła ta wiadomość. Czekał na nią z niepokojem. Wreszcie się doczekał. I udało im się! Cholera jasna mimo wszystko udało im się! Konwój z rannymi wyjechał jak jeszcze było ciemno. Jechali też w ciemno. Nikt nie wiedział czy im się uda. Sytuacja była bardzo niejasna. Wszyscy i tutaj i ci w konwoju liczyli się, że im się nie uda. Że będą musieli zawrócić albo blaszaki ich załatwią. Ale mimo to pojechali. Trzeba było stąd wywieźć kogo się da. Widział jeszcze o świtaniu jak pakowali zakrwawione ciała w mundurach do ciężarówek wojskowych, cywilnych, do furgonetek do czego się tylko dało. Część z nich znał, to były jego Bękarty. Jak choćby tą czarnowłosą starszą sierżant jaką na noszach w pośpiechu ładowali na pakę ciężarówki. Była blada i nieprzytomna. Podpięta pod kroplówkę. Inni wyglądali podobnie. Kto miał szczęście był nieprzytomny. Inni jęczeli, krzyczeli, płakali i majaczyli. Kiepsko to wyglądało. Jak każdy transport rannych z Frontu.

- A ta zła wiadomość? - zapytał spoglądając w okno. Tam też się kiepsko działo. Widać było jakieś czarne słupy dymów w oddali. Pewnie na pograniczu miasteczka albo nawet za. I dudnienie artylerii.

- Odcięli korytarz. Odcięli nas panie kapitanie. - radiowiec wypalił jakby liczył, że oficer coś na to poradzi tak od ręki. Znaleźli się w kotle! O matko odcięli ich! Te cholerne blaszaki ich odcięły!

- Liczyliśmy się z tym kapralu. Dobrze, że naszym udało się jeszcze przebić. W Fargo będą bezpieczni. To jest miasto - twierdza. Blaszaki musiałyby ją zdobywać miesiącami. Zrobiłby się z tego drugi Stalingrad. - kapitan odwrócił się wreszcie od okna aby być frontem do radiowca. Uśmiechnął się do niego aby dodać mu otuchy i mówił spokojnym głosem. Kapral zawahał się ale skinął głową. Nie do końca wiedział o co chodzi z tym Stalingradem. Jakiś film chyba oglądał kiedyś. To chyba gdzieś tam w Rosji było czy co. Ale kojarzył, że jak coś porównywać do tamtej bitwy to znaczy, że ciężko. Że przejebane kompletnie. No a akurat kapitan Gerber lubił takie dziwne powiedzonka i porównania. I kapral nie był pewny czy inni coś z tego łapali bo on niekoniecznie. No ale chyba nie wierzył w szybki upadek Fargo a to mu dodało otuchy.

- A my? Kiedy my będziemy w Fargo? - zapytał z nadzieją patrząc na oficera. Skoro tam było względnie bezpiecznie to chyba powinni tam wrócić. To wydało mu się oczywiste.

- Jak będzie czas to tam wrócimy kapralu. Dziękuje za wiadomość. - Gerber nie tracił uspokajającego tonu ale dał wyraźny znak, że czas kończyć tą rozmowę. Kapral skinął głową, zasalutował dość niedbale i pospiesznie opuścił kwaterę kapitana idąc szybkim krokiem do swojej kabiny łącznościowców.



Czas: 2054.07.31; pt
Miejsce: Dakota Północna; ruiny Casseltone; ok 20 km na zach od Fargo
Warunki: sucho, gorąco, słonecznie


Lato. Lato na stepie. Słońce smaliło niemiłosiernie, każdy ruch na zewnątrz wzbudzał kurz a poza miastem nie było zwykle szans na kawałek cienia. Dostęp do wody stał się kwestią życia i śmierci. A wody zaczynało im brakować.

- Możemy spróbować nocnego ataku. Blaszaki nie będą się tego spodziewać. Do tej pory atakowaliśmy w dzień. W nocy jeszcze nie. Najwyżej patrole. Ale teraz uderzymy z całą siłą. Musimy tylko poprosić o wsparcie artylerii z Fargo. Niech dadzą nam osłonę. - major ostrzyżony na wojskowy jeżyk tłumaczył swój pomysł na wyrwanie się z matni.

- A o której ten nocny atak? Dopiero co próbowaliśmy. Nasi ludzie są zmęczeni. Jest po 30*C w cieniu. O ile gdzieś jest cień. Amunicja nam się kończy. Leki. Wszystko nam się zaczyna kończyć. - drugi oficer pokręcił głową. Był wyraźnie zniechęcony. Byli zmęczeni. Wszyscy. I tu w sztabie i tam żołnierze na różnych frontach. Atakowali wczoraj i dzisiaj aby tylko przebić się przez okrążenie. Ale blaszaki nie puszczały. Też zdawały sobie sprawę, że jak utrzymają okrążenie to im to wystarczy. To wygrają. Wcześniej lub później. Zdobędą ruiny Casselton bez większych walk.

Zrobiło się już trochę chłodniej jak zaczął się zbliżać wieczór. A wciąż nie mieli planu co robić dalej. Byli w okrążeniu. W matni. To przerażało każdego. Od zwykłego szeregowca na froncie po najwyższe szarże tutaj w sztabie. Z tego przerażenia atakowali desperacko wczoraj i dzisiaj. Nie przebili się. Opór blaszaków był zbyt silny. Więc byli gotowi powtórzyć atak ponownie. Dziś w nocy, może jutro rano. Byle przebić się do Fargo. Miasto też było okrążone. Ale tam była duża baza, duże magazyny, stanowiska artylerii, tam można było się bronić i bronić. A tutaj? Tu była tylko tymczasowa baza. Przyczółek jaki zdobyli ledwie dwa tygodnie temu. Teraz zastanawiali się czy to nie była jakaś robocia podpucha. Bo tak ładnie im szła ta ofensywa na Casselton. Ruszyli dotarli, zdobyli. I jak się umacniali i zastanawiali się co począć dalej bo nikt nie spodziewał się, że tak dobrze im pójdzie niespodziewanie runęła na wschód robocia ofensywa. Kompletnie zaskakując ludzi. Runęła chyba na północ i południe od Fargo biorąc miasto w klasyczne kleszcze. Dlatego z początku im w Casselton a nawet w Fargo oberwało się niewiele. Wieści były kiepskie. Pancerne kleszcze maszyn dotarły aż do swoich robocich braci w 2-ce*. Kompletnie zdezorganizowały nie tylko front ale i zaplecze ludzi buszując zmotoryzowanymi zagonami po całej Minnesocie. Wreszcie wzięły się za Fargo i trzy dni temu przecięły wąski lądowy cypel odcinając połączenie między nimi a Casselton.

Teraz najważniejsze głowy w Casselton głowiły się nad opcjami. Plan nocnego ataku raczej zarzucono. Okazał się nierealny po dwóch dniach zaciętych walk o przełamanie pozycji kompanie były zbyt wykończone. Najprędzej jutro rano. Więc zaczęto rozważać czy nie spróbować ataku po innej osi niż tak jak dotąd - wprost na Fargo. Albo skrócić front, okopać się tutaj i wziąć na wstrzymanie. Może jak się uspokoi to z Fargo ruszy jakieś natarcie? Wystarczyło przetrwać i wytrwać do tego czasu. Albo zaryzykować, rozproszyć oddziały na małe grupki i polecić im przebijać się na własną rękę. Aż tak daleko nie było. W linii prostej do miasta było jakieś 20 km. Do przejścia w jedną noc. Plan był desperacki, oznaczał właściwie utratę kontroli nad jednostkami, przestaliby się liczyć jako zwarta jednostka. Ale dawał nadzieję, że komuś się uda. Że ktoś się przebije do swoich.

Słuchał tego wszystkiego i mało się udzielał. Wiedział, że czy w ataku czy w obronie na czele będą jego Bękarty. Jak się atakowało trzeba było oczyścić przedpole z min i zasieków. A jak się wycofywało trzeba było takie miny i zasieki postawić. Od tego byli saperzy. Czyli właśnie 7 IBEC. Poszczególne oddziały miały swoich saperów no ale jako zwarta kompania to były tylko Bękarty. Właściwie z powodu strat to już została ich może z połowa kompanii. Ale inni też ponieśli podobne straty. Jak tak ich słuchał to w końcu wstał do okna i wpatrywał się w horyzont. Musiał zapalić. Byli w dupie. Wszyscy to wiedzieli. I tutaj i tam na zewnątrz, każdy szeregowy żołnierz to wiedział. Byli w dupie. Byli odcięci. Byli w okrążeniu. W kotle. Co gorsza przy całości sił byli niewielkim oddziałem. A wróg otoczył Fargo i zalał zaplecze frontu. Panował chaos jakiego dawno tu nie było. Cóż znaczyła ich kropka w Casselton na sztabowych mapach jak tu cały front pękł i niektórzy wieszczyli, że Moloch połączył się z 2-ką. Może mieli rację.

- Nie możemy tu zostać. Tu jest za mało wody. Bez dostaw z miasta nie utrzymamy się tu dłużej niż kilka dni. - odezwał się w końcu wciąż wpatrując się w horyzont za oknem. Zmierzchało. A w oddali wciąż widać było dymy i płomienie. Małe i wyglądały jak zabawkowe. Ponieważ od dłuższego czasu milczał teraz inni popatrzyli na niego pytająco. Nie byli durniami. Też o tym wiedzieli. Dlatego czując presję czasu i kończącej się wody tak desperacko chcieli się przebić do miasta. Tam była woda.

- To co pan proponuje kapitanie? - zapytał pułkownik. Inni też zwrócili się ku sylwetce stojącej w oknie.

- Tamto. - kapitan wskazał papierosem na odległy punkt widoczny na horyzoncie. Mamił oczy odległymi światłami jak lampa jakąś ćmę.

- Ma pan na myśli Alice? Chyba pan żartuje. To jakieś 30 kilometrów w linii prostej! - prychnął jeden z majorów. I ta nowa propozycja dolała oliwy do ognia. Kłócili się cały wieczór. Pomysł wydawał się absurdalny. Wycofywać się w głąb Molocha?! To szaleństwo! W lini prostej to z Casselton było jakieś 30 kilometrów. Może trochę mniej. Ale z Alice do Fargo albo linii frontu to już by się zrobiło z 50 albo i 60 kilometrów. Tyle by trzeba się wycofywać lub tyle ktoś by musiał się do nich przebijać. No i to już było poza zasięgiem artylerii. A teraz chociaż byli na samym szarym końcu na liście próśb o wsparcie to jednak wciąż byli w zasięgu rażenia sojuszniczej artylerii stacjonującej w Fargo. To był duży plus.

Przeważyła woda. W Alice był dziwny kombinat robotów położony nad lokalnym jeziorem. Woda w jeziorze prawdopodobnie nie nadawała się do picia. Ale wywiad i spece z Posterunku szacowali, że ten kombinat to elektrownia wodna. Tam była woda. Sam obiekt był bardzo cenny dla Molocha bo zasilał cały okoliczny odcinek frontu. Stąd roboty energetyczne wyjeżdżały wzdłuż frontu aby ładować swoich mechanicznych braci. Z tego względu już nie raz ludzie dumali o tym aby zniszczyć ten obiekt. Ale nie było na niego siły. Był poza zasięgiem artylerii a i pół setki kilometrów w głąb robociego terytorium stanowiła spory margines bezpieczeństwa przed naziemnymi rajdami. Zaś lotnictwo już dawno zostało wyeliminowane z tej wojny. Więc światła tego kombinatu drażniły ludzi którzy je widzieli ale nic na to właściwie nie mogli poradzić. I właśnie tam proponował dostać się i zabunkrować Gerber.

- To jest solidna baza robotów. Nie oddadzą nam jej bez walki. Zresztą to byłby cały dzień marszu. Musielibyśmy się przemieszczać na piechotę. - major pokręcił głową dając znać jak liczne przeszkody widzi przy realizacji tego szalonego planu.

- To prawda. Ale raporty mówią, że obrona jest solidna ale głównie przed naszymi zwiadowcami. My tu mamy cały odpowiednik batalionu. Wszelkie odwody jakie mogłyby nas zablokować poszły na wschód. Szaleją po Minnesocie albo blokują nas abyśmy się tam nie przebili na wschód, do Fargo. Zachodni kierunek jest jedynie dozorowany. I trochę pojazdów mamy. Możemy wysłać na nich grupę szturmową aby opanowała przyczółek. Może część obiektu. Reszta dotrze tam na piechotę. Tak jak pan mówi na piechotę to byłby dzień albo noc marszu. Jak dotrą wesprą w działaniach grupę szturmową. Jak tu zostaniemy padniemy z pragnienia w ciągu kilku dni. Jak się rozproszymy pewnie komuś uda się dotrzeć do naszych ale stracimy cały sprzęt i rannych a straty będą duże. Przebić się do Fargo nie damy rady póki obrona jest tak silna jak dzisiaj i wczoraj. A nie możemy czekać. Zaś w Alice jak opanujemy obiekt mamy wodę, energię i schronienie. - kapitan Gerber przedstawił jakie widzi rozwiązanie tego nierozwiązywalnego problemu. Jeszcze pozostawała sprawa prowiantu. Raczej mało prawdopodobne było aby roboty zgromadziły żywność w fabryce energii. No ale jeszcze póki co prowiant mieli swój, trzeba było go tylko przetransportować do Alice. No i czekać tam na odsiecz. To było skrajnie ryzykowne rozwiązanie. Ale jak już dochodziło do północy większość oficerów ze sztabu i sam pułkownik wydawali się być przekonani do takiego rozwiązania. Wbrew pozorom gra wydawała się warta świeczki. Zwłaszcza jak byli zdani tylko na własne siły i póki trwała wojenna zawierucha nie bardzo było co liczyć na pomoc z zewnątrz. Nawet wsparcie z Fargo wydawało się dość iluzorycznie jak miasto samo przeżywało własne oblężenie.

---


*2-ka - Enklawa 2. Druga enklawa Molocha, pierwsza z trzech największych w okolicach Wielkich Jezior. Pierwsza licząc od zachodu.

---




Czas: 2054.08.06; cz
Miejsce: Minnesota; Minneapolis; ok 350 km na pd-wsch od Fargo
Warunki: sucho, gorąco, słonecznie


Lato 54-go okazało się bardzo gorące. I to nie tylko ze względu na suche, stepowe warunki jakie panowały w północnej Minnesocie. Za oknami kolejny, gorący, letni dzień miał się ku końcowi. Za tymi oknami sztabowców panował nieprzerwany zgiełk i ruch. Tak było już trzeci tydzień gdy w drugiej połowie lipca ruszyła robocia ofensywa. Tak było nadal. Przez pierwsze kilka dni ofensywy wydawało się, że wszystko stracone. Że roboty połączą się ze swoimi robocimi kamratami w 2-ce. Stworzą jednolity front i kolejny fragment USA stanie się ich domeną na stałe. W sercach ludzi wstąpiła trwoga a wiele oddziałów wycofywało się lub nawet wpadało w panikę aby tylko ujść przed uderzeniem robociego młota. Wydawało się, że robocia fala zmyje ludzką obronę i cywilizację. Jak tama frontu pękła to ta powódź zaleje wszystko dookoła. Tak to wyglądało jeszcze dwa tygodnie temu, w ten najczarniejszym momencie letniej ofensywy. Ale tak się nie stało.

W tej powodzi jak wyspy i ostańce wciąż trwały ludzkie enklawy oporu. Tam gdzie były przygotowane zawczasu punkty oporu jak i tam gdzie akurat roboty dopadły jakąś grupę czy oddział zmuszając ich do pozostania w miejscu. Jak magnes uwagę wszystkich stanowiło Fargo. Odcięte już w drugim albo trzecim dniu ofensywy. Ale miasto od lat było korkiem czopującym najkrótszą drogę z kontynentalnego Molocha do jego największych enklaw na wschodzie. Od lat było miastem frontowym więc zmieniono je w twierdzę. To była solidna baza z magazynami, szpitalami polowymi, bateriami artylerii i mnóstwem umocnionych punktów. Miasto już bywało nieraz miejscem zażartych walk między ludźmi i robotami. Więc było przygotowane do obrony okrężnej. I obecnie realizowało ten scenariusz. To było największe skupisko ludzkich obrońców przed tą robocią nawałą. Ale obecnie było na dość dalekim zapleczu ziemii niczyjej lub opanowanej przez blaszaki. Ale były też i inne.

Spalony Słońcem step miał konsystencję asfaltu i betonu. Płaski teren zmieniał to w idealne pole manewru dla sił zmotoryzowanych. Mobsprzęt i ciężki sprzęt Molocha nie musiał się ograniczać do dość łatwych do obsadzenia i zablokowania dróg. Mógł jechać na przełaj a i tak jechało się jak po drodze. To znacznie ułatwiało wszelkie manewry robotom. Zwłaszcza, że ilościowo przeważali w sprzęcie zmotoryzowanym nad ludźmi którzy najczęściej poruszali się na własnych nogach. W walce manewrowej na szerokich, płaskich przestrzeniach spalonego kontynentalnym latem stepu to prawie zawsze roboty miały inicjatywę. Wybierały czas i miejsce ataku oraz jego kierunek. Szybkie zagony pancerne i zmotoryzowane maszyn potrafiły się pojawić znienacka całe dziesiątki kilometrów od linii frontu wprowadzając chaos i zamieszanie, przecinając drogi zaopatrzenia i niszcząc słabiej bronione punkty oporu lub kolumny transportowe.

I wtedy, w tej najczarniejszej godzinie, pojawił się generał Henderson. Wydał odezwę przez radio i na piśmie. Klarowną ale złowieszczą. “Wytrwajcie! Wytrwajcie a zwyciężymy! Ani kroku w tył! Wytrwajcie! Wytrwajcie a zwyciężymy!”. Właściwie nawet teraz nie było wiadomo czy on rzucił to hasło czy to jakiś reporter, pismak, propagandysta czy natchniony radiowiec. Grunt, że rozniosło się jak pożar po stepie. “No pasaran!”*. Ale stało się hasłem, mottem i ideologią jakiej tak desperacko potrzebowali ludzie.

---


“No pasaran!” krzyczał szef lokalnej milicji. W porównaniu do regularnego wojska byli słabo uzbrojeni. Ale pochodzili z tych okolic. Ściągnięto ich kilka dni temy aby obsadzili outpost na w sąsiedniej osadzie opuszczony przez MP których z kolei ściągnięto jeszcze gdzie indziej. Ściągnięto ich w pośpiechu i widocznie zostawiono własnemu losowi. Pilnowali właściwie nie wiadomo kogo i czego. Pomagali nawigować tym co przejeżdżali w jedną lub drugą stronę. Albo przechodzili. Większość była pieszo. Zapasy jakie zabrali z domów skończyły się, armia chyba o nich zapomniała. Sierżant w ogóle nie był pewny czy ktoś z mundurowych w tym chaosie wie, że tutaj spalają się pod lipcowym, stepowym Słońcem. Ale wiedział, że trzeba pomóc. Trzeba jakoś to przetrwać aby wyjść na prostą. Więc od kilku dni trwali z dala od własnych domów. Aż pojawiła się kolejna rozmazana plama na krańcu drogi. Tylko tym razem przez lornetkę z przerażeniem szeryf rozpoznał rozpędzone roboty. Pruły prosto na nich! Nikt ich nie ostrzegł, sądził, że są zbyt daleko od Frontu aby mogli spotkać coś więcej niż jakiegoś zabłąkanego Łowcę. A tu pruła na nich cała kolumna zmotoryzowana! Nie było już czasu chować się czy uciekać. Zostało tylko walczyć. Kazał podpalać butelki z benzyną, szykować Garandy i Winchestery i ognia! No pasaran!

---

“No pasaran” krzyczał sierżant plutonu ciężkich karabinów maszynowych. Dostał rozkaz wytrwać do północy. Po zmroku mogli się wycofać w ślad za resztą kompanią. Mieli dobrą pozycję. Zabunkrowany parter, okopane piętra i dach, wzajemnie wspierające się pola ostrzału, w dzień udało się zastawić gruzem i drutami drogę. Do północy nie było tak daleko. Nawet w środku lata dzień się skończył, zapadł zmrok i zrobiła się noc. Jeszcze z godzina. Godzina i będą mogli się zrywać z tego zadupia i ruszyć za resztą kompanii. To była ta godzina jakiej im zabrakło. Najpierw usłyszeli odległy pomruk w ciemności. Tam miały być już tylko roboty. Dłonie nagle spociły się i zacisnęły nerwowo na kolbach, rączkach i spustach. Pomruk zbliżał się. Potężniał. Zmienił się w miarowy łoskot. Za którymś razem sierżant uniósł swoją prawie magiczną lornetkę z noktowizją. Tylko on miał takie cudo w ich plutonie. I zdębiał. Widział już roboty. Walczył z nimi wcześniej. I z tymi małymi i dużymi. I z tymi szybkimi, tymi od zwarcia i z ciężkim wsparciem. Ale jeszcze nie widział ich tyle na raz! W zielonkawej poświacie lornetki widział jakby sunęła na nich ruchoma, zmotoryzowana rzeka. O matko! Przełknął nerwowo ślinę. Widząc jego reakcję pobliscy żołnierze patrzyli na niego i dopytywali się co tam widzi. Bo oni widzieli tylko czerń nocy jaka zaczynała się z kilkadziesiąt kroków przed ich pozycjami. Kazał im się przygotować i złapał za rakietnicę gotów wystrzelić flary jakie miały oświetlić przedpole. I ściskał lornetkę jakby była jakimś talizmanem który miał go uchronić przed złem. A zło nadeszło. Nadjechało. I ominęło ich pozycję jak strumień omija wystający kamień. Tego się nie spodziewał ani sierżant ani nikt z jego oddziału. Jak zmechanizowana szarańcza ich minęła pojawiła się iskierka nadziei, że może jednak jakoś się z tego wykaraskają. Zbliżała się północ gdy usłyszeli wytłumione odgłosy walki. Za ich plecami. Wiedzieli ci się stało. Widzieli odległe światełka i wybuchy. Flary wystrzeliwane w niebo aby oświetlić teren. Mobsprzęt dopadł ich kompanię. Na otwartym stepie, bez żadnych kryjówek, po kilku godzinach marszu w pełnym rynsztunku. Nie mogli nic zrobić. Skrywane poczucie ulgi walczyło o przewagę z wyrzutami sumienia. Ale wszystko to zostało zagłuszone przez nowy dźwięk. Znów od strony frontu. Sierżant zaniepokojony tym nowym odgłosem uniósł swój cud optoelektroniki aby spojrzeć. I ponownie poczuł jak serce mu zamiera. Szły na nich mechaniczne potwory. Plujki i Bydlaki. Były cięższe i wolniejsze niż mobsprzet to nadeszły później. Ale majestatycznie kroczyły przed siebie. Prosto na ich pozycje. Za nimi był otwarty step i mobsprzęt jaki wyrzynał wszystko co mu wpadło pod koła, lufy i ostrza. Przed nimi kroczyły mechaniczne potwory. Nie było dokąd się wycofać ani ukryć. Tylko walczyć. Sierżant zdawał sobie sprawę, ze nie zapowiada się na zbyt długą walkę. Ale nie miał pomysłu na nic innego. Wystrzelił pierwszą racę a potem kolejną aby oświetlić przedpolę. No pasaran! Dalej chłopcy, dajcie im popalić! No pasaran!

---

No pasaran! Zawył porucznik kanadyjskich ochotników. Wcisnął pedał gazu i ruszył z pełnym impetem ku swemu przeznaczeniu. Pierdolona wojna! Pierdoleni Jankesi! Pierdolone roboty! Przeznaczenie w postaci dwóch prujących na niego robocich łazików wyjechało mu naprzeciw. A tak dobrze szło! Oderwali się od przeciwnika i mieli dotrzeć na punkt zbiórki. Oby tam było paliwo! Gdy niespodziewanie opadły ich te łaziki. Zaczęło się zmotoryzowane szaleństwo. Na asfalcie, na uschniętej trawie, na spieczonej ziemi. Patrol pickupów z ckm-ami ludzi przeciwko kilku Bikerom i Łazikom robotów. Ołów leciał gęsto w obie strony. Rzucali w nich granaty, strzelali z zamontowanej i osobistej broni, nawet z pistoletów. Jednego Bikera udało się wywalić, drugiego staranować, wziąć na taran któryś z łazików ale i sami stracili jednego pickupa jaki koziołkował gdzieś tam dalej. Został z tyłu, wypadł z gry, potem najwyżej się do niego wrócą. Porucznik Kanadyjczyków był pewien, że jednak im się uda. Robocie pojazdy były szybkie i bezwzględne. Ale brakowało im zwinności i ludzkiej przebiegłości. A jemu nie! Jeszcze trochę i je rozwalą! Ale właśnie wtedy wypadli zza jakiegoś zakrętu i zorientowali się, że coś tam stoi. Kolumna transportowa! Ciężarówki, furgonetki, autobusy, nawet kombi… A gdzie eskorta?! Co to kurwa jest?! Uchodźcy? Transport rannych?! Kurwa mać! Trzy rozpędzone pickupy zahamowały na asfalcie przy wtórze palonej gumy i wzbitym kurzu. Kurwa mać! Kto to kurwa jest?! Wywołaj ich! Nie wiem na jakiej kurwa częstotliwości! Chuj! Jedź ostrzeż tych debili! Mamy mobsprzed na karku! Niech spierdalają! Wydarł się przez radio do trzeciego wozu. Ale wiedział, że nie zdążą. Ta kolumna była zbyt ślamazarna aby umknąć mechanicznym rzeźnikom. Kurwa mać! Z wozu! Brać granaty i ammo! Już nadjeżdżali. Ognia! Ognia kurwa mać! Strzelać bez rozkazu! No pasaran! Wydarł się jeszcze raz chcąc wykrzyczeć swoją frustrację, gniew i poczucie oszukańczej niesprawiedliwości. Wcisnął gaz do dechy i ruszył do ataku. Pod wpływem impulsu Dwójka zrobiła to samo i teraz dwa pickupy pruły pełną mocą silników przez rozgrzany, zapiaszczony asfalt na cztery robocie Łaziki. Obie strony bez pardonu pruły do siebie z każdej lufy jaką dysponowały. Ołów pruł blachy i ciała. Rozgrzany metal, plastik i szyby zachlapywały się czerwoną, gorącą juchą i parującym olejem, dymiły ranami, wywracały się i koziołkowały na bezimiennym kawałku asfaltu. A kolumna transportowa starała się oddalić jak najszybciej od miejsca starcia pickupów z wymalowanym czerwonym, klonowym liściem, ostatniego starcia kanadyjskich ochotników. No pasaran!

---

*No pasaran! - (hisp) Nie przejdą! Hasło spopularyzowane przez siły republikańskie podczas hiszpańskiej wojny domowej.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest teraz online