Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-03-2022, 12:05   #8
Zell
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację



Mimo zapewnień Toreadora, Ann nie umiała się nie denerwować. Co chciał Książę? Czy to działania Cyrila go nakierowały na nią? O którą zbrodnię chodzi? To, co zlecał Tremere grupie? Te z jej początków wampiryzmu (oby nie!)? Te ostatnie, jakim padła ofiarą jej "Koteria"?
Jakiś bullshit wykreowany przez Księcia?
Było coraz gorzej...

- Kto to jest? - zapytała cicho Williama, gdy zatrzymywali się przy nieznajomym. Spięcie wampira jej też się udzielało.
- Ehmm… nazywa się James McElroy. A przynajmniej pod takim nazwiskiem żyje w USA, jest varázsló co da się luźno przetłumaczyć jako “czarownik”.- wyjaśnił wampir otwierając drzwi, by wyjść z samochodu.- Jest sojusznikiem… zazwyczaj.
- Jak Tremere? - zapytała.
- Nie… nie jak Tremere, raczej jak hazardzista grający z diabłem o wysokie stawki.- odparł William i podszedł do mężczyzny witając się serdecznie uściśnięciem dłoni. Tamten odpowiedział uśmiechem i zaczęli cicho rozmawiać. Początkowo rozmowa dotyczyła dupereli, pogody i ostatnich wydarzeń towarzyskich w mieście. Wydawało się Ann że obaj mają wspólną dobrą znajomą o imieniu Tanith, bo Blake dopytywał się co u niej. I był zadowolony z faktu, że wszystko jest w porządku. Że żadne problemy się nie pojawiły.
- Jestem z powodu twojej podopiecznej… mam coś na problemy które się pojawią. - powiedział James przechodząc do powodu dla którego tu czekał.
- A będą jakieś kłopoty? - spytał poważnie Toreador.
- Zawsze są, większe lub mniejsze.- odparł ów czarownik i zerknął na Ann.- A ona niespecjalnie potrafi się bronić, prawda?
Ann nic nie odpowiedziała na to pytanie, czując się niepewnie w otoczeniu tego człowieka. Czemu w ogóle on się nią interesował?
- O czym mówisz? I czemu się mną interesujesz?
- Ja nie. Poproszono mnie o przygotowanie czegoś dla ciebie. Broni. - odparł Jaz wyciągając spod płaszcza coś zawiniętego w gazę. - Więc ją przygotowałem tydzień temu. Trochę mi to zajęło, bo duch którego szukałem mieszka w zbożach takich jak pszenica, żyto. A w najbliższej okolicy sieje się kukurydzę.
- Duch? Żyto? - Ann była szczerze zaskoczona - Kto cię prosił?
- Nie Cyril. - wtrącił Toreador, a James dodał enigmatycznie. - Znajoma… uznała, że nadchodzą ciężkie czasy i każda pomoc się przyda.

- Czy wszyscy magicy są tak niemożliwie tajemniczy bez powodu? - prychnęła z irytacją. William nie musiał mówić, że to nie sprawka Cyrila. Tak bardzo to by się nie starał dla niej.
- Zboczenie zawodowe, że tak powiem.- odparł James śmiejąc się chrapliwie. Co podkreśliło przy okazji jego miękki obcy akcent. Z pewnością nie był szkotem wbrew temu co sugerowało nazwisko. Podsunął zawiniątko. - W środku jest sztylet… cóż, nóż bowie z mieszkającym w środku duchem. Musisz wpierw skropić je swoją krwią, by duch uznał cię za swoją… partnerkę.
Wampirzyca przyjęła zawiniątko z pewnym wahaniem.
- Duch, co? - spojrzała na przedmiot z powątpiewaniem - Będzie straszył w domu Williama? - zerknęła na Toreadora - Może wspomoże to literaturę z horrorem.
- To nie jest taki rodzaj ducha. To duch żniw… karmiło się je krwią by plony były duże, karmiło się je krwią by sierpy były ostre… a czasem i miecze. Ten również sprawi, że ostrze będzie ostre i też karmi się go krwią. Na szczęście posoką przeciwników, dlatego nigdy nie wyciągaj go z pochwy o ile nie planujesz go wbić w kogoś. W innym przypadku… rozdrażniony duch bywa groźny.- wyjaśnił czarownik.
- Groźny? Jak?
- Może zawładnąć twoim ciałem i rzucić cię do ataku. Jemu wszystko jedno czy zginiesz czy nie… byleby się napił krwi. Broń pasuje do twej natury krwio… nocnego drapieżnika, prawda?- zaśmiał się James i dodał. - Póki jednak będzie w pochwie, to nie może nic zrobić. Więc wyciągaj go z pochwy tylko, gdy chcesz zabić.
- Brzmi prosto. - spojrzała przelotnie na Williama - W sumie... Will mówi, że nie jesteś jak Tremere. To czym jesteś?
- Tremere i inni nazywają nas wsiowymi czarownikami. - odparł James wzruszając ramionami.- Paramy się magią… ale nie jesteśmy wybrani przez los i przeznaczenie tak jak prawdziwymi magowie.
- To znaczy, że on nie ma awatara. Z tego co opowiadał mi john Dee to jest jakiś… duch przewodnik którego każdy prawdziwy mag ma. - wyjaśnił Toreador.
- Uhm... Mam nadzieję, że nie taki jak to cholerstwo u nas. - mruknęła - Rozumiem więc, że takich jak ty, nie lubią... eeee... Tremere i inni?
- Nie. Nie jesteśmy lubiani. Ponieważ nasza sztuka wiąże się z większym ryzykiem, ale nie martw się. Ten sztylet jest bezpieczny, pod warunkiem że będziesz trzymała się instrukcji obsługi.- zażartował James i dodał ponuro.- I oby nie zdarzyło ci się go używać, ale… cóż… ciężkie czasy przed nami.
- Odprysk problemów z Nowego Jorku?- zapytał Blake.
- Możliwe, ale sam wiesz że wróżenie to nie moja działka. Lepiej zadzwoń do radia. - dodał żartem James. Musieli się dobrze znać, bo w ich wymianie zdań pełno było niedopowiedzeń.
- Przynajmniej zrozumiemy się na polu bycia ulubionymi wśród swoich... - sarknęła.

- Dobra… to ja już wracam do siebie. Porządki w schowku same się nie zrobią. Nie można do wszystkiego zatrudniać duchów w czasach, gdy każdy zakłada związek zawodowy. - odparł ironicznie James żegnając się z parką Kainitów i zostawiając zawiniątko w rękach Ann, a William dodał do dziewczyny.- To może zrób co radził i zabierajmy się stąd.
A następnie rzekł na pożegnanie czarownikowi. - Trzymaj się zdrowo.
Kobieta powoli rozwinęła zawiniątko.
- Długo się znacie? - zapytała Williama.
- Będzie z osiem lat.- przyznał Kainita, gdy dziewczyna odsłoniła zwyczajny długi nóż w skórzanej pochwie ozdobionej dziurkami. Nie było to mistycznie zdobione cudeńko jakim był pożyczony oręż od Cyrilla. I z pewnością nie było to też tak potężne.
- Wygląda... tanio. - stwierdziła z zawodem, gdy patrzyła na nóż. Westchnęła, wyciągając ostrze z pochwy.
- Cóż.. pewnie był tani zanim…- Ann trudno się było skupić na słowach Williama, gdy dłoń jej drżała a głowę wypełniały szepty i kuszenia. Jakby w jej duszy obok jej własnej Bestii, zamieszkała druga… równie głodna, za to bardziej potężna.
O, nie. Wystarczyła jej jedna głodna krwi obecność.
- Masz. - syknęła, po czym zacięła ostrzem swoją dłoń, aby krew na nie popłynęła.
Poczuła słabość związaną z utratą krwi, która spłynęła po ostrzu, by w nie wniknąć całkowicie. Poczuła też jak ów obcy głos mlaszcze obleśnie w zadowoleniu, a potem była cisza. Teraz tylko wystarczyło schować nóż do pochwy.
- Obleśny ten duch.... - mruknęła chowając ostrze - Nie wiem co to jest.... ale to paskudztwo ma zabijać dobrze. - dodała, zamykając ranę na dłoni.
- Obyśmy się nie musieli przekonywać.- westchnął ciężko Blake patrząc w leśne ostępy w które to zagłębił się James.
- To teraz... Do Gangrela?
- Tak. - odparł z uśmiechem Toreador. Bladym uśmiechem. Wyraźnie to spotkanie go zaniepokoiło.
- Rozmawiałeś wczoraj z Księciem? - zapytała idąc do samochodu.
- Tak. Nie znalazł śladów tego… obcego, którego widziałaś. Nikt inny nie widział. Może to wędrowny potwór, który już opuścił naszą domenę.- ocenił Toreador i uśmiechnął się dodając.- To jedna z zalet tego miasteczka, niewiele nadnaturali jest nim zainteresowanych. Nawet Sabat nas ignoruje. Zazwyczaj.
- Nikogo nie znalazł? Zupełnie? - Ann wyglądała na zaniepokojoną - I co rozumiesz przez "zazwyczaj"?
- Czasami jakaś banda młodych wpada tutaj poszaleć. I zostaje wybita, albo przez wilkołaki albo przez nas. Młode Sabatu są bezmyślną bandą agresywnych drapieżników. To wściekłe psy które się ubija. - wyjaśnił Toreador i wzruszył ramionami. - W Camarilli by przeżyć, musisz słuchać starszych i znać swoje miejsce. W Sabacie… musisz mieć dużo szczęścia i szybko nabrać rozumu i siły.
- Jak wiele razy w nie życiu widziałeś Sabat? Znaczy, robiący wojnę w mieście.
- Wiele razy miałem okazję toczyć boje z psami Sabatu, niemniej w samym Stillwater… raz, dwa razy w roku. Czasem częściej. To zależy od sytuacji w Nowym Jorku, jeśli Sabat planuje jakieś akcje przeciw Camarilli to pomniejsze oddziałki przejeżdżają przez Stillwater… lub niedobitki po konfliktach w Nowym Jorku. - wyjaśnił Blake.
Ann nie pytała dalej. Wystarczył jej aktualny uścisk w żołądku.





William przejechał przez Stillwater i skręcił w boczną uliczkę kierując na jezioro. Podróżowali coraz bardziej zaniedbanym szlakiem w kierunku dość dużej willi nad jeziorem. Cała posesja była co prawda ogrodzona, ale brama do niej była otwarta. A nad bramą wisiał ukwiecony szyld.
“Ośrodek samodoskonalenia duchowego i terapii ziołoleczniczych”. Pod szyldem był nawet numer telefonu, stacjonarnego. Litery nieco się zatarły, wieńce zawieszone na szyldzie były deczko zwiędłe. Budynek zaś, choć imponujący i duży był zdecydowanie zaniedbany… co nie mogło dziwić zważywszy na to, kto go zamieszkiwał. Hippisi żywcem niemal wyrwani z lat sześćdziesiąt włóczyli się po okolicy, radośni i weseli. Leciała muzyka, zarówno hippisowska jak i obecne przeboje popowe, oraz nawet rap czy lżejsze kawałki metalowe. Niemniej przeważała moda z lat sześćdziesiątych i sztuka z tamtych lat.
Caitiffka była wyraźnie zaskoczona.
- To... nieoczekiwane. - szepnęła do Williama.
- Wpływ krwi Garry’ego. Większość z nich piła ją, więc nie tylko siłę z niej czerpią ale też i jego krew wpływa na ich poglądy i myśli. Nie jest to tak mocny efekt jak przy diaboliźmie czy nawet piciu krwi Kainity przez innego Kainitę. Tu efekt jest bardziej subtelny i bardzo rozłożony w czasie. Garry żyje przeszłością, toteż sekta której przewodzi… też. - wyjaśnił Blake wysiadając.
- Czyli... to ghule.
- Nie wiem, być może. Rzecz w tym że Garry nie karmi ich tak regularnie jak ja moje psy. Nie wiem czy to już ghule czy tylko lekko uzależnieni.- odparł z uśmiechem Blake. - Garry polega na swojej charyzmie w trzymaniu tej grupki razem i jest, jak na przywódcę para-religijnej sekty, bardzo tolerancyjny i łagodny. No i nie ma własnego haremu.
- Dla każdego, zaczyna być sprawa seksu tak mdła? - zapytała - Próbowalam raz... Strata czasu.
- Bo jesteś martwa, twoje ciało jest martwe…- wyjaśnił William parkując samochód i wysiadając. - A co za tym idzie… hormony też. Przyjemność z seksu to hormony docierające do mózgu. Wielu młodych wampirów jeszcze potrafi czerpać przyjemność z seksu, ale tylko dlatego że jeszcze pamiętają jaka to przyjemność. Potem wspomnienia zaczynają się zacierać i tak jak jedzenie, seks traci swój smak. Są wśród nas tacy co… jeszcze potrafią, ale potrzebują do tego kogoś z kim łączy ich uczuciowa więź. Bez niej szkoda czasu.
- A ty miałeś kogoś po śmierci?
- Tak… parę razy. - odparł krótko wampir ucinając ten temat. Rzekł bowiem ruszając w kierunku budynku. - Polubisz Garry’ego to równy gość.

Po kilku minutach weszli do budynku, zdewastowanego śladami “artystycznej twórczości” na ścianach i niedbalstwa mieszkańców wszędzie dookoła. To była kiedyś wspaniała posiadłość. Teraz, przeludniona i wypełniona różnymi poduszkami, kocami, świeczkami… wyglądała jak squat i w sumie tym była. Ann i Williama mijali weseli i zdecydowanie naćpani mieszkańcy. Jedna z dziewczyn bezczelnie pocałowała Blake’a w usta, a potem cmoknęła i zaskoczoną Ann… a następnie oddaliła się chwiejnym krokiem. Sądząc po spojrzeniu była tak naćpana, że nie wiadomo nawet czy miała świadomość tego, co właściwie zrobiła.
Ale to było niczym w porównaniu ze spotkaniem oko w oko… z dużym górskim lwem. Dorosła puma po prostu wyszła z jednego z pokoi i przyglądała im się badawczo.
Ann spojrzała oczekująco na Williama.
- Nie przejmuj się. - odparł Toreador.- To część boskiej mocy naszego guru. Wiesz, jest taki cytat w biblii o czasach gdy lew przy jagnięciu legnie. Gdy wrogość między zwierzętami wygaśnie… to oznaka że Garry ma moc. Oznaka dla jego wyznawców.
Po tych słowach minął ignorującą go pumę.
-... co? - Ann odezwała się zdezorientowana.
- Oznaka że jest wybranym przez Jehowę, Buddę czy co tam on wyznaje w tym tygodniu. Doktryna religijna nie jest mocną stroną Garry’ego… - zaśmiał się William poganiając gestem Ann, by ominęła pumę.
Dziewczyna nie protestowała, tylko wciąż zdezorientwana, ominęła wielkiego kota.

Przeszli do salonu, urządzonego jak sala tronowa jakiegoś arabskiego księcia. Były tu kolorowe zasłony w oknach, poduszki rozrzucone po całym pomieszczeniu. Dziesiątki świeczek, zarówno rozpraszających mrok jak i zapachowych. Był też siedzisko… duży i wygodny fotel. Było kilkanaście półprzytomnych osób obu płci i wszelkich ras. Był unoszący się wyraźnie zapach mafichuany. Był wreszcie wampir wgryzający się w szyję nieprzytomnej dziewczyny pojękującej lubieżnie i drżącej w jego objęciach. Nikt na to nie zwracał uwagi, zresztą jak mogliby… wszak wszyscy tu byli zamroczeni od narkotyków wypełniających ich krew.
- Hej Garry…- rzekł na powitanie William. Wampir oderwał się od ofiary i ostrożnie odłożył na poduszki dziewczynę. Opatrzył pospiesznie ślad po ukąszeniu i wstał mówiąc wesoło.
- Heeeej Wiiilll… kooopę dniii… powinieeneś wpadać częścieej chłopie. Nie możeeszsz całe nnoce zamykać się w swojeej pustelni.-
Gangrel nie wyglądał zbyt groźnie, stary okularnik z długimi włosami i zaniedbaną brodą. Podobnie i ubranie miał wymięte. Ot podstarzały hippis podchodzący do nich lekko chwiejnym krokiem. - Żyyycie nie jeest po to by je marnowaaać na … a tyy musisz być ta nowa, tak?
Tymi słowami zwrócił się do Ann, po czym podał dłoń mówiąc. - Garry jestem kwiatuszku, witaj w moooim królestwie.
Ann odwzajemniła gest, trochę wciąż zagubiona w... tym.
- Nieoczekiwane miejsce.
- Moje małe sanktuarium.- przyznał ze śmiechem Gangrel i wzruszył ramionami dodając. - Tutaj każdy jest bezpieczny, człowiek, zwierzę, kainita. Mój mały raj.
- A co z wilkołakami? Dostałeś wieści od nich?- zapytał William.
- Taaa… nie przyjęli zgonu swojego krewniaka zbyt dobrze. Możliwe że pojawi się ktoś od nich, by na miejscu obdgadać sprawę i może przeprowadzić śledztwo. Mówiłem im że to żaden z moich podopiecznych. Nie wszyscy widać uwierzyli. -westchnął cicho Garry.- To smutne, ten brak zaufania. Przecież jesteśmy wzorowymi sąsiadami.
- Lupiny nas nie lubią przecież. - odparła.
- Ale jeszcze bardziej nie lubią wrogów Gai. I te tutejsze walczą z kopalnią i Żmijem… i z rządem który nie dość dba o rezerwat. My jesteśmy mniejszym złem. Zajmą się nami jak tylko rozprawią się z ważniejszymi wrogami. - zaśmiał się chrapliwie Garry. - To mądre z ich strony. Po co marnować siły na nas, skoro ich nie stać na walkę na dwa fronty.
- I nie miałeś z nimi problemów? - zdziwiła się - Tolerują cię bardziej? Nie chcą rozszarpać jak jest pełnia?
- Wilkołaki są po drugiej stronie jeziora i nie zapuszczają się tutaj. Zresztą… No… nie tak łatwo mnie rozszarpać. Twardy jestem. - zaśmiał się Gangrel i zaproponował wesoło.- I tego mogę cię nauczyć, jak będziesz tu wpadała częściej.

- Jak to... nauczyć?
- Jak przyjmować ciosy na klatę bez mrugnięcia okiem. - odparł wampir i napiął cherlawą klatkę piersiową. - Mam do tego talent.
- Dziękuję... - skłoniła się zaskoczona.
- Luzik, my wygnańcy musimy trzymać się razem, zwłaszcza tu w Stiillwater. Bo nikt inny nam nie pomoże.- Garry przyjacielsko klepnął Ann po plecach. Po czym zwrócił się do Williama.
- To co was tu sprowadza?
- Cóż… motor w moim garażu nadaje się do generalnego remontu. Nie używałem go od lat czterdziestych. Masz może coś nowszego w swoim garażu? Ann potrzebuje środka transportu.- wyjaśnił Blake.
- Jeżeli to nie byłby problem. - w spojrzeniu Ann pojawiła się nutka zdziwienia - William już o mnie opowiadał przez telefon?
- Wspomniał że jest nowa Kainitka w mieście i że wpadniecie z delikatną sprawą. Nic więcej.- zadumał się Garry i dodał z uśmiechem.- Każdy kto tu trafia z Nowego Jorku ma za sobą nieciekawą przeszłość o której nie chce opowiadać. Ja to szanuję.
- Och. To dość... nowe tutaj? Znaczy, raczej inni wolą wiedzieć...
- Z pewnością… stare nawyki z miasta. Bawią się w politykę.- zaśmiał się Garry rubasznie i zaprzeczył ruchem głowy. - Nie ja. Ja mam swój mały raj tutaj. Reszta mnie nie obchodzi.
- Pewnie i tak prędzej czy później informacje z miasta od reszty ze Stillwater dotrą.
- Wątpię… podobnie jak mój klan, Kainici ze Stillwater wolą o mnie zapomnieć. Czasem się się Joshua tu zapędzi, czasem William wypełznie ze swojej samotni… reszta? Widuję ich tylko wtedy gdy są wspólne zebrania. - zaśmiał Garry, a Blake wtrącił. - A propo zebrania, wkrótce pewnie nasz Książę zarządzi jedno by oficjalnie przyjąć Ann do naszej rodzinki.
- Ty też uważasz, że jesteś w więzieniu tutaj? - zapytała Gangrela.
- Bardziej na dobrowolnym zesłaniu. Gangrele z Nowego Jorku nie chciały widzieć mojej gęby, ja nie chciałem mieć z nimi nic do czynienia. A w tej sytuacji obie strony są zadowolone.- odparł wesoło wampir.
- Czyli... jesteś zadowolony... - odparła zdezorientowana kolejnym, co lubi tu być - Czemu Gangrele pogardziły tobą?
- Od lat sześćdziesiątych jestem pacyfistą. - odparł Garry wprost i ze śmiechem dodał. - i poza tym kiepsko dogaduję się z własnym klanem, więc postanowili mnie się pozbyć. Uważają że przeze mnie wychodzimy na mięczaków.
Ann spojrzała po obu wampirach.
- Zaskakuje mnie, że prócz Lukrecji i może Larry'ego, nikt bardzo nie przeżywa mieszkania poza NY.
- Bibliotekarka by pewnie chciała wrócić, ale nie przyzna się do tego otwarcie. W końcu pełni tu ważną misję wyznaczoną jej przez starszyznę swojego klanu. - dodał kpiąco Garry i wsunął dłonie w kieszenie dodając. - Poza tym… do tego miejsca można przywyknąć. Nie ma tu tylko zagrożeń co w dużym mieście więc jak się wygodnie usadowisz to czeka spokojne i przyjemne życie po życiu. Nie musisz martwić się absurdalnymi rozkazami starszyzny klanu i młodymi ambitnymi Kainitami czekającymi na okazję, by wbić ci nóż w plecy.
- Chyba nie takie przyświecało założenie Księciu NY.
- A kogo tu obchodzi co przyświeca temu aroganckiemu sadyście. - odparł protekcjonalnie Gangrel, a William wsiniitrącił wyjaśniając. - Dla takich ambitnych postaci jak Lukcrecja to jest to prawdziwe więzienie i zesłanie. Reszta to… w przypadku pozostałych możesz traktować Stillwater jako przechowalnię narzędzi, obecnie niepotrzebnych, ale kiedyś mogą okazać się użyteczne i zostać ponownie wezwani do Nowego Jorku. Lukrecję to z pewnością kiedyś czeka. Gdyby było inaczej, cóż… litość nie należy do zalet księcia Nowego Jorku.
- Nigdy go nie poznałam, choć to nie dziwi. - spojrzała na gangrela - Tutaj chyba najlepiej mnie traktują od... zawsze. Jak wampira.
- Nic nie straciłaś, wierz mi.- zaśmiał się rubasznie Garry. - Elitka Nowego Jorku to banda snobów i podlizuchów. Willy jest lepszy od większości z nich zarówno pod względem urodzenia jak i zasług.
- Przesadzasz. - odparł Blake, a Garry dodał wesoło.- Dziewczyno, mieszkasz z jednym z ojców założycieli tego kraju i narodu.
- Co? - Ann spojrzała na Toreadora.
- Przypłynąłem tu na jednym z pierwszych statków z osadnikami, a to jeszcze nie czyni mnie ojcem założycielem. Wiele osób brało udział w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Więcej ludzi niż Kainitów.- machnął ręką William speszony wyraźnie. - Ja nie odegrałem aż takiej wielkiej roli.
- Ale jednak! Jesteś bardzo skromny.
- To miłe, że nie powiedziałaś żem stary.- zaśmiał się Toreador wzruszając ramionami i dodał. - Proponuję żebyśmy zrobili tak. Ja z Garrym poszukamy motoru dla ciebie, a ty sobie… pozwiedzaj. Możesz nawet się nakarmić, acz pamiętaj że ludzie tutaj są w mniejszym lub większym stopniu pod wpływem marihuany.

- Gdybym ci powiedziała jakimi ludźmi musiałam się pożywiać w zaułkach Nowego Jorku... - machnęła ręką -Poradzę sobie.
- Nie musisz, też tam mieszkałem. - zaśmiał się Garry. - I w dodatku mam wrażliwy na zapachy nos.
- To musiałeś w przytułkach dla bezdomnych nigdy nie mieszkać. - uśmiechnęła się.
- Żebyś się nie zdziwiła. Gangrele, w czasach gdy tam mieszkałem, nie miały dobrych miejscówek. Mieszkaliśmy w opuszczonych budynkach i magazynach. Może to się już zmieniło, ale za moich czasów żyliśmy na poziomie ulicy. - zaczął wspominać Garry.
- Niezbyt się zmieniło. - stwierdziła - Choć powiem, że wolałam nie mieć żadnego obok... Bywali bardzo nieprzyjemni dla kogoś, kogo uważali za poniżej siebie.
- Czyli nic się nie zmieniło. Nadal piorą się z Brujah przy każdej okazji?- zapytał miejscowy guru.
- Chyba nie przy każdej... choć czasem można się zastanawiać czy lepiej zezłościć Brujah, czy Gangrela. Rany od tych drugich potrafią się bardziej paprać.
- Jeśli masz jeszcze jakieś potrzeby to nie wahaj się pytać i prosić. To jest otwarta na pomoc innym i bardzo przyjazna społeczność. W końcu rozpowszechniamy tu miłość i wzajemną życzliwość… i marychę. Nie należy zapominać o boskim ziółku.- dodał ze śmiechem Gangrel z pewnością nieco pod wpływem substancji wessanych wraz z krwią.
- Dziękuję. - lekko ukłoniła się z przyzwyczajenia.
- Nie ma za co.- Garry poufale objął Toreadora ramieniem.- To my ruszamy do garażu, a ty…- zwrócił się do Williama.- … musisz mi opowiedzieć, jak kochana Lucia przyjęła obecność kolejnej gęby do wykarmienia. Musi być pewnie wkurzona. No chyba że droga Ann to Ventrue, ale w to jakoś wątpię. Bo nie jest wredną suką.
Georgina była w miarę przytomna i miła i najwyraźniej miała jakiś fetysz związany z kąsaniem, bo ochoczo dała się odsączyć z odrobiny krwi i na szyi miała ślady od kłów Garry’ego. I na ramieniu i na ręce.

Posiłek wprawił Ann w dobry nastrój, a świat stał się odrobinę “różowy”. Nie w sensie koloru, a nastroju raczej… choć światło teraz rzeczywiście układało się miękko na wszelkich powierzchniach.





Ann uśmiechała się trochę zbyt radośnie, gdy pozostawiwszy swój posiłek zaleczony (Garry naprawdę nie miał problemów z Maskaradą?) skierowała się dalej od "radosnej rezydencji", aby móc wreszcie skontaktować się z osobą, na której wspomnienie naprawdę głupawo zaczęła się uśmiechać. Wiedziała, że może humor jej rozmówca szybko ustawi na miejscu, ale na razie wybierała numer walcząc z radością.
- O co chodzi. - zimny i beznamiętny głos Cyrilla potwierdził fakt, że dodzwoniła do niego.
Zimny, beznamiętny, bezuczuciowy.... a jednak Ann jak szczeniak mogłaby zacząć merdać ogonem.
- Ja... - głos na sekundę jej się załamał z uderzenia radości - Tutaj nie dzieje się zupełnie nic, nawet jest ciekawiej niż sądziłam, jest szpital, i mag, i Tremere, i Ventrue co chciała być Księżną, i będę na stacji pracować. l piramida, ale nie taka z Wiednia, ale zjada Tremere, i po coś wysłano FBI od Księcia na mnie, no i ta śmierć małego Wilkołaków i... ktoś się interesował mną. Taki niepokojący drapieżnik. I czy Nadia ma serio misję od Fundacji? - tylko fakt, że nie potrzebowała oddechu, sprawił, że ten potok słów nie załamał się w połowie.
- Doskonale wiem o tym… wszystkim. Otrzymujemy raporty. Trzymamy rękę na puls…- Tremere przerwał nagle spokojną wypowiedź, by spytać.- O co chodzi z tym FBI?
- Jutro mają mnie przesłuchać na komendzie. - Ann przetarła oczy - W związku z jakąś zbrodnią. - była blisko powiedzieć "którąś zbrodnią", ale opanowała się.
- A skąd wiesz że to od Księcia ludzie?- zapytał chłodno i beznamiętnie stary wampir.
- William powiedział, że to pionki podstawione przez Księcia…
- Hmm… to niepokojące, ale nic z tym nie możemy zrobić. Odpowiadaj zgodnie z prawdą, acz nie bądź wylewna. Nie muszą dowiedzieć się nic więcej poza to, o co pytali. A potem zdasz mi raport z tego przesłuchania. A co to za niepokojący drapieżnik?- zapytał Cyrill chłodnym tonem.
Radosny humor wyparował na wspomnienie.
- Spotkałam go w drodze do Elysium... Nie wiem czy Spokrewniony... - Ann nie mogła się poszczycić umiejętnością rozpoznawania Nadnaturali ot tak - Niski i łysy mężczyzna, ale jego wzrok... - mimowolnie skuliła się w sobie - To było... jakby spojrzenie... drapieżnika. - głos jej zadrżał - Jakbym kiedyś widziała takie spojrzenie.. tylko nie pamiętam gdzie. . - w głosie caitiffa krył się niezrozumiały strach, którego i on sam nie mógł określić - Ta osoba chyba.. Przemieszczała się... skokowo? Była w jednym miejscu, a za chwilę dalej i znowu... Książę Stillwater twierdzi, że nie znalazł nikogo takiego.
- Opowiedz o nim agentom Księcia, niech pogonią za tym wątkiem. Jeśli to ten który zbił moje pionki w Nowym Jorku, to… hmmm… jeszcze cię nie zabił, więc nie jesteś na jego liście. - stwierdził Tremere głośno rozmyślając.

- A jeżeli zapytaliby o sprawy dotykające działań, które zlecałeś... to też mam otwarcie i szczerze odpowiadać? - zapytała ostrożnie.
Musiała dość długo czekać na odpowiedź.
- Mów szczerze i odpowiadaj precyzyjnie na ich pytania. - odparł w końcu wampir.- Jakoś się wytłumaczę u Księcia, tylko się nie rozgadaj. Na szczęście to nie ty byłaś wtajemniczana w szczegóły. Twoja… wiedza jest mocno ograniczona.
- Będzie jak mówisz. - niby wiedziała, że ograniczanie jej wiedzy miało pomóc jemu samemu, nie caitiffowi, ale nie mogła pozbyć się uczucia, iż było kierowane troską - Czy chcesz bym się zakręciła wokół któregoś z wydarzeń tego miasta lub miejsca?
- Rób co chcesz… ta dziura i tak służy głównie do ubijania nadmiernie ambitnych i głupich czarowników. - zaśmiał się Tremere i dodał ostrzegawczo. - Trzymaj się jedynie z dala od piramidy i… jeśli zabójca przyjdzie po ciebie lub po Williama, to jeśli Blake zginie, włam się do jego gabinetu i poszukaj pamiętnika. Taki staromodny Kainita pewnie go prowadzi, a w nim mogą się kryć brzydkie sekrety wielu starych wampirów.
Cyril zawsze miał plan... nawet na Ostateczną Śmierć Williama. Powinno to zaniepokoić Ann, ale... jakoś nie przejęło.
- Czyli Nadia... Jest czy nie jest na jakiejś misji tutaj? - zapytała wprost.
- Nadia to nie twój problem.- odparł chłodno Tremere ucinając temat. - Nadia to sprawy klanu.
- Oczywiście, oczywiście, sprawy Klanu. - Ann od razu wycofała się, nie chcąc naciskać na coś, co było powyżej niej - Pytam, aby wiedzieć jak się... odnieść... - ostrożnie doprecyzowała i szybko zmieniła temat - Lukrecja była zainteresowana mocno tym, kto mnie tu wysłał.
- Kto? - zapytał Tremere wykazując minimum zainteresowania jej odpowiedzią.
- Przeniosłam na Williama odpowiedź na to pytanie, które ciekawiło Lukrecję Borgia. - dodała cicho.
- Lucrecia Borgia… Borgia… aaa tak…- zadumał się Cyril, a po chwili zaśmiał chrapiliwie. - A więc plotki były prawdziwe. Nie uwędziła się na dachu wieżowca. Ciekawe czemu Książę ją oszczędził. Trzymaj się jej blisko i wyniuchaj co się da. Lukrecja zna sporo sekretów elity i ja też chętnie je poznam.
- Raczej... Jestem w stanie. - uznała Ann, co mogło być interesującą pewnością Bezklanowca, który chciał przysunąć się do Ventrue - Widziałam u niej kasetę VHS od Księcia…
- Zdobądź ją, obejrzyj. Może zawierać cenne informacje. - odparł Cyrill władczo, aczkolwiek po chwili opanował się i dodał spokojniej.- Ale unikaj niepotrzebnego ryzyka. Nie musisz się spieszyć. Trochę tam zostaniesz.
- Jak długo to ma zająć? - zapytała ulegle. Cyril nie potrzebował przy niej być władczym, by zrobiła co kazał, ale czasem to się zdarzało…
- Na razie kilka tygodni. Może dłużej. Się zobaczy.- ocenił Tremere, by po chwili dodać.- I nie dzwoń bez powodu, możliwe że ktoś założył mi podsłuch. Nie wiem tylko kto próbuje podkopać moją pozycję.
- Oddalenie jest ciężkie, ale…
- Otrzymasz fiolkę z krwią co tydzień, mniej więcej. Prześlę ci przez kuriera.- uspokoił ją Cyril.
Coś głęboko w Ann wrzasnęło na nią, chcąc przywrócić zmysły, ale wampirzyca nie słuchała racji nie pochodzących od tego Tremere. Oczami wyobraźni już widziała fiolkę.
- Dziękuję... - dłonie jej zadrżały - Czy... mam unikać wspominania moich... zdolności? - dopytała patrząc na otaczające ją cienie.
Nie myśl o krwi, nie myśl o niej.
- A kogo to obchodzi na tym zadupiu ? - stwierdził ironicznie Tremere i dodał. - Rób jak uważasz. Wyszukaj mi smaczne informacje jak będzie okazja i nie narażaj się bez potrzeby.
- Tu może nie obchodzi, to dziwne miejsce, ale agenci...
- Wątpię by pytali o to akurat.- odparł Cyrill i westchnął.- Nie tylko członkowie twojej koterii zakończyli swój żywot podczas ostatnich nocy.
- Kto jeszcze? - zapytała z zaniepokojeniem - Co się stało w mieście?
- Nie znasz ich. To dość wysoko postawieni członkowie klanu Toreador i Ventrue.- gdzieś z tyłu głowy Ann odzywał się głosik, że Cyrill znowu nie mówi jej wszystkiego. Ale wszak wiedziała, że czyni dla jej dobra.
“Lata egzystencji w klanie nauczyły mnie, że nadmiar wiedzy bywa równie niebezpieczny, co jej niedomiar.”
Czyż tak jej kiedyś nie powiedział?



“- Krew co wiąże myśli, serce, krew wampira w tobie krąży. Krew potężna, krew czarowna, jej siła niewolniczą miłością ciąży, krew tumani krew uwodzi niczym mocna morfina. Krew miłości kajdanami twoją myśli wciąż zapina. Pantofelku… co jeszcze mam dodać? Nie… księżniczka nie musi wiedzieć nic więcej… nie musi myśleć. Tak, wypoleruję cię dziś. Tą nową pastą.”

Pierwszy raz złość wręcz kipiała w caitiffce, gdy bez pozwolenia kogokolwiek wparowała do gabinetu Cyrila, w którym wcześniej się już pojawiała. Była zła... Jak on mógł? Co on sobie myślał?! Czemu wcześniej ukrył powód, dla którego wybrał właśnie taki sposób zabezpieczenia?!
Nie mogła tego tak zostawić...

Przed Cyrillem stałą karafka pełna wiekowego koniaku. Jeszcze z czasów napoleońskich, co sam zresztą powtarzał każdemu kto pierwszy raz odwiedzał go w jego gabinecie. Karafka była ze rżniętego szkła i miała pewnie dwieście lat. Dwa kieliszki obok niej też. I karafkę i jej zawartość wampir bardzo cenił, choć sam już nie był w stanie rozkoszować się jej zawartością. Oczywiście mógł ją poczuć przez upitego śmiertelnika, ale nie poczułby wtedy smaku samego napitku. Zresztą “posiłki” Cyrilla musiały być czyste. Żadnego alkoholu, żadnych narkotyków, żadnych nieczystości. To że nie był Ventrue nie oznaczało, że powinien pożywiać się byle czym.
Miał też inny kielich wypełniony trunkiem który tolerował i z którego siedząc na swoim kamiennym tronie przed dębowym biurkiem rozmyślając nad arcyważnymi (dla niego) sprawami.



Bądź co bądź był zbyt ważną personą by osobiście ganiać za ofiarami. Za daleko zaszedł by bawić w takie rzeczy. Zimny i spokojny jedynie przelotnie spojrzał na wkraczającą do jego domu i gabinetu Ann. Wchodzącą tu bez jego przyzwolenia, by tu przyjść. Nie po to wszak wymyślono telefony, by coś takiego się zdarzało, prawda?
Więc nic dziwnego, że cień irytacji przemknął po jego kamiennym obliczu o barwie alabastru.
Sam sposób w jaki Cyril się prezentował okazał się idealnym środkiem zapalnym dla jej własnej złości. Ann szybkim, stanowczym krokiem podeszła do biurka wampira i oparła dłonie na blacie.
- Myślałeś, że możesz tak grać nieskończenie, kurwi synu?! - w głosie caitiffki skrywała się agresja Bestii - To dla zapewnienia, że nie będziesz praw łamać?! Tylko formalność? FORMALNOŚĆ?!
- Siadaj na tyłku.- warknął gniewnie Cyrill, tylko ledwo podnosząc głos. To wystarczyło, nogi dziewczyny się ugięły i upadła pośladkami na podłogę niczym wierny pies.
- Chcesz rozmawiać, to zachowuj się cywilizowanie. Nie będzie mi tu byle nowicjuszka urządzać scen.- dodał zimno i spoglądając z góry na Ann spytał władczo. - Cóż takiego się stało iż zachowujesz się tak… plebejsko?
Nagłe ugięcie nóg było zaskakujące dla Ann, ale nie spuściło z niej całej złości i choć teraz patrzyła z dołu na górującego nad nią Tremere wysyczała odpowiedź:
- Plebejsko? To boli śliską żmiję tak bardzo? - uniosła się na dłoniach, zamierzając wstać - Sądziłeś, że nigdy nie dowiem się, że wyplułeś kłamstwo, mówiąc o swojej krwi?
- Kłamstwo? Doprawdy?- odparł Cyrill upijając krew z kielicha i przyglądając się jak Ann walczy z niewidzialnymi okowami przykuwającymi ją do podłogi. - Powiedziałem, że moja krew w twoich żyłach jest gwarancją, że nie będziesz łamać praw. I to była prawda. Powiedziałem, że to formalność i to też była prawda. Byłaś znajdą z podejrzanymi mocami… skoro wiesz o tym jak działa wampirza krew, wiesz także co się najczęściej robi z takimi kundlami jak ty. Może mnie oświecisz łaskawie w tej kwestii?
- Nie zgrywaj teraz dobroczyńcy. - warknęła, po chwili tej bezsensownej walki, poddając się i zostając na podłodze - Odeszłabym z miasta bez oporów, gdybyś nie wyleciał nagle z ofertą opieki.
- Mylisz się. Zostałabyś zabita. Tak kończą bezklanowe i bezpańskie wampiry. Tak powinnaś ty skończyć. - stwierdził spokojnie Cyrill dopijając krew w kielichu. - Zwłaszcza takie pozostałości furii Sabatu. Powinienem cię zabić, gdy cię spotkałem. Ale nie uczyniłem tego. Nie poinformowałem siepaczy Księcia, by zakończyli twój żywot krwawo i boleśnie. Zamiast tego wstawiłem się u Księcia za ciebie. Powiedziałem, że możesz być przydatną osobą dla naszej społeczności.
Założył nogę na nogę i mówił dalej. - Zaoferowałem się zostać twoim mentorem, co oznacza, że twoja wpadka byłaby moją wpadką. Twoje błędy owocowałyby karą nie tylko dla ciebie, ale i dla mnie. Dlatego wolałem się zabezpieczyć. Krew była formalnością, bo gdybyś jej nie przyjęła… to dałbym cynk Pięknej i Bestii. I oni usunęliby cię z tego padołu. Krew była zabezpieczeniem dla mnie, że nie wytniesz jakiegoś głupiego numeru. Nowicjusze klanowi potrafią spaprać sprawę, a ja miałbym zaufać jakiemuś bezklanowcowi, który nie miał pojęcia o świecie mroku?
- I powiedz mi jeszcze, że to wszystko zrobiłeś znalawszy swoją człowieczą naturę na pchlim targu. - parsknęła - Twoje mentorowanie zapomniało nawet wyjaśnić wielu kwestii nieżycia, jak potęgi krwi. Co by też zrobił Książę, gdyby teraz się dowiedział o twoich kłamstwach?
- Nic. Więzy krwi są powszechnie praktykowane w społecznościach Tremere. To odwieczna tradycja klanu.- odparł ironicznie Cyrill odstawiając pusty kielich na biurko. - Oczywiście, zakładając, że miałabyś okazję z nim porozmawiać. A w to wątpię. Ja… bywam wyrozumiały mała caitifko i mogę przymknąć oko na twoje chamskie zachowanie. Książę z wyrozumiałości nie słynie… ani z człowieczeństwa. A i ty powinnaś porzucić takie mrzonki jeśli chcesz pożyć dłużej niż kilka dziesięcioleci.
Spojrzał na nią zimnym przeszywającym spojrzeniem. - Powiedziałem ci wszystko to, co potrzebowałaś wiedzieć. Nie mniej, nie więcej. Lata egzystencji w klanie nauczyły mnie, że nadmiar wiedzy bywa równie niebezpieczny, co jej niedomiar.
Wstał i odsunął szufladę biurka wyjmując z niego długie i posrebrzane ostrze. Sztylet który on określał mianem puginału.
On był tak spokojny... Zachowywał się jakby już wygrał....
- I co teraz? Sądzisz, że przejdę z tym do porządku? Po co to w ogóle zrobiłeś ze mną? Po co ciągle dajesz krew? - zapytała, wyraźnie nie wiedząc, co robi ciągłe karmienie vitae.
- Postawiłem się Księciu ryzykując swoją skórę, by ocalić twoje nieżycie. I nadal je ryzykuję, a ryzyka nie lubię. Oczekuję całkowitej i niewzruszonej lojalności. Moja vitae w tobie tę lojalność mi zapewnia, ale… - przesunął dłoń nad kielich i naciął nadgarstek. Krew spłynęła do kielicha szerokim strumieniem, wypełniając go po chwili. -... skoro cię to oburza, to masz okazję się postawić caitfiko.
Przysunął kielich ku Ann, tak by mogła sięgnąć ku niemu.
- Wylej, wypij, zignoruj… zrób co chcesz. Jeśli nie chcesz… znajdę kogoś innego. Nie zmarnuje się. - rzekł przyglądając się Ann. - No… i co ty teraz zrobisz?
Dosłownie w pierwszym ułamku sekundy Ann chciała odrzucić krew. Nie jest niczyim niewolnikiem! Odejdzie!
Caitiffka wyraźnie walczyła ze sobą. Drżała w walce z ciałem, jednocześnie nie chcąc i chcąc odrzucić ten dar. Ociężale wystawiła dłoń do kielicha, przesuwając palcami po jego krawędziach.
Nie mogła!
- Czemu... - przysunęła do siebie kielich - Czemu... zechciałeś mnie oszczędzić...? - ciężko wydyszała słowa, obserwując czerwoną zawartość zdobionego kielicha zaciskając na nim palce.
- Bo uznałem, że masz potencjał do bycia użyteczną dla mnie. I za cenę twojej lojalności postanowiłem cię ocalić przed śmiercią. Masz rację, to nie miało nic wspólnego z sentymentalnym człowieczeństwem. Jesteś moją inwestycją. - odparł spokojnie Kainita. - Ale nie czuj się z tego powodu źle. Nie jesteś już człowiekiem, ja nim nie jestem od wieków. W naszym społeczeństwie wszystko to interesy.
Ann patrzyła jak zahipnotyzowana w zgromadzoną krew, ostatkami sił prowadząc przegraną walkę.
- Znałeś wynik... - spojrzała z miłością na krew - Nie krzywdź mnie... - po tych słowach zaczęła z wyraźnym zapałem wypijać zawartość kielicha.
- Oczywiście, że znałem. Wspomniałem przecież, że nie lubię ryzyka. Wolę szachy, tam każdy ruch jest skalkulowany i nie ma miejsca na przypadek. - odparł Tremere uśmiechając się kwaśno. - No i skąd pomysł, że planuję cię skrzywdzić? Za dużo w ciebie zainwestowałem, by zmarnować to nieprzemyślanym działaniem.
Chwiejnie wstała i ruszyła do Cyrila, pozbawiona nawet cienia złości na niego, po drodze stawiając pusty kielich na biurku.
- Różne rzeczy... mówili... - ociężale składała słowa, porażona siłą vitae Tremere - Będę służyć... - usiadła na podłodze przy wampirze - Zawsze... Bo to interes... Dla mnie też.
- Dobrze. A następnym razem jak zbierze ci się znów na żale, to proszę odpuścić sobie tę całą dramę. - odparł spokojnie Tremere opatrując ranę i siadając z powrotem na tronie. - Nie ma co urządzać pokazów tego typu. Zawsze chętnie rozwieję twoje wątpliwości.
- Nie będę więcej... - wyglądało, że Ann odczuwa jakąś radość z tej fałszywej miłości - Wybacz mi… - szepnęła kładąc głowę mu na kolanach.
- Wybaczam z uwagi na twoje niedoświadczenie. Dopiero wszak uczysz się reguł Maskarady i życia wśród Kainitów. - odparł łaskawie Cyrill i pytając.- Masz jeszcze jakieś pytania, wątpliwości?
Ann chwilę zbierała słowa, by w końcu wyszeptać wtulając głowę w nogi Tremere, gdy jego krew płynęła w żyłach kobiety.
- Jak mogę ci się przysłużyć, dobry panie?
- W tej chwili niczym, ale nie martw się. Przyjdzie ci czas się wykazać. Prędzej czy później. - czule pogłaskał po głowie młodą wampirzycę.


 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 23-03-2022 o 12:07.
Zell jest offline