Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-03-2022, 14:43   #6
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Rozległe niziny, przepastne prerie, Dziki Zachód. Rubież, którą państwo amerykańskie i rzesze osadników próbowali ujarzmić, wokół której krążyli jak sępy przy padlinie, z której planowali wycisnąć wszystkie możliwe zasoby, w którą wbijali świecące się oczy. Stada krwiożerczych białych hien oblegały kolejne piędzi ziemi, przejmując i zagrzewając miejsca na kolejnych terytoriach, wypychając prawowitych mieszkańców coraz to dalej i dalej, często siłą i przelewając niewinną krew. Cóż więc robił jeden z tych prawowitych mieszkańców na spotkaniu z teksańską hieną numer jeden?

Wcześniej europejscy koloniści, teraz puchnące i rozwijające się Stany Zjednoczone postępowały coraz głębiej w głąb kontynentu, niosąc ze sobą kaganek wątpliwej cywilizacji i zwyciężając egzystencjalny konflikt powoli, krok po kroku, ale nieustępliwie i nieuchronnie. Opór Indian, zdziesiątkowanych przez wieki chorobami, wojnami i przymusowymi przesiedleniami, słabł coraz bardziej, a sen o niepodległym i suwerennym państwie umarł wraz z Konfederacją. Zostało Terytorium Indiańskie, ziemie w teorii “oddane” Plemionom na wyłączność, a w praktyce... W praktyce biali mieli w poważaniu politykę i umowy, wedle wiekowych tradycji osiedlając się gdzie tylko chcieli.

Nahelewesa, wychowany już na rzeczonym Terytorium i ojczyste ziemie znający jedynie z opowieści, dumnie pielęgnował czirokeskie tradycje i kulturę. Nawet wśród białych, w ich osadach i miastach, nawet biorąc dolary za pracę, nawet gdy ta pielęgnacja bardziej szkodziła niż pomagała. Ciągnęło go w świat, chciał zobaczyć nowe strony i mimo że wiązało się to z częściową asymilacją w amerykańskie społeczeństwo, Wesa nie zamierzał zaprzedać własnej tożsamości i wartości. Zdawał sobie sprawę, że w białym społeczeństwie nie szło wyżyć bez gotówki, imał się więc różnych zadań, mniej lub bardziej legalnych, utrzymując się z traperstwa i tropienia - bo nawet najlepszy biały nie mógł dorównać w tym Indianinowi, który był z dziczą za pan brat od maleńkości.

Z tego też powodu znalazł się u teksańskiej hieny numer jeden - Morgana Russella McCoya, który był tym mniej legalnym źródłem dochodu Wesy. Nahelewesa siedział więc w gabinecie, w nijakich ubraniach, ze skórzanym płaszczem jedynie akcentowanym czirokeskimi wzorami, z długim łukiem, dwoma rewolwerami, tomahawkiem i nożami. Bez pióropusza czy twarzy w barwach wojennych, jak zapewne większość by go sobie wyobrażała. Siedział, niczym żywa reprezentacja dychotomii indiańsko-amerykańskiej, wciśnięty gdzieś w kąt by mieć wszystkich obecnych przed sobą i słuchał. Uważnie i z namaszczeniem. Jedynie gdy Berger postanowił zrejterować, Indianin drgnął jakby chciał ruszyć za nim, ale odprowadził go jedynie wzrokiem. “Pierwszy sęp odlatuje,” przemknęło mu przez myśl. Nahelewesa, jakże nieufny wobec większości obecnych, dokładnie zapamiętał sobie jego twarz. Nie zdziwiłoby go, gdyby “Piącha” chciał zagrać na własny rachunek i wejść im w drogę.

Reszta... Reszcie też nie ufał. Z zasady nie ufał białym. Mógł z nimi pracować, mógł z nimi podróżować, ale zawsze z bronią pod ręką i nigdy nie stając do nich plecami. Nie, dopóki nie zapracują na zaufanie (o ile nań zapracują), Nahelewesa nie zamierzał opuścić przysłowiowej gardy. Nie przy Oppenheimerze, od którego przechodziły go ciarki; nie przy Taylorze i Langfordzie, którzy przypominali mu ludzi którzy nie raz i nie dwa chcieli zrobić mu krzywdę; nawet nie przy Dixon i Gregory, których wdzięki spływały po nim jak woda po kaczce. Nie. McCoy ich dobrał, a McCoyowi ufał najmniej z nich wszystkich. Nawet mimo lat współpracy - a może dzięki nim? Wiedział, jakim człowiekiem był ich gospodarz. Wiedział, jakich ludzi potrafił nająć do roboty. Nie, zaufanie było nader odległą możliwością.

Nahelewesa słuchał i z politowaniem oglądał występ Elizabeth, która była równie subtelna co szarżujący bizon. Słuchał, obserwował i wystukiwał rytm obcasem buciora. Nie miał pytań, McCoy nakreślił sytuację wystarczająco jasno, a obiecana im dola była wystarczająca by żyć wygodnie przez lata. Lub by zapewnić dobrobyt rodzinie, jak planował Wesa. Z myślenia o przyszłych inwestycjach wyrwały go słowa partnerów w zbrodni, rzucających swoje imiona.

- Nahelewesa - umknęło spomiędzy ust Indianina. - Dla was pewnie Wesa.

Tudzież Wesley “Wes” Chaser, ale z aliasem który widniał na listach gończych nie planował się obnosić w tym towarzystwie.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 03-03-2022 o 14:57.
Aro jest offline