Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-03-2022, 21:53   #6
Zell
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację




Zapach strachu był wszechobecny w ciemności kontenera, w którego ścianach odbijały się tylko przerażone łkania. Gwałtem zamknięci w tym grobowcu z metalu wiedzieli, że błagania były bezcelowe. Nie dało się wyciągnąć ni skrawka litości z tego, co duszy nie posiada. Niektórzy na początku próbowali walczyć lecz po dwóch próbach zrezygnowali, gdy szybko zniechęcano porwanych do oporu, i co najstraszniejsze niekoniecznie siłą broni.

Nikt nie umiał z pewnością powiedzieć ile minęło czasu od porwania. Całkowite zamknięcie nie dawało nawet wejrzenia w porę dnia, a i nie było nawet cienia regularności dodawania nowych osób. Nie śpieszono się z gromadzeniem wszystkich, jakakolwiek miała być to liczba, jednak osoby pojawiające się w środku, aby skontrolować przymuszonych, różniły się między sobą. Nie było dwóch zdań, że "nocna zmiana" powodowała więcej stresu w zgromadzonych. Sama Ann zauważyła, że każdej nocy uaktywnia się w niej instynkt ofiary, pierwotny strach przed drapieżnikiem, co dało dziewczynie to mierne rozumienie pory dnia.


Nerwy Ann były cały czas napięte, a nagłe dotknięcie ramienia przywitała drgnięciem w strachu.
- Tak, tak. - próbowała zdarzenie zatuszować - Mam nadzieję, że szefowa będzie zadowolona, Patty!
- To dobrze… chodźmy więc.- Patty ruszyła przodem ppodążając do drzwi znajdujących się tuż za barem.
Tylko raz obejrzała się za siebie podążając za kobietą.
Przez drzwi weszły na zawijające się wokół kolumny schody znajdujące się w pozbawionej okien klatce schodowej prowadzące zarówno w górę jak i dół. Ruszyły w górę. Ann mogła się jedynie przyglądać pełnej gracji figurze Patty i zastanawiać się ile z tego wdzięku należy do niej, a ile to efekt spożywania wampirzej krwi. Gdy weszły chyba na drugie piętro ruszyły korytarzem wyłożonym pluszowym dywanem do solidnych dębowych drzwi.
Patty zapukała w nie i rzekła głośno.
- Szefowo, jedna z wędrowniczek wśród nocy przybyła.
- Niech wejdzie.- usłyszały obie głośny i stanowczy kobiecy głos.

Gdy Ann weszła i rozejrzała się dookoła to przekonała się o dość ciekawym wystroju wnętrz. Był tu na przykład telewizor z magnetowidem i kolekcja kaset VHS. Kto ich jeszcze używał w dobie Netflixa? Sądząc po tytułach Lucrecia lubiła filmy kostiumowe z epoki średniowiecza/renesansu oraz kino sandałowe bo miała ich sporo. Na uwagę też zwracała zwyczajna kaseta do
a wwnagrywania filmów, na który ktoś coś nagrał i zatytułował za pomocą naklejki “Na pamiątkę od Księcia”. Okna zasłonięte były ciężkimi żaluzjami. Meble ciężkie i obite krwistoczerwonym pluszem. Obrazy nieliczne i oqQo..renesansowe. Sama szefowa siedziała za biurkiem, mahoniowym, a przed nią był kineskopowy ekran komputera. Sprzęt dość retro w obecnych czasach. Sama Lukrecja była oczywiście piękną wampirzycą (jak to Ventrue) aczkolwiek zdecydowanie w tyle za modą. Bo ubierała się jakby na lata 30-te. Ćmiąc papierosa zwróciła się do wchodzącej Ann miłym melodyjnym głosem.

- Witam w moim hotelu, cieszę że tu trafiłaś. Nie lubimy jak goście kręcą się po okolicy bez celu. Tu jesteś bezpieczna i trzymając się zasad Maskarady możesz się pożywić. To miejsce jest schronieniem dla naszego rodzaju podczas podróży. Nie będziemy pytać kim jesteś i w jakim celu podróżujesz. Dopóki będziesz kulturalna, my uszanujemy twoja dyskrecję. Zapewniam bezpieczne schronienie na noc, wygodne zaś za opłatą. Na jak długo przewidujesz swój pobyt w mieście ? - Ann miała wrażenie że słyszy wyuczoną na pamięć formułkę z ust znudzonej recepcjonistki, która jednak talentem maskuje swój brak entuzjazmu.
Bezklanowa nie wiedziała jak się zachować... w obecności takiego Ventrue. To nie było częste dla niej, być pośród wysoko urodzonych...
Lekko skłoniła się.
- Niestety... nie wiem. Pewnie długo będę w Stillwater. - odpowiedziała.
- Pewnie długo? Dlaczego?- zdziwienie kobiety było naturalne, na moment pękła jej maska profesjonalnej uprzejmości i pojawił się nerwowy tik wyginający kącik jej ust. Zaciągnęła się mocniej dymem z papierosa zapominając o wydechu, więc podczas wypowiedzi opary dymu wydobywały się z jej ust niczym zionięcie smoka.- Jaki jest twój interes w Stillwater? Czekasz na kogoś? Na coś? Dyskrecja dyskrecją… ale jeśli coś planujesz na moim terenie, wolę wiedzieć co.
- Nic takiego... Nie mam żadnego celu. Po prostu... mam tu być u Williama Blake'a. - odparła powoli.
- U Will…- Lucrecia zmrużyła oczy przypatrując się podejrzliwie Ann i wskazała dłonią na krzesło przed swoim biurkiem. - Usiądź proszę.
Ann usiadła tam, gdzie chciała Ventrue, czując się spięta.
- Nie chcę robić problemów…
- Ale już robisz, samą obecnością. Kim jesteś? Z jakiego klanu? Co cię łączy z Willem? I kto cię tu przysłał? - zaczęła wypytywać Lucrecia przecząc własnym słowom.
Tyle pytań...
- Nie zrobię problemu z równowagą Klanów w Stillwater... Nie mam żadnego, nigdy nie mialam…
- Mało mnie to obchodzi… lojalność klanowa w tym mieście jest mizerna. Przedstawicieli klanów niewielu, więzi z Rodziną w Nowym Yorku wątłe. - oceniła Lucrecia zaciągając się dymem i rozmyślając głośno. - Więc… jesteś pośledniej krwi. Dziwne. Kto by się taką przejmował? Kto by taką tu posyłał? Musisz mieć jakąś wartość, nieprawdaż?
- Nie wiem czy mam jakąś... W Nowym Jorku coś się zdarzyło, ale więcej nie wiem.
- Cóż… ja się może dowiem. - Lucrecia zamyśliła się na głos i następnie zwróciła do Ann.- A co do reszty moich pytań ? Kto cię tu przysłał i jak masz na imię?
- Nazywam się Ann Paige. Wysłał mnie tu znajomy Williama.
- Nie powiesz mi może… który to znajomy Williama?- zapytała słodkim tonem wampirzyca.
- Jeżeli William powie to będzie lepiej. Ja jestem zbyt nisko, aby zrozumieć co mówić, więc to prawdziwym Spokrewnionym zostawię. Wybacz, pani. - skłoniła głowę przepraszająco.
- Zapewne… masz rację.- odparła po chwili namysłu kobieta. Zaciągnęła się dymem i rzekła swobodnie.- Ja zaś nazywam się Lucrecia Borgia i jestem z tych Borgiów choć pewnie nic ci to nie mówi. Jestem też opiekunką Elizjum, aczkolwiek to miejsce jest parodią prawdziwego Elizjum. Pilnuję też porządku poniekąd, bo mój przybytek to najlepsze miejsce do żerowania. Moje podopieczne spełniają zachcianki klientów wykańczając ich fizycznie, toteż po zabawie możesz wejść i pożywić nieprzytomnym śmiertelnikiem. Uszczknąć jego krwi w całkowitej dyskrecji. To najprostszy i najbardziej bezpieczny sposób zaspokajania apetytu, aczkolwiek trzeba być cierpliwym.
Pokazuj im, że jesteś gorszy i zaraz się ucieszą.
- Znaczy... Tych co w szkołach wspominają? - to, co William mówił - pomagało.
- Musiałaś chodzić do bardzo dobrej szkoły, skoro kojarzysz. W zwykłym collegu raczej o nas nie słyszałaś.- uśmiechnęła się Lucrecia i dodała łaskawie.- Poza moim małym przybytkiem możesz polować z zachowaniem oczywistej dyskrecji. W środku mojego hotelu też, ceny alkoholu są celowo niskie u mnie, podobnie jak miękkich narkotyków… właśnie z tego powodu. Dobrym miejscem do łowów jest też miejscowe kino. Tym bardziej że ty nie wyglądasz na obdarzoną siłą osóbkę. Chyba że się mylę?
- Powiedziałabym, że... zwykłą dla... takich? - przynajmniej na coś przydała się ta kasa na szkołę, jaką dawali rodzice-nuworysze, choć lepiej nie mówić, że się z niej odeszło - To chyba premiery są najbardziej oblegane?
- Też… ale poza nimi zawsze jest tam jakiś tłumek. Stillwater nie ma zbyt wielu rozrywek do zaoferowania. Co do noclegu, to zakładam że Will się po ciebie zjawi, a jeśli nie to jedna z moich podopiecznych zaprowadzi cię do wygodnej trumny ukrytej w podziemiach. Niestety za coś więcej trzeba mi płacić. I tooo… by było chyba wszystko. Joshua o tobie wie?- zapytała na kończąc tą wypowiedź.

- Książę wie, kartę biblioteczną mam. William pewnie podjedzie.
- To nie będziesz musiała płacić za bilety do kina. W moim przybytku to jednak nadal podstawowa usługe są dla ciebie dostępne. - zaśmiała się cicho Lucrecia i dodała.- To tyle jeśli chodzi o moje pytania. Ty masz jakieś do mnie?
- Czy jesteś TĄ Lukrecją? - zapytała z zainteresowaniem - Mój nauczyciel historii opowiadał o różnych rzeczach.
- Powiedzmy, że nie wypada mi zaprzeczyć, a skromność nie pozwala mi potwierdzić.- odparła enigmatycznie i z tajemniczym uśmiechem Lukrecja niemal pławiąc się w niedopowiedzeniach. Całe jej ciało wydawało się rozleniwione i fascynujące w tej chwili. Pewnie taka była w NY, tu przyziemność miasta ją wyraźnie przygniatała.
- Jak wyglądały tamte czasy? - zapytała z zaaferowaniem, starając się pokazać, że naprawdę wierzy.
- Były wspaniałe. Były bale co noc, miałam piękne suknie ozdobione prawdziwymi klejnotami, a nie tymi żałosnymi imitacjami piękna… jakimi są kryształki Swarovskiego.- ostatnie słowa Lukrecja wypowiedziała z wyraźną pogardą. Najwyraźniej ich nie lubiła. - Byłam adorowana i miałam wokół siebie świtę… eech… nie to co tu. Nawet Nowy York nie ma tyle uroku co miasta we Włoszech. Żałuj że się tam nie urodziłaś.
- Chyba do tej pory nie spotkałam żadnego Spokrewnionego z taką historią. - kontynuowała - Tak dawną.
- Nic dziwnego moja droga. Ja byłam blisko Księcia.- wyjaśniła z pobłażliwym uśmiechem Lukrecja. - Tam osób takich jak ja jest więcej. Im bliżej ulicy, tym życiorysy są krótsze.
- Blisko Księcia? - zapytała zaskoczona - Czemu jest to czas przeszły?
Gdzieś znikł cały ten splendor, gdzieś znikło rozleniwienie i władczość. Pojawiła się nerwowość w postaci tików nerwowych. Pojawiło się drżenie kącików ust, zaciskanie palców na papierosie i coś znanego dobrze Ann. Strach w spojrzeniu. Caitifka widziała go często, ale w swoich oczach… rzadziej w innych. Lukrecja była przerażona wspominając… coś.
- Cóż… - przełknęła ślinę po dłuższym milczeniu. - … żyjąc w nocy musisz nauczyć się dobierać sobie nie tylko lojalnych, ale i kompetentnych sojuszników. W innym przypadku ich upadek może zakończyć się i twoim upadkiem.
To było interesujące. Co musiało spotkać Ventrue, aby się tak przed kundlem odsłonił?
- Bo wypaplają komuś, wszystko co o tobie wiedzą?
- Też…- wampirzyca krótko podsumowała tą kwestię.
Zrezygnowała z pytania teraz o Księcia NY. Będzie lepszy czas. Może dostanie wtedy ataku paniki?
- Nie będę dłużej zawracać głowy. Z tego co Książę tego miasta mówił, to moje pojawienie się w Stillwater było zaskoczeniem. - skłoniła głowę.
- Zdecydowanie nikt się tego nie spodziewał.- przyznała Lukrecja, zaciągając się dymem.- A ja zwykle jestem dobrze poinformowana.
Po czym dodała bardzo głośno. - Miracello.
Kobieta weszła do środka i dygnęła lekko. - Tak szefowo?
- Odprowadź miss Paige do pubu i zadbaj o nią. A jak zjawi się William zaproś go do mnie. Powiedz mu, że to zaproszenie to propozycja nie do odrzucenia.
- Tak…i znowu są kłopoty z panem Owensem.- wtrąciła Patty, wywołując grymas irytacji na obliczu Lukrecji.- Powiedz mu, że jeśli zejdę a on będzie w moim lokalu to jego skórą obiję sobie nowy fotel. I… pogadam na ten temat z Joshuą, niech w końcu się zajmie swoim pomiotem.
Ann nie powiedziała nic więcej, jedynie chcąc pójść z Miracellą, jak i Ventrue zdecydowała. Niech się klanowe wampiry ze sobą pogryzą o informacje. Ona się w to mieszać nie chciała.

Patty poczekała aż młoda wampirzyca się ruszy, po czym obie wyszły z komnaty Lukrecji. Kobieta ruszyła przodem, jedynie zerkając przez ramię na Paige, gdy zapytała.
- To jakie są twoje… kaprysy? Jesteś głodna?
Myśli Ann skierowały się ku pamiątce śmierci skrytej pod plastrami i bandażem.
- Nie pogardziłabym.
- Mhmm… poczekaj więc w barze na mnie. - odparła Miracella/Patty z uśmiechem. - Sprawdzę kto obecnie pracuje nad twoim posiłkiem i kiedy skończy.
- Nie ma problemu. Poczekam.
Ann odeszła w kierunku baru, zaskoczona, iż jest traktowana jak ktoś wyższej sfery... niż ona. Czyli I tak to wysoko nie było.

Czas spędziła na obserwowaniu ludzi w barze, bo co innego jej pozostało. Goście bawili się, pili, flirtowali, dyskutowali. Życie pulsowało wokół niej pełnymi barwami, podczas gdy jej pozostawało patrzeć i obserwować otoczenie. Piosenkarka już nie grała, jedynie jej support coś tam brzdękał. Lecz bez mocnej osobowości na scenie wypadał on blado. Czas zaczął się wydłużać, głód narastać. W końcu pojawiła się Patty mówiąc.
- Za jakieś pięć dziesięć minut posiłek będzie gotów. Postaraj się nie wysączyć wszystkiego, dobrze?
- Nie mam nawet zamiaru. - stwierdziła pewnie. Przecież znała Maskaradę...
- Super. Zdarza się bowiem, że goście się zapominają. Posiłek doprawiony jest zawsze mocną dawką alkoholu a i czasem narkotykami. - wyjaśniła ghulica.
- Więc... Bywały tu śmierci z braku krwi?
- Sporadycznie. I zawsze były karane wedle zasady oko za oko.- odparła z kwaśnym uśmiechem Patty.
Czyli Joshua nie koloryzował...
- Powiedz mi, czy widziałaś wcześniej niskiego, łysego jegomościa... - opisała mężczyznę o wzroku drapieżcy.
-Niiieee… nie przypominam sobie nikogo takiego. Aczkolwiek wielu śmiertelników odwiedza ten lokal w drodze z jednego krańca Ameryki do drugiego. - zadumała się Patty.
Ann skinęła głową w zrozumieniu, choć nie poprawiła ta wiadomość nie poprawiła jej samopoczucia. Może jedzenie poprawi...

Musiała chwilę poczekać jeszcze, zabawiana przez Patty ploteczkami na temat miejscowych mieszkańców. Ta na przykład… zdradza męża z jego siostrą. Tamten lubi grać w pokera i dla tej przyjemności spieniężył firmowy fundusz. Sekrety i sekreciki, które obecnie Ann wydawały się trywialne. Jakże zabawne problemy mają śmiertelnicy.
- Wygląda na to, że twój posiłek jest już gotów. Chodź.- rzekła ghulica i ruszyła przodem. Ann zaś za nią. Znowu weszły przez te same drzwi, ale tym razem na inne piętro. Tam już czekała śliczna blondynka stojąc przy drzwiach do pokoju i poprawiając dekolt przy stylowej, ale i wyzywającej sukience.
- Ululany i zadowolony.- stwierdziła cicho. - Nie powinien sprawiać problemu.
Miała rację. W środku, na łóżku leżał lekko otyły acz muskularny mężczyzna chrapiąc cicho. Nagie ciało jedynie na ramieniu było oznaczone tatuażem z wężem owijającym się wokół czaszki. Miał z czterdzieści lat i bliznę na podbrzuszu. Spory kark. Wyglądał na kierowcę ciężarówki.

Ann poczuła jak siedzący w niej wampirzy potwór drgnął niespokojnie. Ten człowiek był jak obietnica sytego posiłku, którym nie sposób było pogardzić. Może i bezklanowa wampirzyca nie szalała z głodu, ale po przebudzeniu odczuwała go wyraźnie. Nauczyła się przez te lata, kontrolować swoje łaknienie krwi, jednak zaspokajanie go zawsze jawiło się jej jak raj na ziemi.
Oddech mężczyzny pachniał alkoholem, może nawet czymś więcej. Nie był to dla Paige pierwszy raz, gdy piła z takiego kontenera, choć wcześniej to nie miało nic wspólnego z luksusami.
Chociaż wewnętrznie chciała rozegrwać gardło ofiary i upić się całą jej krwią, powstrzymała pragnienia z takim cichym, zwierzęcym, jękiem zawodu.



Krew buzowała jej w nieumarłych żyłach, humor dopisywał i świat miał wyjątkowo wyraziste barwy. Nie przeszkadzało więc Ann czekanie przy barze. Nie wiedziała jak długo musiała czekać, ani na co czekała. Jak się wkrótce okazało, czekała na Williama.
Wampir podszedł do niej i rzekł przyjaźnie.
- Gotowa już wracać do domu? Noc się już kończy, więc musimy ruszać od razu.
- Ja gotowa. - Ann spojrzała w stronę, gdzie szło się do Ventrue - Ale chyba Lukrecja będzie chciała cię wykorzystać.
- Z pewnością.- uśmiechnął się krzywo wampir i dodał po chwili.- Ale nie tej nocy. Nie lubię spędzać dni w nieswoim łóżku. Jutro będzie miała okazją… a ty? Dobrze się bawiłaś?
- To lepiej teraz wyjdźmy, bo była dość stanowcza w chęci. - stwierdziła - W drodze pogadamy. William zgodził się z nią i po chwili opuścili budynek.
-... Harry, Harry, Harry.. co mogę powiedzieć, jeśli karty przeczą twoim teoriom. Nie widzę wśród potworów nocy.- zmysłowy kobiecy głos odzywał się w radiu samochodowym .- Choć nie może nie powinieneś konsultować teorii z wyrokami kart. Tak czy siak moi drodzy, na razie ty tyle z mojej strony, producent już mi grozi stryczkiem jeśli nie przerwę. Czas bowiem Jacqueline Bouve i jej wiadomości po północy. Dziś ma coś ostrego dla was, coś o zbiegu… -
William wsiadł pierwszy do samochodu i wyłączył radio zostawiając informacje o zbiegu tajemnicą eteru.

- Więc jak ci się podobają miejscowi krwiopijcy? Dość eklektyczna z nich banda, nieprawdaż? - zaczął rozmowę.
-...tolerancyjna? - zaryzykowała - Nieoczekiwanie dla mnie.
- Wygnanie uczy pokory.- przyznał William ruszając samochodem. - Jesteśmy poobijaną grupką, przegranymi… Nie ma nas też wielu, więc nie ma na kogo patrzeć z góry, gdy samemu jest się na dnie.
Zaśmiał się głośno na koniec.
Co innego jej mówiono cały czas...
- Ilu jeszcze nie znam stąd?
- Zostali tylko Clyde i Garry. Polubisz Garry’ego. To najsympatniejszy czło… Kainita jakiego poznałem. - odparł z uśmiechem William kierując się do swojej siedziby. - Pojedziemy do niego jutro, albo pojutrze. Clyde’a poznasz przy okazji… albo podczas oficjalnego przedstawienia cię Księciu. Ta pompatyczna nazwa skrywa wieczorek brydżowy, na którym wszyscy będą.
- Kto to Clyde? - zapytała o kogoś, kogo imienia nie słyszała.
- Świeżak przemieniony przez Księcia. Załatwia dostawy krwi ze szpitala dla naszej grupki.- wyjaśnił William.
Ann zamyśliła się.
- Czemu Lukrecja nie jest już w NY? - zapytała wprost.
- Była zamieszana w spisek przeciw Księciu. Jej towarzyszy Książę zabił, ją samą jednak oszczędził i zesłał tutaj zastrzegając że jeśli opuści domenę Joshui bez jego zgody… ogłosi ją celem łowów i wyznaczy nawet małą nagrodę na zachętę. - wyjaśnił William i spojrzał na Ann dodając sarkastycznie. - I chyba tylko ona tak naprawdę chce wrócić do Nowego Yorku, Larry po prostu nie ma tylu okazji do walki co miał w Wielkim Jabłku.
- Och... Pewnie nic miłego Książę na tej kasecie jej nie dał... I serio nikt stąd nie chce wrócić?
- Garry z pewnością nie. Nadia i Lukrecja oraz Larry chcą z pewnością opuścić miasto, tyle że… różni je gorliwość w dążeniu do tego celu. - odparł Toreador.- Joshua jest Księciem, a ja lubię to miejsce.
- Joshua nie ma większych ambicji niż Stillwater?
- Nie można być nikim potężniejszym niż książę na swojej domenie, nawet tak małej jak Stillwater. - odparł ze śmiechem William i spojrzał na Ann żartując.- Co niby Joshua miałby zrobić? Wypowiedzieć wojnę Nowemu Yorku i podbić miasto?
- Powiększyć domenę? - wzruszyła ramionami - Bo Stillwater jest... no... mniej interesującym kąskiem?
- Stillwater jest dużą domeną, większość jednak tej domeny do lasy i bezdroża. -wyjaśnił William z uśmiechem.- I parę niebezpiecznych miejsc o których powinnaś wiedzieć. Najbliższe warte uwagi miasto na zachód stąd wymaga pół nocy na dotarcie i siedzi tam kilku anarchów którzy cóż… są twardzi. Hmmm… może kiedyś naślemy na nich Larry’ego?
- Jak wygląda ten dzieciak Księcia? - zapytała ignorując słowa o na puszczaniu Larry’ego. Miała coś innego na myśli.
- Wygadany murzyn o nadmiernym ego. Awans na Kainitę uderzył mu do głowy. Pięćset lat temu przed końcem roku skończyłby z kołkiem w sercu i uciętą głową.- stwierdził sarkastycznie William.

- A czy... Kiedyś widziałeś taką osobę... - w tym miejscu opisała niepokojącego osobnika.
- Eeee… nie… nie kojarzę.- przyznał po namyśle William.- To niepokojące. Powiadomię Joshuę jak dotrzemy do domu. Może jego ghule i pomocnicy coś znajdą.
- Nie jestem pewna czy to Spokrewniony... ale kimkolwiek był... Jego wzrok przypominał mi spojrzenie... drapieżnika? I chyba się ten mężczyzna przemieszczał tak... skokowo? Raz go widziałam w jednym miejscu, za sekundę w innym oddalonym o kilka metrów.
- Mogą być różne tego wyjaśnienia. Miejmy nadzieję, że to wędrowny potwór i następnej nocy będzie już zmartwieniem kogoś innego. - zażartował Toreador, choć spojrzenie jego pozostało poważne. Przez chwilę milczał nim rzekł. - Larry wspomniał ci o piramidzie, co?
Jeżeli William miał tyle lat, na co wskazywały jego słowa, to zaniepokojenie Toreadora nie znaczyło nic dobrego...
- Tak. Wystaje tylko czubek i zjada pielgrzymki badawcze Tremere. - może i Cyril by był zainteresowany?
- Dokładnie… skoro Cyril ci nie o niej nie wspomniał to nie jesteś planowana jako kolejna ofiara. Poza ową świątynią są jeszcze dwa miejsca wokół których lepiej się nie kręcić.- dodał William.
- Jakie miejsca?
- Pierwszym jest oczywiście kopalnia, zarówno stara jak i nowa. Nowa pełna jest kamer i ochroniarzy, więc nie jest to dobre miejsce na łowy. No i choć Lukrecja ma dyrektora kopalni pod swoim obcasem, to on jest tu tylko zarządcą. Prawdziwy władcy siedzą w radzie nadzorczej konsorcjum które tą kopalnię kupiło. Natomiast chodniki starej są niestabilne i mogą się zawalić. Lepiej nie chodzić po kopalni, nie chcesz zostać uwięziona pod kupą kamieni. - zaczął wyjaśniać Toreador.
"Lepiej pod kupą kamieni niż zakopany pod ziemią..." wzdrygnęła się na myśl, która powodowała wspomnienia...
- A jakie jest drugie miejsce? - zapytała kładąc dłoń na ramieniu.
- W latach dwudziestych w okolicy wybudowano prestiżowy szpital psychiatryczny. Później… w okolicy drugiej wojny światowej coś tam się… stało. Nie będę teraz wdawał się w szczegóły, tym bardziej że sam nie rozumiem co tam się stało. W każdym razie była to krwawa noc i… pełna magii. Takie prawdziwej magii… a nie magii krwi Tremere. Ogólnie w nocy ruiny szpitala stają się niebezpieczne, zwłaszcza kiedy księżyc świeci w pełni. Bo wtedy tamtejsze wymiary załamują się do siebie i można wejść do innych obcych miejsc, lub coś może z nich wyjść. Na szczęście budynek otoczony jest barierami i co jakiś przybywa do Stillwater jakiś mag, by upewnić się że wszystko działa zgodnie z ich planem.- zakończył ów długi wywód wymuszonym uśmiechem. Najwyraźniej wspomnienie tamtego miejsca go lekko przerażało.
- Szpitale psychiatryczne mnie nie kręcą, a opuszczone i magiczne - tym bardziej. - odparła, notując w pamięci co unikać - Mam pytanie... Czy posiadasz w domu, z jakiegoś powodu, zbędne bandaże czy opatrunki? Czy trzeba skombinować?
- Mam opatrunki w domowej apteczce. Ale nie wiem po co ci… - zdziwił się wampir.
- Uhm... Wiesz jak to mówią o Bezklanowych. Że Stwórca nie przejął się stanem dzieciaka lub coś się skopało przy Przemianie? Cóż... Jest pewien problem z raną, która się na zasklepi u mnie.
- Acha. Cóż… mam apteczkę w łazience, dobrze wyposażoną. - pocieszył ją William i skręcił w lewo.- Już dojeżdżamy. A przy okazji, umiesz jeździć na motorze?
Ann pokiwała głową. Przynajmniej na coś się przydały umiejętności zbuntowanej nastolatki z nadwyżką kasy.
- Powinienem mieć w szopie jakiś motor, będziesz miała swój własny środek transportu.- wyjaśnił z uśmiechem William, gdy jechali dróżką prowadzącą ku jego posiadłości.
- Nie zniszczę. - obiecała szybko, w wyuczonym instynkcie.
- To nie ma znaczenia. Gdy zepsujesz… Larry naprawi.- wzruszył ramionami Toreador .- Nie jestem Ventrue. Materialne rzeczy mnie nie obchodzą.
Zaparkował wóz przed budynkiem.
- Zostało nam trzy godziny. Zadzwonię do szeryfa, a potem udam się do gabinetu, by popracować. Ty masz.. wolną rękę. - odparł z uśmiechem William wysiadając.
Jakby tylko z Ventrue kundel mógł mieć problem...
- Dzięki. - również wysiadła - Robisz rzeźbę? - zaryzykowała.
- Piszę wiersze… jestem poetą.- przypomniał jej Toreador idąc do drzwi. Pogłaskał przy okazji łaszące się do niego psy.
- Pochodzę po okolicy i wrócę grzecznie. - odparła - Psy nie mają z tym problemu?
- Nie… ale nie oddalaj się za daleko. Niedźwiedzie potrafią rozszarpać niedoświadczonego wampira. A są w tej okolicy.- przestrzegł ją William wchodząc do domu.

Nie zamierzała się oddalać, szczególnie pamiętając tego osobnika, a raczej jego wzrok... Przeszła tylko w granicach posesji, nim znalazła odpowiednio zacienione miejsce pod drzewem. Tak... Czuła się bezpieczniej mogąc skryć się pod taką zasłoną, nawet jeżeli niesamowitości w tym nie było.
Nie wiedziała czy w ogóle raczy zawracać sobie teraz głowę, jednak i tak chciała spróbować. Z pamięci wystukała w komórce nieopisany numer, mający ją skontaktować z nieoficjalną miłością jej nieżycia.
Niestety wyglądało na to że William miał rację używając telefonu stacjonarnego. Komórka nie łapała zasięgu.
Ann mruknęła zirytowana. Będzie musiała jutro złapać zasięg poza lasem. Nie chciała z domu Toreadora dzwonić.
Przynajmniej nauczyła się cenić tajemnice jak prawdziwy wampir...
Pokonana wróciła do środka domu, ciekawa czy William zadzwonił do Księcia. Tego jednak już się nie dowiedziała, bo Toreador zgodnie z zapowiedzią zamknął się w gabinecie by ostatnie godziny nocy spędzić na pracy twórczej.



Ann przemywała dokładnie zakrwawioną skórę i oklejała ją plastrami, choć dobrze wiedziała, iż to nie powstrzyma ran przed ponownym otwarciem. Zorientowała się, iż coś nie tak działa, gdy tylko jako wampirzy dzieciak obserwowała jak każda z ran się zasklepia... prócz tych.
Niektóre z nich mało by się dokładały do upływu krwi, prawie nic, ale ich obecność świadczyła o tym, że nie miano zamiaru zadać szybko śmiertelnego ciosu. Żadna z nich nie spowodowałaby natychmiastowego zgonu.




Nie pamiętała dużo z Przemiany, a wręcz tylko strzępki, nie zawsze takie same jak ostatnio wydawały się jej pewne. Wiedziała, że takich jak ona było wtedy wielu. Każdy miał zapisany ten sam los i z tego co do dziś zdołała się wywiedzieć - pewno wszyscy z nich zginęli nocy, której się wyczołgali z przygotowanych grobów.

Myślała wtedy, że chcą ich zakopać żywcem lub zabić i ukryć ciała.
Ha. Ha.

Miała szanse uciec, tak jej się wtedy wydawało. Wystarczy znaleźć dobry moment, przecież zawsze z kłopotów się wykręciła! Wystarczyło, żeby te potwory, choć na ułamek sekundy rozproszą się, zainteresują kim innym. Mogła, mogła!
Gdy nadarzyła się ta jedna okazja, gdy ślepia kreatur były utkwione w krwawym przedstawieniu... uciekła.
A raczej - uciekała.

Utkwiła dłużej wzrok w otwartej ranie kłutej znaczącej lewy bok, poniżej piersi. Musiało zostać przebite płuco... Czemu po takim czasie Spokrewnionej wciąż wydawało się, że czuje pulsujący ból z tego miejsca? Ta rana sprawiała najwięcej problemów, bo choć wyraźnie poczynała się zamykać, to stanowiła najbardziej krwawiącą z całej kolekcji.
Prychnęła z irytacją nakładając ściśle opatrunki.

Była przekonana, że ból tamtej nocy pamiętała doskonale.
I krew. Tak dużo krwi.
Szybko przestała się aktywnie bronić, choć już wcześniej to i tak było bezcelowe. Nieważne jak próbowała błagać, jak silnie się chroniła - atakujący był zbyt silny, a słowa zdawały się spływać po jego sumieniu, jak po szkle. W końcu już tylko szeptała, ale nie wiedziała nawet co. Przeszła ten moment, w którym istniała jeszcze jasność myśli.
Nie pamiętała napastników, czy też napastnika. Nie pamiętała słów, choć miała wrażenia, że jakieś były. Jedynie nie opuścił jej ból gorszy od agonii, która przerodziła się w końcu w zimno i spokój zwiastujące nadchodzącą ulgę.
Ciągle pamiętała ten wyszydzający śmiech. Słuch zanika ostatni przed śmiercią. Umierasz, twoje życie wypływa z krwią zalewająca płuca.
A po śmierci... było tylko gorzej.

 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 04-03-2022 o 14:57.
Zell jest offline