Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-05-2022, 16:35   #132
Ravanesh
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
MARK FITZGERALD, WIKVAYA SINGELTON i DARYLL SINGELTON

Szybko okazało się, że na wypis w dniu dzisiejszym Wikvayi nie mają co liczyć. Niedziela. Zbyt duże ryzyko. Konsylium lekarzy. Mądre słowa, które przywiązały dziewczynę na jeszcze co najmniej jedną noc i kawałek dnia w szpitalu. I nie pomogły żadne groźby, prośby i inne formy nacisku.

Tak naprawdę blokada proceduralno - formalna była jednym z czynników. Drugim, chociaż Wikvaya za nic nie przyznałaby się reszcie "śledczych" był fakt, że nie czuła się najlepiej. Bolało ją, była osłabiona i nawet ten krótki zryw energii wyczerpał ją niemiłosiernie. Ani się obejrzała, a znalazła się w łóżku i odpłynęła.

Mark i Daryll może i nalegali by, aby Wikvaya wróciła do nich, ale interweniował jej ojciec. Indianin o surowej, przystojnej twarzy, pilnował pokoju córki, niczym wierny strażnik.

- Musi odpoczywać. Jutro będzie w domu. A ty - spojrzał na Darylla - jesteś już w wieku, w którym mężczyzna sam musi zajmować się swoimi sprawami. Idź i zrób to, co zrobiłbyś, gdyby Wikvaya była z tobą. Twoja siostra już szybuje na skrzydłach swojej wielkości. Ty nie jesteś mojej krwi, ale cieszę się, że jesteś w moim życiu. Rozwiń swoje skrzydła i wznieś się wysoko. Pokonałeś śmierć, czym więc będzie dla ciebie stawienie czoła jej posłańcowi.

Słowa wypowiadane w iście indiańskim stylu przypomniały Daryllowi te nieliczne dnie, które spędzali w rezerwacie, gdzie mieszkał Haviowi. Trudno było mu zrozumieć te wszystkie indiańskie tradycje, zwyczaje, religie. Dla Wii to była świętość, bowiem często powtarzała, że tradycja natywnych amerykanów wyraźnie mówi, że ich "krwi" jest dziecko, które ma Indiańskiego ojca.

Zostawili więc Wikwayę, aby odpoczęła i pojechali samochodem Marka na farmę Macrumów, aby porozmawiać z seniorką rodziny dziwaków.

MARK FITZGERALD i DARYLL SINGELTON

Ze szpitala do domostwa Macrumow jechało się kwadrans, ale tym razem droga zajęła im dwa razy więcej czasu, bo musieli podjechać jeszcze pod sklep przy stacji paliw na wylotówce i kupić solidne latarki. Ten wydatek byłby naprawdę sporym wyzwaniem dla Darylla, ale obecność Marka Fitzgeralda i jego kieszonkowego zdecydowanie ułatwiła sprawę.

Gdy dotarli na miejsce słońce zbliżało się powoli do wierzchołków najwyższych szczytów na zachodzie. Brama wjazdowa, zbudowana z drewnianych pali i siatki, była zamknięta, ale ich obecność nie pozostała niezauważona.

Na spotkanie wyszedł im Anton. Brodaty, starszy już mężczyzna będący synem seniorki i ojcem braci Macrumów.

Nieco zdziwiony zerknął kim są pasażerowie samochodu, i upewniwszy się do ich tożsamości, otworzył bramę i wpuścił na swój teren. Nie fatygował się, aby zamknąć furtę gdy przejechali, pozostawiając farmę otwartą na asfaltową szosę, do której dochodziła żwirowa dojazdówka.

- To ty - powitał Darylla. - Zgubiłeś coś?

Daryll wyjaśnił powody ich wizyty.

- Chcecie pogadać z moją matką - zaśmiał się siwobrody Anton Macrum. - To może być ciekawe. Zapraszam zatem. Właśnie mamy zamiar coś zjeść. Jest pora obiadu. Możesz nam dotrzymać towarzystwa. Obaj możecie. Wiesz, że twoja matka - Macrum skierował spojrzenie swoim ciemnych, ponurych oczu na Marka - swojego czasu była częstym gościem przy naszym stole. Ale potem szczęśliwe dni minęły. Tak się układa. Chodźcie.

Gdy wysiedli z samochodu stary Macrum zaprowadził ich do podupadającego budynku farmy. Pachniało w niej smażonym mięsem i czymś jeszcze. Czymś dziwnym, nieokreślonym, czego żaden z nich nie potrafił skojarzyć z niczym, co znali.

- Gdybyście chcieli skorzystać, kibel jest tam - wskazał drzwi tuż obok wejścia do kuchni. Zobaczyli w niej Davida Macruma, który akurat wykładał kawał smakowicie wyglądającej pieczeni na wielki talerz stojący na środku dużego stołu.

- Synu. Podaj dwa dodatkowe nakrycia. Mamy gości na obiedzie.

Po chwili Mark i Daryll siedzieli, czując się bardzo niezręcznie, przy stole razem z całą rodziną Macrumów. Poza Antonem i Davidem przy stole siedziała jeszcze stara, wysuszona, wyglądająca niczym wychudzony sęp, kobieta. To z nią chcieli porozmawiać. Siwe włosy, pomarszczona twarz i oczy podobne do oczu syna. Oczy patrzące przytomnie i jakoś tak …. złowrogo.

- Znam was - powiedziała stara patrząc na Marka i Darylla. - Znam was. Topiliście się. jak inni. Topiliście się.

David spojrzał na babcię z ponurą miną. Postawił przed seniorką talerz czegoś gęstego i rozmemłanego - jak owsianka lub coś podobnego. W tym czasie jego ojciec ukroił dwa spore kawałki mięsa i nałożył na talerze Marka i Darylla.

- Sarnina. Weśta sobie ziemniaki i kukurydzę - wskazał na dodatki leżące na stole.

- Jedz babciu - David podał starej kobiecie łyżkę, którą ta zanurzyła w brei. Seniorka skoncentrowała swoje skupione spojrzenie na zawartości naczynia i zaczęła kręcić w misce zawijasy swoją łyżką.

- Tonęli. Jak inni. Wszyscy tonęli.

- Chcieliście porozmawiać z moją matką - Anton skinął głową na kobietę jednocześnie pakując sobie do ust kawałek pieczystego. - Proszę bardzo.

WIKVAYA SINGELTON

Kiedy Wii się obudziła, chłopaków już nie było. Ale za to był jej ojciec.

Hawiovi siedział niemal bez ruchu i przyglądał się córce. Jego poważna twarz była niczym wykuta ze spiżu lub w kamieniu.

Kiedy zorientował się, że się ocknęła posłał jej spojrzenie wyrażające troskę.

- Kiedy spałaś, był tutaj lekarz. Rozmawiałem z nim. Jutro przed południem będę mógł cię stąd zabrać. Chciałbym, abyś odzyskała siły z ludźmi z plemienia. Ci tutaj - jego głowa wykonała nieznaczny ruch oznaczający zarówno lekarzy, jak i mieszkańców Twin Oaks - niewiele wiedzą o świecie i prawdzie. Byłem też u twojej matki. Czuje się lepiej i prosiła, abym zaprowadził cię do niej. Ale najpierw musisz to wypić.

Wlał do plastikowego kubka szpitalnego zawartość małego naczynka, którą nosił na rzemieniu pod szyją.

- To ziołowa nalewka. Dobra na krew. Dobra dla tych, którzy chorują. Smakuje paskudnie, ale dzięki niej szybciej odzyskasz siły. Wypij.

Podał jej naczynie.

Zioła smakowały faktycznie obrzydliwie, ale jakoś dała radę je przełknąć. Wiedziała, że w tych sprawach ojcu zawsze może ufać.

Po jakimś czasie była gotowa udać się na spotkanie z matką.

Debra leżała blada. Nie wyglądała najlepiej. Nawet gorzej niż przed kilkoma godzinami. Na widok Wikvayi i jej ojca blady cień uśmiechu pojawił się na jej spoconej, posiniałej twarzy.

- Zostaw nas - poprosiła mężczyznę i gdy zostały same wskazała córce miejsce obok niej.

Długo zbierała się w sobie.

- Bill nie żyje - powiedziała w końcu, nie patrząc córce w oczy. - Chłopaki chcieli się zemścić. Glen to wymyślił. Frank go poparł. A my, reszta, pomogliśmy go zwabić na River Top. Ja nie wiedziałam, że mu to zrobią. Inni też chyba nie. Glen miał nóż. Frank i Tom też. Użyli ich. A Bill próbował uciekać i spadł … Gdybym mogła cofnąć czas. Glen kazał nam siedzieć cicho. Mówił, że taki ćwierćinteligent, jak Bill, nie zapłaciłby tyle ile powinien. Za Lucy i za swojego brata. Że trafiłby do zakładu, gdzie miałby jedzenie, leki… Źle zrobiliśmy. Ale nie mów nikomu, proszę. Nikomu. Ja… nie wiem, czy z tego wyjdę. Lekarze mówią… wdała się jakaś infekcja, część … tam w środku … wymaga poważniejszych działań. Muszą mnie przewieźć do szpitala stanowego, gdzie mają lepszych chirurgów. Inaczej… mogę umrzeć. A nie chcę, bo mam jeszcze ciebie i Darylla…

Mówiła powoli. Słowo po słowie. A to zwierzenie kosztowało ja nie tylko dużo wysiłku woli, ale też sił. Gdy skończyła opadła na poduszkę i westchnęła ciężko, jak ktoś, kto właśnie zrzucił z duszy ogromny głaz.


BART SPINELI i ANASTASIA BIANCO

Bart i Ann spędzili jeszcze trochę czasu nad książkami. Czy też raczej Ann spędziła, a Bart starał się być pomocny, chociaż średnio mu to wychodziło.

Tak się skupili na swoich zadaniach, że nawet nie zauważyli kiedy wyszedł Bryan. Pocieszające było jednak to, że Bryan wspomniał coś, że przenocuje u Barta i jego babci dzisiaj. A może osiłek nie chciał im przeszkadzać? Może widział coś, czego oboje jeszcze nie dostrzegali?

Jakiś czas później pojawił się ojciec Barta, aby podziękować za pomoc przy pochówku. Miał dziesięć dolarów dla Bryana za jego pomoc.

- Słyszeliście już najnowsze wieści - zagaił, chyba zaskoczony obecnością dziewczyny u syna. - Ten biedny chłopak, którego dzisiaj wyciągnięto z samochodu został zastrzelony. Znajomy z posterunku mówi, że to porachunki przestępcze. Dwaj podejrzani to Dean i Daniel. Starsi od was, ale tutejsi. Zawsze było z nimi sporo problemów, ale żeby zabójstwo. Ponoć chodzi o jakieś sprawy narkotykowe i śmierć tej biednej Jessici, córki szeryfa. Do czego to doszło, żeby w naszym małym, spokojnym Twin Oaks dochodziło do porachunków przestępczych. Jak w jakimś Chicago czy innym Los Angeles. Dla was, młodych, życie tutaj to pewnie takie mieszkanie w sennym dołku.

Westchnął ciężko.

- No w każdym razie chciałem tylko powiedzieć, żebyście na siebie uważali, a jak koleżanka będzie wracała do domu, to koniecznie ją odwieź lub odprowadź. A teraz nie przeszkadzam.

Kiedy ojciec Barta wyszedł, mogli wrócić do swoich poszukiwań. Ale, podobnie jak w czytelni, wszystko to, co znajdowali było zbyt ogólne, zbyt mało precyzyjne więc przyszedł w końcu czas na plan B, czyli plan "bongos", ale ze skrętem i papierem. Bart przezornie odczekał, aż ojciec wyjdzie, a potem zaczął "seans".

Dym w płucach, dym w głowie. Dłonie pracujące nad sztalugą. Uniesienie, emocje, euforia, napad śmiechu. Jeden. Potem kolejny.

Proces twórczy pobudzony konopiami płynął na własnych falach, a "zjarany" Bart malował to, co w danym momencie wypływało z niego, z jego wnętrza. Nie czuł się specjalnie inaczej, niż przy innych tego typu akcjach, które zdarzało mu się już popełniać. Nie za bardzo kojarzył, co wychodzi spod jego pędzla.

Za to Anastasia mogła podziwiać Barta podczas pracy. Było to dziwne doświadczenie, bo chłopak "odleciał". Wiedziała, że zdaje sobie sprawy z jej obecności, bo co jakiś czas zerkał na nią, gdy zaczął tworzyć, ale były to zerknięcia ukradkowe, trochę nieobecne, jakby umysł Barta wędrował gdzieś, na jakiś niedostępnych dla Ann. A spod jego dłoni wychodziło malowidło, które coraz bardziej ukazywały coś dziwnego, onirycznego i niepokojącego.

Gdy po godzinie fala narkotycznego pobudzenie zaczęła zmieniać się w leniwe, ciepłe oszołomienie, malowidło zostało skończone. Nie było doskonałe, bo w godzinę nic doskonałego nie dało się przecież stworzyć. Ale było … ciekawe.

Przedstawiało jakąś ciemną plamę o poszarpanych, nierównych krawędziach i konturach. Z tej ciemnej plamy patrzyły na nich wyraźnie czerwone ślepia. Złe, paskudne, okrutne, nieludzkie oczy przyczajonego czegoś w ciemnościach? Nad tą ciemną plamą Bart naszkicował kilka twarzy. Nie mieli pojęcia, czyje to twarz, ale jedna z nich przypominała Ann twarz jej ojca ze zdjęć z czasów jego młodości, które nie tak dawno oglądała, a Bartowi inna z twarzy przypominała twarz jego macochy. Pod spodem narysował buzię Mary i jakiejś dziewczyny, które pochwyciły macki wysuwające się z plamy czerni. Były tam też twarze Bryana, Marka, Annastasi, Darylla i Wikwayi, a także twarz Barta. Do tego sporo czerwieni. Rozbryzgów czerwonych kropli na całym arkuszu. I znaki. Glify, które nie tak dawno temu oglądali w książkach, które pokazał im Singelton i też te bardziej znane z popkultury - pentagramy i pentakle.

A na samym dole, czerwoną farbą, Bart napisał jedno zdanie.

NIE CHCĘ!

I drugie, mniejsze.

TO NIE JA!


BRYAN CHASE

Frank Chase jego pojawienie się w warsztacie kompletnie zignorował. Może dlatego, że był już nieźle zrobiony w to niedzielne popołudnie. Aby uspokoić myśli Bryan wyszedł na podwórze, gdzie pod zadaszonym warsztatem stał samochód z otworzona maską. Lista rzeczy do sprawdzenia była tuż obok i aby zapomnieć o całym otaczającym go gównie, Bryan zajął się pracą.

To uspokajało, pozwalało chociaż na moment zapomnieć do czasu, aż zorientował się, że na podwórze, gdzie mieli warsztat, spokojnym krokiem wchodzi … szeryf Hale.

- Cześć Bryan - spokojny głos szeryfa brzmiał naturalnie, ale jego oczy patrzyły czujnie, a postawa kojarzyła się chłopakowi z polującym drapieżnikiem.

- Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci twojego przyjaciela, Todda. Podejrzani to Daniel i Dean. Twoi koleżkowie. Świadkowie mówią, że ostatnio widziano cię z jednym z nich, że wyglądaliście na zaprzyjaźnionych. Nawet zapłacił za twoje jedzenie w knajpce.

Zatrzymał wzrok na posiniaczonej po bójce z Markiem twarzy Bryana.

- Gdzie byłeś wczorajszej nocy? Jesteś, byłeś, najlepszym przyjacielem Todda. Twoje zeznania mogą bardzo ułatwić moje działania.

Oczy szeryfa wpatrywały się w Bryana, a ten wiedział, że jeśli zdradzi się, że jeśli szeryf złapie go na kłamstwie, pozna się na oszustwie, to on, Bryan, znajdzie się w poważnym niebezpieczeństwie. Coś takiego było we wzroku Hale'a, że Chase junior wyczuwał, jak wyczuwają to pewnie ofiary, że stoi przed nim drapieżnik. Żądny krwi i nie mający nic do stracenia. Pewny siebie zabójca.
 
__________________
"Atak był tak zaskakujący, że mógłby zaskoczyć sam siebie."
Ravanesh jest offline