Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-06-2022, 14:08   #104
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Detektyw możliwie dokładnie opisał Eliaszowi miejsce, które widział jeszcze jakiś czas temu. Wkrótce potem pospiesznie się pożegnał. Po być może ostatnim wspólnym spotkaniu Huw zniknął więc tak nagle, jak się pojawił. Błyskawicznie opuścił również górę Maddox, lecz wcale nie z zamiarem bezpośrednio zmierzenia do celu. Zamiast tego postanowił przemieszczać się po okolicy zataczając coraz węższe kręgi. Chciał w ten sposób trafić na ślad majora i w jakiś sposób przekazać mu informację o lokalizacji szczeliny.
Sprawnie pojawiał się na kolejnych wzgórzach oraz we wnętrzach omszałych, głębokich kotlin. Okolica stała się skomplikowanym labiryntem, który nie posiadał żadnego sensu. Zarówno asfaltowe drogi, dzikie ścieżki oraz górskie szlaki nachodziły na siebie w absurdalnych konfiguracjach. Lwyd dostrzegał czasem na nich inne duchy, te jednak w większości zmierzały tam, gdzie prawdopodobnie znajdowała się wyrwa.
Niebawem dostrzegł głębokie ślady terenowych aut. Ich obecność nie oznaczała jeszcze żadnego sukcesu. Podążając tym tropem, wciąż trafiał do ukrytych wśród skał zaułków lub cofał się do miejsc, w których już był. Wyjątkowo ciężko szło mu przywyknąć do braku jakiejkolwiek orientacji w otoczeniu. Musiał porzucić konwencjonalne myślenie o stronach świata i zdać się na instynkt. Koniec końców zwyczajnie jednak błądził.
Ostatecznie udało mu się trafić na sznur pojazdów, które powoli podążały przez niewielki zagajnik na południu od Maddox. Stanął przed pierwszym z aut, lecz te od razu przejechało wprost przez niego, podobnie jak moment później cała reszta kawalkady. Mógł nawet dostrzec wnętrze jeepów oraz pogrążonych w milczeniu pasażerów. Żaden z nich jednak nawet nie zareagował.
Podjął następną próbę, tym razem kilkadziesiąt metrów dalej. Jednocześnie skierował swoje myśli o lokalizacji wyrwy, przesyłając je wprost do majora. Widział, że mężczyzna jest maksymalnie skupiony: aura wojskowego ściśle przylegała do jego ciała i nawet po tej stronie obraz Thompsona był bardzo wyraźny. Nie wiedział jeszcze czy to miało wystarczyć, aby ten mógł złapać sygnał Huwa.
I tym razem kolumna z początku zignorowała detektywa, lecz ten zaraz poczuł, że coś się zmieniło. Auta zwolniły, a po chwili stanęły w miejscu. Kilku ludzi wraz z wojskowym wyszło na zewnątrz, po czym zaczęli między sobą rozmawiać. Zamiast ich mowy Huw ponownie rejestrował tylko niskie dźwięki, ale zauważył, że tamci są dość ożywieni. Pokazywali sobie różne kierunki i gestykulowali, wyraźnie omawiając dalsze plany podróży.
Pojazdy wkrótce ruszyły dalej, zaś Siwy wkrótce zrozumiał, że więcej tu nie ugra. Kolejne próby nie przynosiły dalszych efektów, natomiast on nie miał czasu, aby sprawdzić, czy jego zabiegi zakończyły się sukcesem. Pozostawała mu nadzieja, że zrobił tu dość, więc ruszył dalej, już za chwilę zostawiając pojazdy daleko za sobą.
Na miejsce trafił bez większego problemu. Czuł wręcz, że szczelina wytwarza potężną ilość energii, a do tego dochodziła jeszcze pobliska brama. Wszystko to było dla niego widoczne już z daleka w postaci pulsującego światła. Same widma z kolei pojawiały się w pobliżu portalu już sporadycznie. Odczekał zatem na względnie bezpieczny moment, po czym sam postanowił przejść przez łukowate przejście z kości i patyków.
Silne wyładowanie wstrząsnęło jego ciałem. Świat zatańczył mu przed oczami, jakby poprzednio nie był dostatecznie szalonym miejscem. Przez chwilę czuł się jak w najbardziej intensywnych latach swojego picia, tyle że przejście od stanu haju do gigantycznego kaca nastąpiło w przeciągu kilku sekund.
Wylądował na ściółce i od razu zwrócił na nią niewielkie ilości tego, co zjadł przez ostatni czas. Mógł mówić o szczęściu: nie widział nikogo w pobliżu, więc istniało prawdopodobieństwo, że wciąż pozostał niezauważony. Szybko zebrał się w sobie i pobiegł w kierunku pobliskiego, przewróconego konaru, natychmiast dając za niego susa. Przez kilka długich chwil jedynie ciężko oddychał. Wreszcie miał czas, aby choć trochę zorientować się w sytuacji.


Po tej stronie rzeczywistości wcale nie czuł się specjalnie pewniej. Jego zmęczenie i coraz silniejsze sprzężenie snu z jawą sprawiały, że wszystko wokół silnie falowało i skrzyło się nienazwanymi kolorami. Doświadczał tego już wcześniej, ale teraz było aż trudne do wytrzymania. Faktury drzew, ziemi czy skał zlewały się ze sobą, tworząc mozaikę godną przećpanego malarza. Musiał wręcz zmuszać umysł do skrajnego wysiłku, aby rozróżnić poszczególne kształty oraz określić samego siebie w przestrzeni.
Najpierw sprawdził komórkę: szybko zrozumiał, że jest tu dla niego bezużyteczna. Potrafił co prawda jeszcze odczytać, że Owen próbował kilkukrotnie się do niego dodzwonić, ale sam aparat odmawiał posłuszeństwa. Na wyświetlaczu stale pojawiały się i znikały elektroniczne artefakty, skutecznie uniemożliwiając obsługę urządzenia. W następnej kolejności Lwyd przygotował broń oraz swoją figurkę – ta cały czas intensywnie wibrowała.
Opuścił schronienie i przemieścił się do kolejnego, skrytego za kosodrzewiną punktu. Stąd mógł wreszcie dostrzec miejsce ceremoniału: przed skalną ścianą, która tworzyła podgórze Brenin, stało kilkudziesięciu ludzi Pieńka. Część intonowała coś pod nosem, wielu trzymało w rękach małe, dobrze znane Huwowi totemy. Na ich kołyszących się lekko sylwetkach widniały niegdyś barwne, a teraz spłowiałe tuniki. Przynajmniej kilku z nich było w jakiś sposób wykoślawionych: miało spaczoną skórę lub zdeformowane twarze niczym dziwolągi z dawnego cyrku. Między grupą stały także drewniane tyczki, na nich zaś czerwieniły się rozwleczone, zwierzęce wnętrzności. Żyłki i ścięgna zwisały smętnie tu i ówdzie, poruszane od czasu do czasu delikatnym wiatrem.
Lwyd spojrzał wreszcie wewnątrz wyrwy, która w świecie pół-snu tak intensywnie go oślepiała. Ta wyglądała trochę tak, jakby żywą skałę rozpuściła jakaś kosmiczna technologia. Na obrzeżach otworu widział jakieś wyładowania, które pożerały kamień niczym wyjątkowo silny kwas. To właśnie stamtąd wydostawały się kolorowe pasma, które wprowadzały chaos do otoczenia. Samo wnętrze otworu nie zdawało się przedstawiać środka góry, wyglądało raczej jak przejście do kolejnego wymiaru. Widział tam ogromną, niknącą w mroku salę, przy czym pomieszczenie okazało się na tyle przestronne, że było fizycznie niemożliwie, aby zmieściło się wewnątrz podgórza. Tam też przebywały dziesiątki postaci w kremowych szatach, które szybko rozpoznał jako strażników korytarza. Dziwiła tu obecność jeszcze jednej osoby. Po drugiej stronie, między enigmatycznymi sylwetkami stała Robin, która spoglądała na wprost wyrwy. Nie zdawała się jednak skupiać na tym, co było po stronie Huwa, ale na wciąż powiększającym się przejściu.
Wrócił myślami do rzeczywistości. Pozwolił, aby odległe dotychczas słowa Pieńka dotarły wreszcie do jego uszu. Nie ulegało wątpliwości, że ten człowiek tkwił właśnie w jakimś szale. Chociaż dygotał, krwawił i właściwie słaniał się na nogach, to cały czas żywo perorował:
– Jak już zatem mówiłem, nadeszła długo oczekiwana chwila – jego głos niósł się po całej okolicy z nienaturalnie dużą mocą. – Moi drodzy, zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy zrozumieli pobudki naszych działań. Nie może to rzucić nawet cienia wątpliwości na słuszność naszej sprawy – w tym momencie omiótł nieobecnym spojrzeniem zebranych. – On na nas liczy. Ten, Który Jest Górą. Brenin. Łowca Snów. Znamy go pod wieloma imionami. Najważniejsze jest to, że oczekuje naszej pomocy.
Tłum zafalował. Ludzie kiwali głowami. Prawdopodobnie doskonale znali tę przemowę, natomiast same jej słowa miały teraz jedynie zacementować wspólną sprawę.
– Stoimy przed niezwykle ważną chwilą próby. Brenin potrzebuje tych, których wybrał do wędrówki korytarzem. Niestety jego dotychczasowe środki się wyczerpały. Dlatego musi nas odwiedzić i wziąć to, co mu się należy. Powtarzam jeszcze raz, my sami jesteśmy absolutnie bezpieczni. Naszym zadaniem jest jedynie pomóc dotrzeć mu tutaj – w tym momencie szeroko zatoczył ręką na okolicę. – Brenin zechce wziąć ze sobą jedynie tych, którzy pierwotnie trafili do korytarza, a w swojej ignorancji zechcieli go opuścić. Pamiętajcie tylko, że oni są zdesperowani i nie można ich lekceważyć. Nie rozumieją swojego losu, jakby choćby ta oto kobieta – tu wskazał bezpośrednio na drugą stronę wyrwy oraz zarys Robin, która nadal skupiała się na szczelinie. – Rzecz jasna ci ludzie nie są niczemu winni, po prostu brakuje im pełnego obrazu spraw. Jest jednak za późno na tłumaczenia, dlatego jeszcze raz proszę was, żebyśmy podjęli wszelkie kroki, aby dokończyć naszą celebrację. Bez względu na wszystko.
Tym razem lud zaczął skandować. Ochrypłe krzyki łączyły się z dźwiękami dziwnej mantry, którą roztaczali pozostali zebrani. Ukryty przed wzrokiem zebranych Huw był świadkiem misterium, które w najlepszym przypadku przypominało zbiór jakichś świrów z sekty. Ci ludzie mogli być szaleni, ale cokolwiek właśnie robili, zdawało się działać. Tak jak Robin najwyraźniej próbowała zamknąć szczelinę, tak po tej stronie unosiły się dziesiątki totemów, a chwilę potem wyrwa znów się rozwierała. Ta batalia mogła być wyrównana tylko do jakiegoś czasu: ludzi Pieńka było zwyczajnie zbyt wielu.
I wtem, gdy zebrani na podgórzu znów podnieśli śpiewny głos, zza pobliskich sosen rozległ się przeszywający powietrze ryk. Wszyscy odwrócili głowy, modlitwy nagle ustały. Lwyd wrócił na poprzednią pozycję i zaryzykował podniesienie się na nogi.
Źródłem zamieszania okazały się terenowe pojazdy, które niedawno próbował powstrzymać. Teraz pokonywały nierówny teren jakieś dwieście metrów od niego. Auta sprawnie przecinały zagłębienia i omijały rzędy wiekowych drzew. Mniejsze rośliny oraz krzewy trzeszczały pod grubymi jak bele oponami.
Co zatem zadziałało? Jego trik z majorem? Informacje od Eliasza? A może jakimś sposobem Owen złapał jego lokalizację? Nie miało to teraz znaczenia. Przybywała odsiecz.
Archer Thompson oraz jego towarzysze nie tracili czasu. Rozpoczęli ostrzał już podczas jazdy: przynajmniej kilku członków rytuału upadło na ziemię, ciągnąc za sobą czerwone pióropusze krwi. Pozostali, bardziej przytomni odpowiedzieli ogniem.
Podczas gdy obydwie strony były podobnie uzbrojone (głównie w pistolety i kilka strzelb), tak strona Pieńka była na gorszej pozycji choćby dlatego, że znajdowała się na obniżonym terenie. Ponadto ludzie majora, którzy właśnie wyszli z pojazdów, mogli ich używać jako osłon. Problemem dla obydwu stron były natomiast anomalie. Sprawiały, że poprzez i tak już chaotyczną strzelaninę trudno było dojrzeć kto i gdzie właściwie celuje.
Powietrze stało się gęste od kul. Co chwila padał ktoś od majora lub Pieńka. Wyglądało to na istne piekło, bowiem obydwie grupy były równie zdeterminowane, co pozbawione planu na podobną okazję. Kiedy Huw znów się wychylił i spojrzał na samego herszta, dostrzegł że ten wcale nie porzucił natchnionej pozy. Chociaż wokół trwało istne pandemonium, on stał przed wyrwą i swoim totemem wymachiwał w jego kierunku. Teraz również pojął jeszcze jeden fakt dotyczący tego człowieka. Przynajmniej kilka pocisków utkwionych było w jego ciele, krwawo znacząc poniszczone ubranie. Gruba, pokryta zrogowaciałymi fałdami skóra zdawała się jednakże chronić mężczyznę jak pancerz.
Cały ten bałagan sprawił, że zwyczajnie nie mógł być ciągle czujny. Choć dotychczas zachowywał ostrożność, wreszcie dał się podejść. Ledwie cofnął się do swojej kryjówki, gdy jakaś dłoń złapała go za przegub i pociągnęła do siebie.



Po spotkaniu w interiorze Carmichell odczuła pewną zmianę. Była spokojniejsza i pewniejsza siebie. Zrozumiała, że wcale nie musi się spieszyć. W tym świecie czas był abstrakcją i nie powinno było go dla niej zabraknąć. Inaczej mogło być z jej siłą woli. Za chwilę miała przecież wejść na teren czegoś, co dotychczas przejmowało jej sny i zatruwało myśli przez tak wiele czasu. W pomieszczeniu Rodericka była chroniona, ale poza nim to nie ona rozdawała karty.
Zaskakiwał ją fakt, że potrafiła teraz spojrzeć na własny umysł z pozycji obserwatora. Tutaj był dla niej jak glina, którą musiała uformować do właściwych kształtów. Jeszcze przed wejściem do obrazu rozpoczęła cały proces. W tym odległym zakątku pośrodku nikąd musiała przywołać te chwile ze swojego życia, które dawały jej siłę. Wysiliła pamięć, przywołując kolejne sceny. Postępujące po sobie sekwencje niemal stały przed jej oczami, a momentami miała wrażenie, że oto cofa się w przeszłość i przeżywa je jeszcze raz.


Już wychodząc, poświęciła spojrzenie przez ramię, aby ujrzeć jak Roderick podchodzi do Eliasza i kładzie mu dłoń na czole. Gospodarz interioru zmełł w ustach jakieś słowa, po czym postać drugiego mężczyzny zaczęła powoli blaknąć. Nie minęła chwila, jak zniknął kompletnie, co przy optymistycznym scenariuszu mogło sugerować, że przebudził się w prawdziwym świecie.
Przeszła przez ramę obrazu i od razu znalazła się w monstrualnej komnacie. Uderzyło ją wręcz jak była ogromna: przeciwległe ściany niknęły w półcieniu, zaś monotonne otoczenie sprawiało, że trudno było oszacować w jakiej odległości się znajdują (o ile jakakolwiek metryka miała obecnie sens). Zalegające tu ciemności były tu tak przytłaczające, że wydawały się nieomal fizyczne.
Postaci w długich szatach natychmiast przystąpiły do niej. Trzymały się na lekki dystans, ale wyraźnie czuła, jak próbują ingerować w jej umysł. Stawała się coraz bardziej rozproszona, a miłe wspomnienia ulatywały z jej pamięci. Wtedy spojrzała wreszcie na bladolice oblicza samych strażników. Część z nich rozpoznawała: była tam Wendy Addams, Blake Winston oraz przynajmniej kilkanaście osób, które widziała na górze Maddox czy oddziale szpitala. Wszystkich zaś na jawie łączyło jedno, mianowicie pożerające ich dusze szaleństwo. Każdy ze strażników przypominał wyblakłe odbicie samego siebie z rzeczywistości. Ich twarze były wręcz przeraźliwie białe, jak wyrwane z groteskowej pantomimy, a do tego nie wyrażały żadnych emocji.
Jedynie szeroko otwarte oczy świdrowały Robin z wyjątkową zapalczywością. Miała wrażenie, że te spojrzenia wlewają do jej duszy jakiś jad, który blokował jej myśli. Znów czuła się zagubiona, przytłoczona chaosem w swojej głowie. Obraz po drugiej stronie wyrwy również w niczym nie pomagał. Widziała tam grupę na czymś w rodzaju niskiej polany, która brała udział w makabrycznie wykoślawionym odpowiedniku święta Eisteddfod. Za chwilę jacyś inni ludzie podjęli w tym miejscu szarżę i rozpoczęła się strzelanina. Carmichell nie miała jednak możliwości ani sił, aby skupić się zarówno na swoim zadaniu oraz śledzeniu tamtych wydarzeń.
Wtedy pomyślała, że wcale nie musi uciekać się w swojej wyobraźni do skomplikowanych porównań. Zamiast tego zwizualizowała sobie fragment ściany, pragnąc umiejscowić go na miejscu wyrwy. Jeszcze raz podjęła monumentalny już teraz wysiłek, zbierając wszystkie wspomnienia w jedno miejsce. Następnie przekuła je w rodzaj energii, za pomocą której chciała powstrzymać rozwierającą się szczelinę.
Szło jej to opornie, ale zrobiła już pierwsze postępy. Granice otworu przestały się poszerzać, a przez chwilę nawet zawróciły z powrotem. Tymczasem głowa Robin pękała, w jej wnętrzu miała już chyba tysiąc myśli naraz.
Wtem wszystko przykrył nagły blask, który oślepił ją i wypełnił wszystkie zmysły. Poczuła się, jakby przebywała w dwóch miejscach naraz. W tym samym momencie stała przed wyrwą, niemal rozpoczęła proces jej zamykania i jednocześnie…
Siedziała w swoim pokoju. Przez uchylone okno wlatywało chłodne, ale przyjemne powietrze. Pod jej nogami leżała Foxy, zaś naprzeciwko, na kremowej kanapie siedział Will. Jego kochający, serdeczny uśmiech zdawał się koić niczym przyłożony do rozpalonego czoła kompres.
– Powinnaś wreszcie odpocząć – zaczął. – Wiele przeszłaś i jestem z ciebie dumny, ale musisz wreszcie zrozumieć, że tu nie ma żartów – wstał i podszedł bliżej, następnie wsunął jej ręce między swoje. – Nie było żadnych sekretnych organizacji, ani przeklętej góry. Musimy wreszcie porozmawiać o leczeniu, daj sobie pomóc.
Wyrwa. Komnata. Stoi między postaciami w szatach.
Nie. Jest w swoim domu. Bezpieczna. Z Willem.
– To jak będzie? – zapytała twarz należąca do mężczyzny, którego kochała. – Odpuścisz wreszcie? – zapytał zdecydowanym, wręcz lekko natarczywym tonem.
Spojrzała mu prosto w oczy, a potem jeszcze raz omiotła wzrokiem pokój. Wszystko zdawało się być na miejscu. Nie wyglądało to na sen: czuła materiał fotela pod sobą, słyszała dźwięki z podwórka, dochodziła do niej nawet lekka, charakterystyczna woń Foxy.
Tylko jedna rzecz nie dawała jej spokoju. Na ścianie po prawej stronie, tuż obok plakatów poświęconych jodze, wisiał obraz, którego z pewnością tu nie zawieszała. Przedstawiał symbol płomienia w oku.
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 14-06-2022 o 18:23.
Caleb jest offline