Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-02-2022, 13:19   #104
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację

Gdy Guzaris dobiegło końca, rab jeszcze długo swój oddech uspokajał, zaś jego oblicze zrosił pot, jakby najcieplejszy dzień Hajota nastał. Ostatnimi czasy zbyt często stąpał elben na krawędzi światów. Choć śpiewak lubił się w wir zdarzeń rzucać, łacno w ten sposób wenę pozyskując, tak teraz czuł się zwyczajnie zmęczony. Tym bardziej, że w ów konkretnym obrządku sensu nie widział. Niemądrze było igrać z kostuchy zakusami i prędko mogły takie praktyki swoje piętno odcisnąć.
Z zamyślenia wyrwał go głos Animura. Ribaldo spojrzał w dogasające resztki na polanie, które źródłem tak osobliwych widziadeł były.
– Żadnej trójki nie spostrzegłem, lecz płonącą postać jak najbardziej – elben zmrużył oczy i zaczął przechadzać się po okolicy osnutej oparami tundurmy. – Mąż ten cierpiał wielce i prosił mnie o pomoc, choć nic nie mogłem zrobić. Może jaką karę odbywał, choć czego mógł się dopuścić, że zasłużył na taki los… aż strach to rozumem objąć. Najważniejsze jednak, że chyba już gom widział. Tam, w Topieli.
Elben stanął przed Animurem i miarkował coś przez chwilę: myślał, że stary może był tylko na pozór straszny, bowiem dotychczas wykazywał się rozsądkiem, o który stracharzy zwykle nie podejrzewał. Wreszcie elben podjął znowu:
– Tamci słuchać mnie nie zechcieli, ale przynajmniej ty wyjątek uczyń, skoro mamy kilka chwil dla siebie. Mogą to być rzeczy kluczowe dla naszej wyprawy. Nie jestem wprawiony do snucia opowieści bez korzystania z mojego instrumentu, ale okoliczności do śpiewu nie ma, takoż sił mi brakuje. Moja historia kulawieć więc może, acz postaram się wszystko wyłożyć, jakem zapamiętał…


“Pod powiekami skryte miriady światów”
mądrość noktambulistów


Oto dom mój – pomyślał Aaron wkraczając w Błękit nieprzenikniony. Pielesza nieznane, skradzione i na zawsze utracone. Tak mu się do tej pory zdawało. Tak uczono go od lat najmłodszych.
Wyrzutkiem jesteś. Istotą bez godności, rodziny i praw. Nic co ludzkie, nie przysługuje ci. Tyś sługą, a piętno twe co na skroni nosisz, znakiem widzialnym, któren każdego dnia przypomni ci o tem. Taką naukę odebrał od posesora swego. Powtarzać mu to kazano, po dziesiątki tysięcy razy. Maltretowano każdą myśl wolną. Za sprzeciw najmniejszy, pałki karbowego kości mu rachowały. A teraz….
Oto wolność!
Ileż to razy głoszono mu, że Aeynechen to miraż, świat ze snów i marzeń utkany, kędy jeno byty niematerialne żyć mogą, że ględy o tych co ciałem tam weszli to jeno bajdy dla dzieci, że lud jego to zjawy rozmemłane, słabe i bezwolne, co hołd należy ludziom potężnym przyrzekły. On zaś, ciało jego i duch, to danina, którą złożono, by majestat ludzki uszanować i uwielbić.Życie jego to dar, aleć nie dla niego samego, jeno tych którzy we władzy go mają.
A teraz stał pośród płowego błękitu Topieli i pierwszy raz w życiu swym pełną piersią oddychał.
Oto wolność!
Zmieniło się wszystko, a jakby nic się nie zmieniło. Oto grzęzawisko rozległe, a pośród niego sosny smukłe i wysokie, których korony niebios sięgały. U podnóża jednej z nich stał i ku górze poglądał. Zdało mu się, że już tu był, że już zadzierał głowę ku koronie rozłożystej. Wspomnienie przeszłości, której nie przeżył. Jednakoż świadomość, że wdrapywał się już na szczyt drażniła, niczem drzazga pod paznokciem.
Czegoś jednak brakowało. Kogoś?
We koło jeno pustka, cisza i szaro błękitna mgła unosząca się leniwie nad podmokła łąką.
Gdzieś na krawędzi postrzegania ujrzał niezwykły kształt. Kędy tylko głowę ku niemu zwracał ten znikał, jakoby go nigdy nie było. I znowuż jeśli tylko kątem oka zerknął, widział niemal wyraźnie obłe kształty, odblask złocistego Oeyna w metalicznych powierzchniach. Cudaczna konstrukcja tkwiąca w koronie pobliskiej sosny nie mogła być niczem innem, jak pradawną machiną, którą ponoć ludzkość podróżowała w niebiosach. Słyszał o niej ględ wiela i po wielokroć śnij, że sam w przestworzach się unosi. Teraz choć była ona na wyciągnięcie ręki, to nie mógł nawet dokładnie się jej przyjrzeć by zapamiętać kształt, by w pieśniach ją opisać.
Złośliwe losu koleje.
– Pomóż – szept posłyszał.
Głos ludzki ledwo o ton głośniejszy od oddechu wyrwał go z zadumy. Przedziwnie i jakby złowrogo brzmiał. Niedorzecznością to wszak być musi, bo czyż błagać o ratunek można, jednocześnie groźbę wypowiadając.
Głowę odwrócił i przez jedno powieki mrugnięcie dostrzegł, że nieopodal o pień sosny oparty leży człowiek w strój śpiochy niemowlęcy przypominający.
I znowuż zmysłów igraszki. Kolejny majak na którym wzroku skupić nie można było, bo istnieć przestawał. Szept o ocalenie skomlący raz po raz pośród głuszy trzęsawiska się rozlegał.

Zanurzenie się w Aeynechen z początku przyniosło rabowi niemałą ekscytację. Czuł z tym miejscem nieopisaną więź, a przez członki jego przebiegł dreszcz tak silny, że nieomal zwalił go z nóg. Przez chwilę miał wrażenie jakby ta wszechogarniająca pustka i on sam były jednością oddzieloną jedynie przez cienkość jego skóry. Ta osobliwa podnieta ustąpiła zaraz miejsca rozlicznym obawom. Elben nie miał już pewności czy to, na co właśnie patrzy, prawdą jest lub majakiem przez złośliwe duchy tkanym. Raz zdawało mu się, że pamiętał jak tu dotarł, aby zaraz utracić ową myśl. Jakaś część jego umysłu kazała mu zachować najwyższą czujność, której utrata groziła pozostaniem tutaj po wsze czasy.
Jeszcze większą konfuzją napawała go wizja maszyny jakiejś, a właśnie jej powidok, który moment później zgasł pod jego powiekami. Nie minęła chwila, gdy ujrzał również, choć także przez jedną chwilę, postać w przedziwny strój obleczoną. Nic już z tego nie pojmował: czuł się wręcz jak ślepiec lub inny chromy, którego rzucono na wodę głęboką, zaś on sam potrafił tylko po omacku się poruszać i zgadywać kędy ma iść.
Wrodzona ciekawość była jednak silniejsza niźli ostrożność. Aaron pierwej postawił jeden krok, ostrożnie niby na trzęsawisku - jeśli nic nie zaszło, postąpił także i drugi raz. Choć miał wrażenie, że runie zaraz w nicość, to wszystko nęciło go zbyt mocno. Konsekwentnie próbował więc zbliżyć się do miejsca, gdzie ujrzał postać. Po chwili usłyszał własne słowa, choć pewności nie posiadał, czy w ogóle usta otworzył:
– Czego oczekujesz? Jak mogę ci pomóc?

Dokonało się.
Oto postawił on swój pierwszy krok i ruszył przed siebie, poprzez światy, nie wiedząc dokąd droga ta go zaprowadzi. Wpierwej z ostrożna, stopę czujnie na trzęsawisku postawił. Aeyra we koło zafalowała, jako dym nad ogniskiem. Oploty trójświata zafalowały, a młody ribaldo mrowienie na całem swem ciele odczuł, jakby go kto zewsząd piórem gęsim muskał i pieścił. Kolejny krok śmielej już uczynił. Moc uczuć się przez Aarona przelało w jednej chwili. Radość go wypełniała, jak tędy gdy dom rodzinny po latach nawiedzamy. Ekscytację niepohamowaną, która w drżenie wszyćkie członki wprawia, jak dziecię co upominek przecudnie zapakowany ma otworzyć. Takoż i strachem wszelka myśl podszyta i obawą, że za każdym źdźbłem trawy, za kamieniem któremkolwiek śmiercicha czaić się może.
Czas, jako materialną formę przybrał i jako woale ażurowe przed oczyma Aarona się unosił. Kroczył poprzez czas i przestrzeń i niczem pajęcze sieci, kolejne całuny dziejów rozrywał. Ocierały się one o jego turkusową skórę i umysł cały w dygot i labilność nieznośną wprawiały.
Przytem ciepło urzekające poprzez żyłę każdą przepływało. Serce żwawo biło i krew niczem rzeka rwąca poprzez aorty mknęła.
Spostrzegł Aaron, że mozaika na jego ciele się czarowna utworzyła. Arteria każda i tętnica, niczem laserunek na pradawnych malowidłach wyglądała. Pulsowanie sprawiło, że obraz ów żywym się zdał i wraz z każdym kolejnym krokiem, coraz to nowsze i jeszcze bardziej fascynujące wzory skórę elbena pokrywały.
Szmer jakowyś uwagę Aarona przykuł Głowę on w lewo zwrócił i poprzez sunące niczem babie lato na wietrze, etole trójświata migoczące w mroku oczy starego stracharz dojrzał. Najprawdziwszym lękiem one emanowały. Jedno z nich aytherowym blaskiem emanowało, jakby w jego wnętrzu źródło mocy nieskończonej drzemało.
Wiatr w koronach sosen zaszumiał i powidok ów niczem dym się rozwiał i nic po nim się nie ostało.
– Umieram… - szept posłyszał.
To człek, co w osobliwe śpiochy był odziany doń się odezwał. Głos miał słaby, drżący i znać było, że dusza z niego ulatuje. Wzrok na nim Aaron skupił i jakby olśnienia doznał. Szczegół każdy, drobiazg, czy detal kostiumu jego niebywałej ostrości nabrał. Poczuł się elben tak, jakby do tej pory przez mgłę gęsto na wszystko poglądał, a teraz ktoś ją jednym ruchem mu ją sprzed oczu usunął.
Porażające to doświadczenie niemal wszelkie zmysły mu odebrało. Mnogość detali, niuansów, jaki teraz umysłem obejmował doprawdy niepojęta się zdała. Fakturę odzienia widział i przebieg nici każdej doskonale mógł śledzić. Strukturę sprzączek i ozdób z czarnego materiału wykonanych lepiej widział niźli linie, co wnętrze jego własnej dłoni pokrywały. Tajemne znaki i runy miał też wyszyte na ramieniu i piersi. Nigdy podobnych symboli Aaron nie widział, aleć czuł iż wielkiego znaczenie one mają.
– Powiedz Sarze, że ją kocham… żeby John opiekował się siostrą… powiedz, że byłem dzielny… weź to i daj im… proszę.
Mężczyzna dygoczącą dłonią sięgnął ku szyi i zerwał z niej jakiś amulet. Po czym wyciągnął rękę w kierunku elbena.

Wyciągnął smukłą dłoń w kierunku fetyszu, którego widok był dlań kompletnie obcy. Na tę jedną, zdawałoby się krótką chwilę przez głowę ribaldo przetoczyła się wielość myśli niczym rój natrętnych owadów. Powstrzymał gest, wahając się przed scenariuszem, gdzie wpada w sprytnie urządzoną pułapkę. Starał się najsampierw pamiętać, że oto stoi przecież gdzieś w nieprzebranej Topieli. Mogło tu czyhać wiele bytów na niedoświadczonych podróżników polujących. Z tychże Aaron słyszał choćby o kyryokach, choć ta konkretna istota nijak się do ich opisu nie miała. Mało co zresztą rab teraz pamiętał, a wszelkie koncepty coraz zdawały mu się uciekać. Równie dobrze mógłby w drewnianym cedzaku wodę uchować, jak ułożyć w tym momencie klarowne zdanie.
Niewolnik oderwał wzrok od amuletu i rozejrzał się wokół, miarkując skąd i gdzie właściwie zawędrował. Wtenczas obraz dziwnie odzianego człeka rozmył się i uciekł mu z pola widzenia. Feeria barw zatańczyła wokół niego, tak przyciągając do siebie, co alarmując jakieś pierwotne instynkty. Aaron ponownie skupił swój wzrok, zaś kształt nieznajomego nabrał ostrości, jak gdyby ribaldo przyciągnął do oka soczewkę zwergową.
Elben chciał coś rzec, zapytać, lecz słowa grzęzły mu w gardle, zaś język skołowaciał niby zdjęty mrozem. Wreszcie ujął talizman, z namaszczeniem układając go na swej dłoni. Koci wzrok przeskakiwał między metalem, a jego właścicielem. Rab ponownie spróbował coś powiedzieć:
– Sar-rah – powtórzył obco brzmiący akcent. – Gdzie… jej szukać? Kimże jesteś? – próbował dociekać.

Zadźwięczały blaszki amuletu, niczem dzwonki wietrzne. W ich to brzmieniu zatonęły ostatnie słowa mężczyzny, który pod pniem sosny rosłej żywota dokonał. Zadumał się Aaron i tak we własnym wnętrzu, jaki we koło odpowiedzi szukał na pytania go nurtujące.
Wtem rysa na obliczu trójświata się pojawiło. Z początka mikroskopijne, niczem ta drzazga co pod paznokieć włazi, aleć tak jak i ona drażniąca, boć cały obraz zaburzała i rychłą destrukcję wieszczyła.
Szczerba pomiędzy powłokami trójświata rosła z każdą chwilą i nim się elben spojrzeć zdążył już niczym pajęcza nić się ona rozrosła, a wszędy gdzie oka nie zwrócisz, takie same pęknięcia drobne, zarysowania i skazy.
Wzrok ostrość stracił i zniknął nie tylko amuletu ofiarodawca, aleć i sosny, co niebios swemi koronami sięgały, a nawet i sam łeg na którem, to one rosły.
Złąkł się Aaron i z serce dygoczącym, to w prawo wejrzał, to znów w lewo głowę zwrócił. Z każdej storny jeno odpryski wielobarwne, które wzrok mamią i umysłu kołowaciznę sprowadzają.
Na niczem wzroku rab biedny skupić nie potrafił. Obrazy tańcowały przed oczyma jego, jak pary na weselisku.
Gdzieś w oddali, jakiś huk osobliwy i zadziwiający rozbrzmiewał. Słowa bez wyrazu dudniły pod poszewką trójświata, rozsadzające materialną strukturę od wewnątrz. Tembr jazgotliwy niósł się w poprzek czasu i przestrzeni.
Larum owo dreszcze na skórze raba wywołało, jak i krwi szybszy bieg. Spostrzegł on, że dłonie, jak i przedramiona sieć drobnych żyłek pokrywa. Ayther w jego ciele zawarty krążył wzburzony i jakby na zewnątrz pragnął się wyrwać.
I stało się. Z koniuszków palców, wątłe smużki duchowej materii sączyć się zaczęły, by z miejsca ruszyć w szaleńcze pląsy z całą plejadą kosmicznych pejzaży. Z niezliczonej ich liczby, Aaron cztery, przejrzyste i wyraźne, niczem kryształ wyłowić zdołał. Na nich to uwagę swą skupił i przyjrzeć i zrozumieć cokolwiek z tego galimatiasu próbował.
Wpierwej ujrzał, jak cieni dziewięć gęsiego podąża przez las gęsty i ciemny. I choć oko wykol, nic poza widmami mrocznymi, co poprzez oćmę kroczą.
W tej samej chwili dziecię ujrzał, co przez mokradła bieży, co i rusz głowę za siebie zwracając. Strach monstrualny w oczach jego szklistych na zewnątrz się wylewał. Przed kim Baydur uciekał nie pomna, aleć śmiercią we koło cuchnęło.
Obok Baydura we mgle niknącego, dojrzał Aaron, jak ptak, co ptakiem nie był ku ziemi pikuje. Ogień ze skrzydeł jego buchał, jak z żarnika zwergów, kędy rudę wypalają. Na grzbiecie jego, a naraz takoż jakby i we wnętrznościach jego istotę ludzką dojrzał i choć cudacznie ona odziana była i lico jej hełm skrywał, to poznał elben, że to ten sam człek co mu amulet wręczył.
Obraz czwarty w tym samym czasie sie z chaosu barwnego wyłonił. W studnię mroczną, a bezdenną wejrzał. Ohyda się z niej sączyła, jak ropa z rany gnijącej. W cuchnących wyziewach twarz dojrzał i dłoń, co na oślep wyciągnięta była. Znał oblicze to, aleć za nic przypomnieć sobie nie mógł kto zacz. I tylko krzyk niemy, co materię na strzępy rozdzierał z dna studnicy się dobywał.

Rab cofnął się o krok, a przynajmniej zdawało mu się, że takowy wykonał, bowiem kierunki oraz przestrzeń były już jeno pustymi słowami. Aaron kompletny już mętlik odczuwał, a panika, niczym zwierz przebiegły, do jego serca skradać się poczęła. Dopiero teraz sprawę sobie zdał jak lekkomyślnie uczynił, odwiedzając owo miejsce.
Na jego oczach świat pękł na części wiele, niczym ta zamarznięta tafla ciężkim obuchem rażona. To, co pierwotnie na chaos rozmaitych majaków mu wyglądało, teraz przedstawiało sobą obrazy rozmaite. Do ribaldo docierało powoli, że oto widzi sceny z różnych perspektyw tudzież zawieszone w czasie reminiscencje.
Najbardziej trwogą zdjął go fakt, że i sam jakby dekonstrukcji ulegał. Na skórze dostrzegł pełzającą w różnorakie strony siatkę z wzorów falistych, członki zaś emitować poczęły energię, co ruszyła w tan przed raba oczyma.
Z rozedrganego galimatiasu cztery wizje potrafił od siebie odróżnić, a i to przychodziło mu z trudnością. Zmory w ciemności, Baydur podczas ucieczki, jego pogoń wielce osobliwa… i bodaj najgorsza z fantasmagorii, zarazem dziwnie znajoma oraz serce ściskająca.
Dla Aarona było już tego nadto. Czuł, że jeszcze chwila, a przepadnie w natłoku wizji przedziwnych i nigdy już na jasne oblicze Oeyna nie spojrzy. Zamknął powieki, choć zwidy wciskały się pod nie z powrotem, jakby robaki do truchła ciągnące. Potrząsnął głową, po czem rzekł coś, lecz sam nie miał pojęcia co takiego. Pragnął wyrwać się z tego miejsca, skupić na ostatniej rzeczy, którą przed przybyciem tutaj zapamiętał.
Było drzewo potężne, potem wspinaczka oraz głosy towarzyszy u dołu - te zdarzenia były teraz tak odległe niby z odległych dni pochodzące. Mimo tego możliwie skupić się pragnął, w duchu licząc, że choć trochę do namacalnych bytów znów sięgnie.


Kiedy Aaron skończył swoją opowieść, zdawało się, jakby nadal we wspomnianych miejscach przebywał. Jego wzrok był odległy, a minę miał zamyśloną, aż stary znów musiał mu o swej obecności przypomnieć.
– To wszystko będzie – stwierdził ribaldo, znów na stracharza spoglądając. – Potem, nie wiem kiedy nawet, znów znalazłem się na polanie. Jak żem już powiedział, ta istota w płomieniach może być tym samym osobnikiem, com go w Aeynechen obaczył. Sojusznik to, czy licho jakieś, tego nie wiem. Ale talizman ważny tu jest, może ty starcze co z niego wyczytasz? – Aaron ujął wisior z namaszczeniem, jakby pacholę na rękach nosił i dłoń w kierunku Animura wyciągnął.
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 22-02-2022 o 06:31.
Caleb jest offline