Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-07-2022, 18:46   #3
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
2051, pół roku przed dzisiejszą datą


Miasto wyglądało normalnie, oczywiście nie był to komplement, normalnie oznaczało identycznie kretyńsko jak od dwóch kiepskich dekad. Obrzydliwie puste, ponure, nijakie… Oczywiście standardowo “zdobiły” je wypalone budynki, porozwalane samochody, zniszczone wystawy, rdzewiejące znaki oraz roślinność. Przyroda potrafiła obejmować władzę nad obszarami wydartymi człowiekowi. Spoza dziurawych ścian widać było drzewa oraz krzaki, które jakimś sposobem wyrastały nawet wewnątrz budynków. Powoje otaczały wystające rury, zaś chwasty, czy trawy przebijały się na załamaniach chodników. Owemu złowrogiemu połączeniu zrujnowanego Chicago oraz natury towarzyszył jeszcze smród, ohydny smród ciągnący się niektórymi ulicami niczym dawniej potoki pojazdów podczas godzin szczytu komunikacji. Gdzieniegdzie smrodowi towarzyszyły zwłoki, albo raczej ich części tworząc widok, który sprawiał, iż żołądek normalnemu człowiekowi podchodził pod gardło. Jednak kto był jeszcze normalny w tych walniętych czasach? Chyba nikt, zaś reszta człowieczego stada zżyła się ze stalą zdzewiejącą, paskudnym zapachem oraz zniekształconymi kształtkami zombiaków. Jedynie owymi ponurymi arteriami wiatr hulał jak zawsze. Windy City, jak kiedyś nazywano stolicę stanu nad Michigan, było nadal wietrzne, Taaaaak… jedynie to się nie zmieniło. Choć, jakby porównać Chicago z rozpieprzonym wschodnim wybrzeżem, czy przejętą przez Alexę Kalifornią, nie było tak źle, albo precyzyjniej, inni mieli bardziej chujowo. Tutaj przynajmniej nie wyrzynali się wszyscy ze wszystkimi, zaś ciężka praca pozwalała na jaką taką egzystencję na poziomie wcześniejszego Jemenu. Zaiste, warto było się cieszyć, skakać wręcz klaszcząc, że byli tacy, co takie warunki przyjęliby z ucałowaniem ręki.

Taką właśnie ulicą szedł on. Mężczyzna może nieco poniżej trzech krzyżyków na opalonym karku. Czas pozostawił na jego obliczu parę bruzd, choć kto wie … może nie był to czas, tylko podły zestaw doświadczeń, które musiały wpłynąć na owego człowieka. Oczy miał bystre, spojrzenie stalowe, zaś usta złożone lekko ironicznym uśmieszkiem. Jak wielu mężczyznom twarz mu zdobił/szpecił niewielki zarost, który zdecydowanie łatwiej było utrzymać we względnym porządku niźli wygoloną twarz. Cóż, wyroby Gilette czy Wilkinson dawno straciły swoją ostrość, mydło, czy pianka do golenia stanowiły luksus, zaś brzytwa na suchym, czy nawet nieco skropionym wodą obliczu uradowałaby jedynie masochistów.

Ubrany był w ciuchy zawodowca. Hełm, koszulka kuloodprorna, strój moro, którego nie powstydziłby się kiedyś oficer oddziałów szturmowych. Do tego broń, całkiem niezła, nie tam jakaś zrobiona z kija od szczotki oraz rurki prysznicowej, tylko prawdziwie porządna para spluw: długa i oczywiście krótka. Ta pierwsza na plecach. Znawcy mogliby docenić niemiecką snajperkę HK, która może nie niosła tak daleko jak amerykańskie, czy brytyjskie produkcje, jednak na kilkaset metrów była uznawana za broń idealną. Kaliber 7,62 pozwalał na względnie łatwiejsze znalezienie pocisków, niźli przy większych kalibrach zaś zasięg zapewniał swobodny strzał na przestrzeniach podmiejskich. Słynęła niezawodnością oraz precyzją oraz była lżejsza niż Mk22.

Uzbrojenie ponadto uzupełniała Beretta wisząca przy prawym boku. Zgrabny pistolet na popularną amunicję 9 mm. Jego zaletą była niezawodność oraz magazynek 15 nabojów. Sławna piętnasteczka to piętnastu przeciwników mniej, jakby nie patrzeć. Przy lewym boku natomiast mężczyzna miał wielką maczetę. Broń miała ostrze 28 cali wygięte nieco na podobieństwo chińskiej szabli. Pochodziło jeszcze od Chińczyków. Konserwatywne naiwniaki, ale kowala mieli, że hoho. Jak w starej piosence:
„Ów Chińczyk bez rozumu był,
Co kucie ino znał,
Choć żółte to i owo miał
To był to chłop na schwał”
// parafraza szanty “Piękna Lee” zespołu Chór wujów


Jego ostrze nie pękało, nawet jeśli gięło się niekiedy pod naciskiem siły. Mach zawdzięczał mu niejedno zwycięstwo. Cięło skórę zombie niczym śmietanę. Niezłe … Niewątpliwie całe to żelastwo budziło szacunek u niektórych, u innych zaś pewnie zazdrość.

Istnieją takie dni, które pamięta się zawsze. Przemijają kolejne lata, a one nie umykają z pamięci, choć naturalnie postrzega się je przez pryzmat swoich doświadczeń oraz sytuacji, które spotyka się na swoim wymagającym szlaku. Mach również miał taki dzień, pamiętny … 2032 roku.

***
WSPOMNIENIE 2032

Pamiętał jak się obudził, kiedy do jego pokoju wparował ojciec. Wtedy specjalista ginekolog Chaim, ale jeszcze wcześniej żołnierz oraz członek Mossadu, który po służbie przeprowadził się do Chicago, gdzie założył rodzinę oraz zaczął pracować w niewielkiej miejscowej przychodni.
- Ubieraj się, szybko.
- Do szkoły mam jeszcze…
- Nie idziesz do szkoły! - przerwał gwałtownie ojciec wyciągając ze schowka pistolet. Nie używał go nigdy, ale na wszelki wypadek…
- Ale cały wieczór robiłem zadanie - protestował chłopiec nie ruzumiejąc, co się dzieje. Uczyć się lubił, rodzice również zachęcali do zdobywania jak najlepszych stopni, zaś właśnie słyszał “nie idziesz”. Może się przesłyszał, może żartuje? Usiłował jeszcze wyjaśnić. - . I no panna Soccesh pyta na ocenę …
- Pieprzyć ocenę … - przerwał ponownie starszy Chaim.
- Ależ tato …- ojciec nigdy nie przeklinał.
- Ubieraj się i zrób siku.
- Nie chce mi się.
- Zrób, nawet jak ci się nie chce. Nie chcę, żebyś się posikał, kiedy to zobaczysz …
- Tato, ale …
- Śniadanie później - ojciec ewidentnie był poważny. Czy coś się stało? Obrabował bank, albowiem tylko taka możliwość przepłynęła przez umysł chłopaka.
Ojciec nagle przytulił się.
- Świat się… zawalił, synu - wyszeptał przerywanym emocjami głosem. - Jedziemy po mamę. Uciekamy stąd.
- Gdzie, jak … - pod srogim spojrzeniem ojca chłopiec ruszył wykonywać polecenia. Tak, to musiał być bank, oceniał chłopiec, przynajmniej póki nie wyjrzał przez okno…

Rację miał tato, żeby pójść siku i rację, żeby na razie nie jeść. Nie było czym zmoczyć gaci oraz wyrzygać się, poza kawałkami śluzu. Wyszli na korytarz. Chłopiec wyjrzał ponownie przez okno, jakby chcąc się upewnić, czy to na co patrzył wcześniej magicznym sposobem nie zmieniło się na coś normalnego. Ale swiat był inny. Ulice, ruiny, wiatr, zaś na czystym jeszcze wczoraj murze ktoś wysprejował napis…

[MEDIA]https://as2.ftcdn.net/jpg/01/12/71/71/500_F_112717163_ZydF3JApbX4SgvGm98CqlTISgHozdwy2.j pg[/MEDIA]

Pierwszy trafił się Jerry. Sąsiad. Wyglądał okropnie. Przerażone dziecko wrzasnęło ze strachu czując sie niemal niczym na scenach filmowych. Gdyby nie było to tak surrealistyczne, że wręcz niemożliwe, chłopak straciłby ze strachu przytomność.

[media]https://thumbor.forbes.com/thumbor/960x0/https%3A%2F%2Fblogs-images.forbes.com%2Fdanielbaldwin%2Ffiles%2F2016%2 F03%2FWalkingDeadZombie.jpg[/media]

Jerry! Przyzwoity chłop. Uwielbiał rozdawać cukierki. Chaimowie skoczyli z korytarza ponownie szybko do domu zamykając drzwi. Zombie. Apokalipsa zombie. Chłopiec wlazł pod stół płacząc gwałtownie, zaś ojciec spróbował zadzwonić. Sieć telefoniczna nie działała, zaś specjalna info policyjna tylko informowała: „Proszę zadzwonić później”.

Pała bejsbolowa leżała jak zwykle w kącie. Pałka. Dobra, ale czy nie za mało? Przy pomocy kombinerek ojciec szybko nawinął na nią kawał solidnego, pokrytego kolcami druta. Po czym otwarł drzwi, które powoli ustępowały pod waleniem okropnie wyglądającego sąsiada.
- Szkoda Jerry. To masz w zamian za pożyczoną kawę – wyszeptał waląc na odlew pałą w jego łeb. Puszka strzeliła niczym otwierana konserwa zaś biedny Jerry padł. Leżał bezładnie niczym drgająca jeszcze struna, która już jednak nie potrafi wydobyć dźwięku. – Byłeś dobrym sąsiadem – przeszedł obok zabierając przerażonego syna. Dobrze, że akurat niedawno wyprowadziła się dwójka lokatorów ze swoimi rodzinami oraz ich mieszkania stały puste. - Garaż, biegniemy - uzupełnił. - Ruszamy po mamę.

Samochód owszem, został uruchomiony, ale po kilku przecznicach ulicę zawalał jakiś zniszczony wybuchem wieżowec. Chwila owa jednak pozwoliła chłopcu odzyskać jaką taką swiadomość.
- Tato, co się…
- Sam widzisz, synku. Zapomnij - skrzywił się nieco starszy Chaim. - Szkoła, pani Soccesh, oceny… przynajmniej na razie zniknęły, może kiedyś powrócą - lecz jego mina kazała wątpić w taki właśnie scenariusz.
- Mama… -to było najwazniejsze. - Mama - powtórzył chłopiec.
- Właśnie do niej jedziemy. Kurczę… - właściwie niemalże nadział się na rozrzucone szczątki czegoś stanowiącego przedtem jeden spośród najwyższych wieżowców Chicago.
- Hamuuuuu… - wyrwało się chłopcu, który gwałtownie zarył nosem w deskę rozdzielczą.
- Iiiiiiiiiiii! - Pisk hamulców zagłuszył na chwilę wszystko inne.
Przez chwilę starszy Chaim walczył zaciekle z kierownicą i zaciskami na tarczach hamulcowych. Pontiaca, którym jechali, rzucało na lewo i prawo, tuż obok stalowych pozostałości znaków, nieomal pieprznęli bokiem w przewrócony autobus, później prawie zaryli w reklamę prezerwatyw, aż wreszcie, wreszcie, wreszcie…
- Zahamowałem - wreszcie wysapał ojciec, kiedy samochód stanął pół metra przed stalowymi kawałkami żelbetu, które ani chybi rozpierniczyłyby co najmniej maskę.
- Tato - wysapał chłopiec mając na czole śliwę. - Nie wziąłeś mi siodełka.
Siodełko dla dziecka samochodowe… absurdalna myśl spowodowała, iż starszy Chaim zaryczał nagle śmiechem, zaryczął głośno nie mogąc się powstrzymać, śmiech zaś zawsze dodaje witalności oraz oczyszcza atmosferę.
- Czyli jesteśmy na plusie, że przynajmniej copsów nie ma - uśmiechnął się do swojego syna.
- Chybabym wolał mandat - uznał syn, kiedy śmiech wreszcie odpuścił.
- Zgadzam się - przyznał ojciec.

Potrzeba było teraz ruszać pieszo. Najlepiej bokiem. Szczęśliwie zombie włóczyły się głównie arteriami. Gdzieś słychać było jakiś krzyk, urwany gwałtownie. Gdzie indziej zawodzenie, jeszcze dalej strzały. Co się stało? Właśnie, co… Idąc prosto do kliniki, gdzie pracowała matka, ojciec mijał swoją przychodnię, gdzie przyjmował pacjentki. Chaimowie stanęli na chwilę Stojąc przed oknem z zewnątrz widziało się jakieś poruszenie w środku. Tam było co najmniej kilku zombiaków.
- Aaaaa! – wrzask znajomy przeszył przestrzeń.
Drzwi otwarły się gwałtownie, zaś z korytarza na ulicę wybiegła dyrektor Helga wrzeszcząc, za nią zaś jej wesoła sekretarka, która pieprzyła się dokładnie ze wszystkimi, nawet kulawym listonoszem, który mył się jedynie pierwszego dnia kolejnego miesiąca.

Helga wyskoczyła zaś sekretarka za nią nadziała się na bejsbola. Ojciec machnął. Uderzenie rzuciło ją na ścianę, gdzie nabiła się na wystający kawał druta. Jednak chyba nie przeszkodziło to jej specjalnie, bowiem … stanowczo nieistotne. Drugie walnięcie dokończyło sprawy. Kolejny raz brak śniadania okazał się zbawienny.

Ojciec spojrzał na Helgę, która stojąc odzyskiwała właśnie formę. Szybko jej poszło.
- Pan Chaim, dobrze … Spóźnił się pan o 5 minut – wyrwała się nagle. - Ponadto jeszcze wziął pan ze sobą syna. Nie powinien być już w szkole na lekcjach. Otrzyma upomnienie …
- Miałem problemy. Musiałem zabić sąsiada - wyjaśnił starszy Chaim.
- Zabić sąs … - przerwała.
- Dokładnie, pani dyrektor – powtórzył uprzejmie, co ją tylko wkurzyło chyba.
- To pana nie usprawiedliwia! Czy pan wie, co tutaj się działo. Czy pan wie?!!!
- Domyślam się.
- Jeszcze dziecko. Nie stać pana na opiekunkę?
- Stać, ale chyba by dzisiaj nie przyszła.
- Tak, ci Meksykanie … nie można polegać na nikim… nieważne. Daruję panu karę za spóźnienie. Proszę udać się do środka, przynieść mi torebkę. Mam tam spisane ważne spotkania. Oraz proszę natychmiast wezwać posiłki – stanowczo wracała do formy dyrektorskiej iście.
- Skąd?
- Skąd, skąd. Nie wiem. Policję, wojsko …
- Niestety, telefony nie działają – zademonstrował jej.
- Jak to nie działają, płacimy abona … - kolejne machnięcie posłało do piachu kolejnego zombiaka, który wyszedł dostając się prosto pod bejsbolową pałę.
- Pewnie mają takie same problemy.
- Problemy? Problemy! – wrzasnęła histerycznie. – Problemem jest moja torebka. Proszę iść po nią.
- Ani mowy. Mam się pakować wśród tamtych? Chyba pani oszalała?
- Jak się pan do mnie zwraca?! – wrzasnęła Helga ściskając przepocone pięści.
- Radzę pani zwiewać. Może to tylko jakiś miejscowy przypadek … może dalej jest normalniej. My pryskamy stąd - chwycił mocniej rękę przestraszonego chłopca starając się uśmiechem oraz uściskiem przydać energii. Chyba podziałało, albowiem syn usmiechnął się do niego.
- Damy radę, tato.
- Oczywiście, idziemy.
- Bez torebki nie idę! - wyrwała się Helga.
- Pani sprawa – Chaimowie ruszyli uliczką ku klinice, gdzie pracowała Kathy Chaim..
- Bo zwolnię pana - kobieta zagroziła.
- Sam się zwalniam. Do widzenia. Radzę zwiewać.
- Idź mówię …
- Właśnie idę – wyjaśnił mężczyzna przegryzając ironicznie wargi.
- Drań, skurwiel, szowinista!!! – usłyszałem jeszcze. - Napiszę na ciebie do związków zawodowych… opieki nad dziećmi - wywrzeszczała jeszcze.
- Papapapapa – tyle powiedział jeszcze nie odwracając się. Obydwaj Chaimowie. Trzeba było przetrwać, nawet mały chłopiec to już rozumiał.

Od czasu wielkiej dyrektor Helgi minęło 5 przecznic oraz 4 machnięcia pałą. Było paskudnie jak skurczybyk. Szaleństwo, ciągle żywi uciekający, którzy stracili opanowanie oraz biegli gdzieś byle dalej, trafiali pod zęby oraz pazury oszalałych zombiaków.
- Może zaraz będzie luźniej - uznał starszy Chaim. Takiego! Wcale nie było lepiej, albo prawie wcale. Wleźli bowiem na tereny sportowe, gdzie akurat toczył się jakiś mecz bejsbola. Właściwie powiedzieć można, iż w pewnym sensie dalej się toczył, tylko kadrowicze się zmienili. Najbardziej zażarta była atakując drużyna "Zombie Cheerleaders" w resztkach żółtobiałych strojów ozdobionych błyszczącymi cekinami na kształt amerykańskiej flagi. Dostrzec można było nawet kilka zakrwawionych pomponów, niczym sztandary krwiste drgające na wietrze, zaś nieliczni ludzie usiłowali nie dać sobie wbić bramki. Rozsądniejsi uciekali.

Łuuuuuuuuuuup! Brzdęk wybijanych szyb, zgrzytliwy odgłos giętego metalu oraz głośny głos słodkiej pani: Nie ma takiego numeru! Nie ma takiego numeru!
Chevrolet prowadzony przez jakąś highschoolową laskę przywalił tuż obok w budkę telefoniczną łamiąc ją na pół. Pieprzyć to! Trzeba bardziej uważać.
- W nogi - rzucił ojciec odskakujac od samochodu, z którego wylewała się strużka benzyny. Prowadząca dziewczyna chyba była ranna, czy nieprzytomna, ale do samochodu podchodziła grupa niewysokich, parszywych zombie. Przykre kurde. Tutaj się nic nie dawało zrobić poza szybką ucieczką. Nawet parędziesiąt metrów dalej poczuło się gwałtowny podmuch gorąca. Jeśli prowadząca Chevroleta kobieta mogłaby być losowi za cokolwiek wdzięczna, pewnie byłaby za ten wybuch, który uratował ją przed przeistoczeniem oraz utłukł paręnaście zbliżających się do niej stworów przyodzianych jakimiś resztkami podartych, zielonych strojów mających napis "Funny Crocodiles". Niewątpliwie nazwa szkolnego zespołu. Krokodyle okazały się faktycznie groźne.

Później minęli arenę łucznictwa. Kurde, dobry sport na obecne czasy, bowiem strzały można zrobić sobie łatwiej, niż odlać pociski do nowoczesnej broni. Wprawdzie najlepszymi łucznikami są Azjaci, Koreańcy czy coś, ale jakby nie było, łuk bloczkowy wynalazł Amerykanin, zaś jego PSE Archery produkowało najwspanialsze łuki na świecie. Chyba najwspanialsze ... nieważne. Szczęśliwie akurat tereny sportowe leżały na wylocie miasta, za nimi już były tereny kliniki. Przed nimi stworzono jeszcze park, gdzie wykonano wygodne ścieżki, wyasfaltowane drogi, generalnie szereg miejsc wypoczynku wyposażonych w ławki, grille, toitoie, ponadto jeszcze ścieżki sportowe oraz, na niewielkim wzgórzu, wieżę widokową. Wygodny mieszczuch mógł wszędzie dotrzeć samochodem.

Wokoło jakieś chrupanie, aż się można zastanawiać: dziki, zombie, czy wiewiórki? Pewnie wiewiórki zajadające orzechy, ale jednak nie warto ryzykować.
KRZYK!
- Aaaaaach!!! Aaaa! Helppppppppp ...
Jakieś 40 metrów stąd wrzeszczała kobieta. Cała zakrwawiona. Miała na sobie ciemnokakaowe mini, białą, poszarpaną bluzeczkę, arcykolorowe buty, które są bardzo drogie, bardzo modne oraz okropnie niewygodne. Ponadto co dostrzegało się od razu: rozwiany blond włos, gdzie każdy lok pędził w inną stronę oraz spojrzenie obłędnego przerażenia.
- Hellllllllllllp meeeeeeee - próbowała iść, wlec się, ruszać powłócząc nogami, ale nie mogła, bowiem z tyłu w jej kark, czy plecy były wczepione jakieś paskudne kły kogoś, kto przedtem był młodym mężczyzną. Pewnie jej własnym, pieprzonym boyfriendem.

Krew na białej koszulce. Dziewczyna próbowała iść. Wyciągała ręce, które drżały zaciśnięte zaś palce spinały się na podobieństwo szponów dzikiego jastrzębia.
- Hellllllp ... - usiłowała jeszcze chyba wykrzyczeć przerażona, choć odgłos wydany przez jej gardło przypominał cienkie gdakanie wykastrowanego koguta.

Chłopiec wpatrywał się przerażony, ale nie płakał. Spojrzał jedynie pytająco jakby na swojego znieruchomiałego na momencik rodzica.
- Pomogę ci - wyszeptał starszy sięgając lewą ręką do kabury. Uniósł pistolet. - Tylko tak mogę - naciśnięty spust. Milisekundę później głowa młodej kobiety odskoczyła trafiona pociskiem 9 mm. Osunęła się na ziemię niczym słomiana lalka poprzucona przez rozkapryszonego dzieciaka. Właściwie nie mogła już ani widzieć ani czuć dziury wewnątrz swojej głowy, pryskających kości oraz wylewającego się mózgu. Nie mogła także dostrzec, że kula, która zabiła ją trafiła także zombie. Niestety, nie przez łeb, tylko wyrwała mu pół szczęki, ale ojciec podbiegł oraz dołożył pałą. Syn patrzył

Spojrzał na ciało leżącej dziewczyny.
- Starałem się, jak mogłem, żeby zbytnio cię nie bolało... pieprzyć, fatalne czasy - starszy Chaim odwrócił się idąc do pracy żony. Szczęśliwie nie było źle. Jedynie podczas operacji powiększenia piersi pacjenta zaczęła się przeistaczać.
- Głupia sprawa - wyznała Kathy Chaim - zadźgaliśmy ją lancetami.
Rodzina ruszyła razem. Mach nigdy nie mógł zapomnieć tych chwil. Nawet po tylu latach.

***

2052, 22 czerwca, dzień dzisiejszy, popołudnie

Sytuacja sprzed laty stanowiła swoiste katharsis dla Macha. Kiedy narzekał na coś, wracał przebijając się poprzez owe wspomnienia. Poprzez chłopięcy strach, zaskoczenie, niepewność oraz poczucie opieki rodziców.
- Jakoś się ułoży - wymruczał cichym głosem ściskając pięści, kiedy tylko odeszła mama z lekko poszkodowanym chłopcem. Znowu chciał wrocić na łono wspomnień, kiedy niespodziewanie wszytko przerwały krzyki.
- To ptak!
- To samolot!
- To Superman! - uznał jakiś chłopiec.
Ale im bliżej, tym jaśniej było widać, ze tylko jedna spośrod owych hipotez okazała się prawdziwa. Samolot jak skurczybyk. Prawdziwy samolot, który uszkodzony powoli opadał. Sterami jednak kierowała jakaś zręczna ręka, bowiem choć ognie wydobywały się spod skrzydła jakoś starał się opanować kurs prowadząc tak, żeby wylądować na czymś normalnym. Miał albo miała farta. Pilot starał się posadzić na nieodległych resztkach lotniska Chicago Midway National Airport, które leżało na pułudnie za kanałem. Nie udało się.
- Kurrr… - usłyszał czyjeś przekleństwo, ale nieskończone bowiem samolot przeniósł nad wodą oraz NIE WYBUCHŁ! Czy to znaczy, że jest cały, że ktoś ocalał oraz jaka była zawartość? Zdawał sobie sprawę, że pewniepodobne myśli przeszywały wszystkich. Oczywiście wiadomo z szefową na czele, która zaczęła wydawać rozkazy.
- Thomas!!!... Mach!!!... - coś tam jeszcze. - Jedziesz

Czyli bierzemy samochód. Słusznie zresztą, bo jakby się dało coś wyszabrować, albo kogoś znaleźć, na plerach dwie mile nie przeniesie. Wydaje się bowiem, że przyziemił gdzieś tam, hm… czyli najpierw musieli ominąć oczyszczalnię, ok, oczyszczalnia była ta potężnym kawałem trawnika, drzew, krzaków ułożonych na pagórku i właściwie początkowo nie było nie było jej widać z ulicy dawniej Pershinga, czy jakiejś tam innej. Nie pamiętał nazw. Potem na północ od Parku Weteranów, potem zaś przejechać przez dzielnicę niegdyś normalną, znaczy domy Ponadto samochód mógł dotrzeć tam w parę minut, zaś piechotą to ze trzy kwadranse. Niewątpliwie skoro oni to widzieli, inni również. Jeśli samolot miałby jakieś fajne rzeczy sporo osób uważałoby, że “wiecie rozumiecie, kto pierwszy ten lepszy”.

Oczywiście istniała również inna możliwość, że ktoś znajdzie, a ktoś inny przyjdzie w parę uzbrojonych osób oraz zaproponuje oddanie wszystkiego. Przeto przydałyby się jakieś neizłe spluwy, choćby w rękach sióstr, które niegdyś przyprowadził do obozu Marthy. Karabin to karabin, niesie zniszczenie w zręcznym ręku mężczyzny, kobiety, dziecka, zaś te babki potrafiły robić użytek ze spluw. Ale ale, zamiast pitolenia trza się było przygotować. Ostatecznie Martha zdawała sobie sprawę z tego samego i chyba nie wypchnie ich we dwójkę z Thomasem, który pełnił funkcję speca od wszystkiego? Za dzieciaka Mach oglądał serial “MacGyver”. Thomas to była taka ichniejsza wersja głównego bohatera. Ale kurka, ścicnął pięści. Wziął się w sobie.
- Jasne szefowo, już już - rzucił oraz szybko zakręcił się przy ekwipunku. Broń wiadomo, chyba cep wychodziłby bez spluwy, czy jakiegoś innego oręża. Apteczka, nooo oraz coś więcej, nie wiadomo, czy się przyda. Czasami konieczna jest improwizacja, ale bez solidnej torny lekarskich narzędzi byłaby niemożliwa. Przeto wziął ją oraz co nieco więcej. Chwilę później już był gotowy, dźwigając torbę oraz plecak. Skoro jechali samochodem mógł sobie pozwolić wziąć coś ciężczego. Ciekawe kogo Martha wyznaczy na kierowcę? Któż wie. On sam prowadził niczym ostatnia trąba. Jednak osada posiadała znacznie sensowniejszych kierowców.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 02-07-2022 o 19:03.
Kelly jest offline