Bernolt człekiem zbyt wylewnym nie był, więc kompani nie wiedzieli o nim zbyt wiele. Był przyjezdnym, znalazł sobie jakąś kwaterę i, zamiast ponownie ruszyć na szlak, pozostał w mieście... z nieznanych innym powodów.
Alkoholu nie unikał, panienek również... podobnie jak i roboty, która czarnym psom nie przypadłaby do gustu. Dla Vissera pracował od jakiegoś czasu, ale wszycy wiedzieli, że można na nim polegać.
* * *
Profesor musiał być dla kogoś cennym nabytkiem, bowiem ilość tych, co dbali o jego spokojny sen była dość spora, przynajmniej jeśli chodziło o łażących dokoła strażników.
- Prócz tych, co się włóczą wokół domu - powiedział Bernolt, nawiązując do słów Szczura - musi być ktoś w środku. Zapewne paru ktosiów, żeby zmienić tych tutaj zanim zasną z nudów.
Pomysł, by ogniem wykurzyć wszystkich, zdecydowanie nie przypadł mu do gustu, z różnych powodów. A najważniejszym był nawet nie przepadek papierów. Pożar wywołałby zbyt wielkie zainteresowanie, które nikomu do niczego nie było potrzebne, a im w najmniejszym stopniu.
Z niedowierzaniem pokręcił głową, gdy Kasztaniak rzucił propozycją upicia strażników.
- Taaa... przebierz się za nadobną panienkę z dzbankiem wina - zaproponował z ironią. - Z pewnością rzucą się na taką okazję.
- Trzeba wejść i rozejrzeć po cichu - dodał - a to nie dla mnie mnie, jak wiecie. - Poklepał kolbę garłacza. - Ja tam bardziej lubię z przytupem - dodał. - Ale jak drogę przetrzecie, to do was dołączę - obiecał - by pozbyć się tych, co się wylegują w środku.