Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-06-2022, 16:58   #140
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Noc z niedzieli na poniedziałek nie była spokojna. O nie!

MARK FITZGERALD

Mark śnił. To był popieprzony sen. Był w nim sam w lesie. Wszędzie wokół ciemne drzewa i skały mokre od deszczu. A on kręcił się po tym lesie nawołując kogoś po imieniu. Był boso i każdy krok po skałach kaleczył mu stopy. Czuł zimno spływające po ciele, sztywniejące mięśnie i drobne rany. A potem ktoś go ganiał. Wilko-człek. Z nożem. Z pazurami. Z wrzaskiem i krzykiem, który zmroził mu krew w żyłach. Aż w końcu zepchnął go na jakąś skałę, i Mark nie miał gdzie uciekać.

- Jestem bliżej niż myślisz - powiedział wilko-człek wyciągając w jego stronę nóż ociekający krwią, a wokół nich szalała ulewa. A potem zdjął maskę i Mark ujrzał … twarz swojego ojca.

- Wstawaj - szarpnięcie za ramię wyrwało go ze snu i Mark ujrzał swojego ojca, faktycznie pochylającego się nad nim. - Zaśpisz do szkoły.

WIKVAYA SINGELTON

Wikwaya śniła. W tym śnie unosiła się w rzece, jak już kiedyś to robiła w innym śnie, nie tak dawno temu. Czuła ból zranionego ciała! Czuła zimno i ostre skały szarpiące jej mięśnie, tnące ciało do kości. Rzeka, którą płynęła, zmieniła się w szkarłatną strugę. Była głęboka, rwąca, rozszalała i dzika. A ona nie miała szansy wygrać z tym żywiołem i mimo, że walczyła, w panice i w przerażeniu, rzeka pociągnęła ją martwą, gdzieś w czeluście piekielne.
Nie. Nie martwą! Poranioną, połamaną, okaleczoną, ale …
Coś skoczyło na nią. Z Ciemności, przez wielkie c, takiej niekończącej się ciemności, będącej sercem samego zła.
- Jesteś moja! - warkot rozdarł na strzępy jej myśli, jej czaszkę i jej duszę.
Wii obudziła się z przeraźliwym krzykiem.

W bladym brzasku dnia widziała swojego ojca rozmawiającego z lekarzem na korytarzu. Przez przeszkloną szybę spojrzał w jej stronę, a jego oczy przez chwile wydawały się lśnić jakimś nienaturalnym kolorem.
I wtedy obok niej, na krześle, z krzykiem przerażenia obudził się jej brat.

DARYLL SINGELTON

Daryll też śnił. Też był w lesie. Na polowaniu. Biegł, na czworakach, węsząc i warcząc, niczym zwierzę. Miał futro, miał kły, miał pazury.

A potem przez ciemne, deszczowe chmury, przebił się blask księżyca i zobaczył ją.
Wyglądała dokładnie jak w szpitalu. W dzień, w którym widział ją po raz ostatnim, nim rak zabrał ją z tego świata.

Czekała na niego. Z uśmiechem na bladej, wymęczonej chorobą twarzy. A on podszedł, gdy wyciągnęła do niego rękę. Rękę nadal pokłutą przez szpitalne igły.

- Żyj. Nie daj się pożreć Wilkowi.

Powiedziała, ale nie był to jej głos. Tylko głos jakiejś kobiety.

- Żyj i ratuj życie.

Teraz już nie był wilkiem, lecz sobą. Tylko odrobinę młodszym. Za sobą poczuł czyjąś obecność. A potem, kierowany impulsem, odwrócił się i zobaczył czarną postać w masce.

Wilk!

A potem, nim zdążył zareagować, Wilk zdjął maskę i Daryll zobaczył swoje własne odbicie. W lustrze. Widział swoje ręce. Były całe we krwi. Znikał z nich nóż. Widział rzekę i matkę, swoją matkę, osuwającą się powoli po skarpie przy ich pensjonacie. I mocne światło, które przegoniło go z miejsca. Skoczył w bok, przypominając sobie moment, gdy ostrze noża przebijało ciało matki.
Wilk!

Widział mężczyznę, którego uratował w lesie. Stał przy nim, pomiędzy drzewami i trzymał w rękach maskę wilka. A potem wyciągnął ją w stronę Darylla śmiejąc się, niczym szaleniec.

Ale ręce Darylla nie sięgnęły po maskę. Miał je zajęte. Trzymał w nich bijące serce. Serce ociekające krwią. Wylewającą się z żył. I serce przemówiło do niego, głosem Debry.

- Nie martw się. To nie byłeś ty.

A kiedy spojrzał na dół, na swoją dłoń, ujrzał, że serce ociekające czerwienią, ma teraz twarz jego matki. I to było za dużo. Obudził się z wrzaskiem uświadamiając sobie, że właśnie spadł z krzesła w szpitalu.

BRYAN CHASE

Bryan nie pamiętał, kiedy i gdzie zasnął, ale musiał śnić.

Szedł ulicą. Ale domy były na niej dziwne. Stare, opuszczone, z powybijanymi oknami. I wszystkie wyglądały jak pensjonat "Niedźwiedź i sowa".

Pod nogami chrzęściło szkło. Bryan miał nagie stopy więc kaleczył się na ostrych kawałkach, ale nie zważał na to, tylko szedł przed siebie.

Do Todda.

Rudzielec stał na końcu ulicy i ciskał kamieniami w szyby pensjonatu. Śmiał się przy tym i wrzeszczał.

- Daryll ciągnie fiuty, a Wigwam - jego siostra - ma cipę w poprzek!

Głos Todda niósł się po ciemnej ulicy. Wbrew sobie Bryan podszedł do przyjaciela, który odwrócił się w jego stronę. W jego głowie widać było wielką dziurę. Blade oczy patrzyły prosto na Chase'a.

- Zostawiłeś mnie - wyszeptał Todd płaczliwym głosem. - Zostawiłeś na pewną śmierć.

To był sen. Cholerny koszmar.

Todd uśmiechnął się, a na twarz, z dziury w czaszce, spłynęła mu gęsta, niemal czarna, krew.

- Ale nie gniewam się - powiedział trup. - Nie gniewam. Bo on tutaj jest. Idzie po was. Idzie po wszystkich. I będzie zabijał, rósł, sycił się, karmił wami wszystkimi. Tak jak mną.

I wtedy na środku ulicy pojawiła się postać. Falująca czerń z wilczą maską zamiast twarzy. Powoli, z nożem w ręce, postać ruszyła w stronę Bryana. A ten stał, bo nie mógł się ruszyć. Nie mógł się ruszyć, bo nadspodziewanie silne ręce Todda przytrzymywały go w miejscu, chociaż Bryan szarpał się dziko, z całych sił i rozpaczliwie.

Czarna postać Wilka podeszła do niego. Nie spiesząc się. Wyciągnęła rękę z nożem w jego stronę, ale nie wbiła ostrza. Zamiast tego zastukała nim w czaszkę Bryana, która zawdzięczała, niczym pusta.

I ten dźwięk wyrwał go ze snu, gdy zorientował się, że faktycznie go słyszy. Dobiegający zza drzwi.
Był w swoim mieszkaniu. Zasnął gdzieś, gdzie siedział, a teraz, skołowaciały i oszołomiony realistycznym koszmarem, zdawał sobie sprawę, że ktoś jest pod drzwiami. Słabe stukanie i bolesny jęk dochodziły stłumione przez drzwi. Ktoś chyba bełkotał jego imię.

Świtało.

BART SPINELI

Barta obudziło uczucie, że nie jest sam w swoim pokoju. Przez chwilę leżał, wsłuchując się w odgłosy padającego deszczu i skrzypienie mebli. A potem usłyszał szept przy swoim uchu.

- Bart.

Czyjeś ręce przytrzymały go przy łóżku. Docisnęły do materaca. Unieruchomiły, chociaż był tak przerażony, że nie miał sił walczyć.

Jego pokój rozświetlił dziwny poblask. Światło rozmyte i rozmigotane, jakby dochodzące gdzieś z głębin, spod wody. I w tym świetle Bart zobaczył stojącą postać. Kogoś w wilczej masce. Kogoś, za kim tłoczyły się inne sylwetki i postacie. Rozmazane. Rozmigotane. Rozmyte. Niewyraźne.

- Bart.

Po raz trzeci powtórzyła zjawa i sięgnęła do twarzy ściągając maskę. I Bart ujrzał twarz Darylla Singeltona. Z krzywym, okrutnym uśmiechem. Z żółtymi, demonicznymi oczami. Z zębami, które wyglądały jak kły drapieżnika.

Daryll uśmiechnął się, a potem, na oczach oniemiałego ze zgrozy Barta wbił sobie samemu nóż w pierś i krojąc, szarpiąc i tnąc, wydobył w strugach krwi serce. Pulsujące, rozlewające wokół krew serce. Serce na którym Bart ujrzał twarze. Zniekształcone, próbując wyrwać się na wolność przez mięsistą strukturę organu.

A potem Daryll zawył. Zawył przeciągle, rytmicznie, jak wilk, aby potem jego wycie przemieniło się w zawodzenie … sygnału jakiegoś pojazdu uprzywilejowanego, przejeżdżającego pod domem.

Było już jasno. Musiał wstawać do szkoły. A to wszystko, krew, Daryll i inne dziwadła, były tylko wytworem jego udręczonego umysłu.


ANASTASIA BIANCO

Anastasia też śniła. We śnie schodziła po schodach do gabinetu ojca. Wabiona stukotem maszyny do pisania, niczym ćma przez światło.

To, że śni, Ann uświadomiła sobie, gdy weszła do pracowni rodzica.

Wszystko było w niej dziwne. Ociekało krwią. ściany, meble, podłoga pokryta była strumykami czerwieni. Ojciec też tam był. Wisiał na suficie, z twarzą siną od zadzierzgniętej pętli. Jego wybałuszone oczy wpatrywały się w Ann z martwotą, w której jednak czaiło się coś więcej. Coś złowrogiego. Złośliwego.

Czując wstręt Anastasia przeszła przez przesiąknięty krwią dywan. Jej stopy grzęzły w ciepławej, czerwonawej cieczy. Czuła jej zapach. Intensywny, żelazisty.

I wtedy go ujrzała.

Postać w masce stojącą w rogu. Wilcza paszcza wpatrywała się w nią, jak w jagnię do pożarcia.

- Zasługujecie na śmierć. Wszyscy.

Wyszeptał Wilk, a jego szept Ann słyszała tuż koło ucha.

- Będę jadł. Jadł, aż nie zostanie nikt w tym przeklętym mieście.

Wilk zdjął maskę i ujrzała twarz szeryfa Hale'a. Całą we krwi i szyderczo uśmiechniętą.

A potem budzik uwolnił ją od tego koszmaru.
 
Armiel jest offline