Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-07-2022, 01:24   #20
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Bonus 03 - Pierwszy kontakt z Szarańczą (2/3)

Czerwona Trójka




- Potwierdzam, zasuwa tu jak ta czarna. To ja do niego krzyknę. - krótkofalówki rozbrzmiały speszonym głosem Irene. - Stać! Stój! It’s the Royal Navy! Stój bo otworzymy ogień! - negocjatorce brakowało pewności siebie i charyzmy jaką przed chwilą wykazał się ich dowódca. No i do tej pory nigdy nie znalazła się w takiej sytuacji. Była zadeklarowaną pacyfistką i nawet dziwne było, że w ogóle włożyła mundur. A mimo to nawet ona uznała, że w tym kolesiu co tak śmigał przez płoty i ogrody to chyba jest podobnie jak z tą bezgłową obecnie sprinterką. Padł strzał. Pojedynczy.

- Nie zatrzymał się! Możemy już strzelać?! - krzyknął Roman widząc, że tamtemu zostało już tylko ostatnie dwa ogrody. Wingfield zawahał się o moment za długo. Wedle uznania Davida.

- Strzelać nie, bo przecież lepiej niech cywile rozpierdolą nas a nie my ich! - krzyknął wkurzony kapral i ruszył w poprzek ulicy w dom w jakim na piętrze, tylko z drugiej strony byli Roman i Irene. Po drodze wyszarpał swój kukri z pochwy.

- Zezwalam! - krzyknął Thomas żałując, że go tam nie ma i sam nie może ocenić sytuacji. Z tą czarną było łatwiej bo wszystko miał jak na dłoni. Ale skoro miał mieć zaufanie do swoich ludzi jak oni do niego to właśnie w takich chwilach trzeba było to okazać.

- Strzelaj! Rozwal go! - Roman tylko na to czekał. Skierował lufę w dół i ponaglił Irene znając jej pacyfistyczne tendencje. Właściwie to na nią za bardzo nie liczył bo wiadomo było, że była słabym strzelcem. A cel był szybki, co chwila pojawiał się i znikał z widoku lub był w połowie sylwetki albo akurat skakał przez płoty które były wyższe od niego. Jakim cudem?! Nieważne! Otworzył ogień ze swojego L 85. Strzelał pojedynczymi, tak jak porucznik kazał. Ale nawet lepiej, pojedyncze wystrzały było łatwiej opanować odrzut niż przy tripletach a to sprzyjało precyzji. W kolimatorze sylwetka była tak blisko, że nie mieściła się już w obiektywie. I strasznie skakała. Odłożył więc broń i strzelał na czuja, prosto w dół. Irene też w końcu się przemogła i otworzyła ogień ale trudno było ocenić skuteczność. A tamten koleś w dresie w końcu zeskoczył na ich ogród i zarówno Roman jak i Irene spodziewali się, że teraz wbiegnie przez kuchenne drzwi do środka i dalej albo przebiegnie przez budynek na ulicę albo schodami do nich. Dlatego oboje pisnęli i jękneli z zaskoczenia gdy obcy niczym jakaś żaba odbił się po skoku z płotu i poszybował wprost ku nim! Na pierwsze piętro, tak bez przystanku i przygotowania! Niemożliwe!

- Kurwa! - krzyknął Roman próbując jeszcze w locie trafić skoczka. Nie miał pojęcia czy się udało czy nie, widział i słyszał jak ten gruchnął o parapet i małpim skokiem wylądował w pokoju.

- Ja pierdolę! Jest w środku, jest w środku! - krzyknął Roman usiłując obrócić siebie i lufę karabinku zanim facet w dresie wyhamuje swój pęd i doskoczy do któregoś z nich. Irene krzyczała z przerażenia gdy to działo się zbyt szybko i zbyt blisko. Ten obcy był w tym samym pokoju co oni!

- Strzelaj! Rozwal go! - wrzasnął saper tracąc ułamek sekundy na selektor ognia aby przełączyć na triplety. Otworzył ogień i widział jak kule siekają krwawymi rozbryzgami ciało tego w dresie. Ten jednak wyhamował, odwrócił się i ruszył na nich. Widząć, że już go nie rozwali kulami uniósł karabin aby zamachnąć się kolbą na dresiarza. Nie miał już czasu krzyknąć do Irene aby wstrzymała ogień. Niespodziewanie w plecy dresiarza wpadł jakiś facet. Impet uderzenia powalił go na podłogę a potem facet w mundurze zamachnął się swoim khukri i wbił go w plecy przeciwnika. Ten zacharczał jakimś dziwnym, obcym skrzekiem, podobnym do tego jaki wydawała ta czarna dredziara. Po czym wbił ostrze jeszcze raz.

- Zdychaj! Zdychaj pojebie! Zdychaj! - Roman stracił panowanie nad sobą. Nawet jakby zapomniał o trzymanym karabinie. Tylko z impetem glanował głowę napastnika miażdżąc ją kawałek po kawałku swoimi wojskowymi buciorami. Zaś Moore w końcu wbił nóż tak głęboko, że stal przebiła się aż do serca. Dresiarz znieruchomiał.

- Zdychaj pojebie zdychaj! - saper dalej kopał nieruchome już ciało. Kapral wstał, złapał go za ramiona i potrząsnął.

- Już! Roman już! Już po nim! Załatwiliśmy skurwiela. - pomogło. Roman zamrugał oczami i zorientował się, że to David go trzyma za ramiona. Spojrzał w dół. Na brudnym dywanie leżało ciało mężczyzny w niebieskim dresie z krwawymi plamami na plecach i wokół głowy. Dywan nasiąkał nową krwią jaka wypływała z ciała. I zostawały na nim ślady wojskowych butów.

- Jesteś ranny. - odezwała się na chwilę zapomniana negocjatorka. Obaj mężczyźni trochę z zaskoczeniem spojrzeli na nią. Wciąż trzymała swoje mp-i. Ale patrzyła gdzieś w dół. Jak obaj tam spojrzeli zorientowali się, że Roman ma krwawą plamę na udzie. Z zaskoczeniem dotknął rany bo nawet jej nie poczuł.

- To… To nic… Nic takiego… - wymamrotał trochę rozkojarzony. Przez chwilę panowało zakłopotane milczenie. Teraz jak brunetka zwróciła na to uwagę to wszyscy rozpoznali dość okrągłą ranę wlotową od kuli. Kuli lekkiego kalibru. Bo pośrednia jaką oni mieli w karabinkach przeszłaby przez udo na wylot. Wiedzieli, że w zamieszaniu Roman musiał oberwać od Irene. Ona też już się w tym zorientowała.

- Przepraszam! Nie chciałam! Chciałam trafić tego tu a nie ciebie! - Irene była bliska płaczu gdy podbiegła do zranionego przez siebie kolegi. Ten o ile w pierwszej chwili w ogóle nie poczuł trafienia to teraz z każdą chwilą ten kawałek ołowiu jaki utkwił mu w udzie zdawał się rozgrzewać i palić go coraz bardziej.

- Wodzu Roman oberwał. Musi zejść z posterunku. Zszywacz wolny? - Moore poklepał dziewczynę po ramieniu ale nie bardzo było okazji na coś więcej. Wierzył jej, że nie zrobiła tego specjalnie. Chujową sytuację mieli tu przed chwilą. Z dwojga złego to lepiej, że ona trafiła Romana a nie na odwrót. Bo po 5,56 to dopiero zostawały dziury.

- Dawaj, schodźcie do mnie. Oli, ty na razie zostajesz, dasz nam osłonę. Ostrzegawczy przed nogi a potem wal wedle uznania. Bear osłaniaj nas od frontu. Reszta do mnie. Zszywacz przygotuj się na Romana. - Wingfield po tym krótkim kryzysie decyzyjności zrozumiał, że nie mają do czynienia z cywilami. Przynajmniej nie takimi zwykłymi. Postanowił więc dać im jeszcze szansę tymi ostrzegawczymi strzałami ale jeśli będzie otczyło się jak dotąd to pewnie nie pomoże i będą musieli otworzyć ogień na całego. Jak do wroga który próbuje ich zabić.

- Połóż go tutaj. Nic ci nie jest, to tylko draśnięcie. Wyjdziesz z tego. Nie ruszaj się, może trochę zakłóć. - Zszywacz nie robił w tym zawodzie od wczoraj. Widząc jak Irene pomaga iść Romanowi kazał jej go położyć na asfalcie. Szybko zorientował się, że udo zostało postrzelone. I prawie z miejsca domyślił się, kto był pechowym strzelcem. Zwłaszcza jak się widziało to zżerające poczucie winy na twarzy Irene.

- Nic się nie stało. Będzie dobrze. Daj mi szprycę a resztę załatwimy na “Albatrosie”. - Roman miał na tyle hartu ducha i opanowania, że trochę wyglądało jak to on miał wyrzuty sumienia, że sprawił przykrość i zakłopotanie tej miłej i życzliwej dziewczynie jaką była Irene. Wszyscy drgnęli jak rozległ się pojedynczy strzał z 7,62. Olivia. Ostrzegawczy. Po chwili drugi. Chwila ciszy.

- Cel zdjęty. Biorę następny. - zameldowała sucho snajper lunetą już szukając tego dalszego celu jakiego widziała przed chwilą.

- Zszywacz kończ to! Zwijamy żagle! Postaw go na nogi i spadamy stąd! Charlie, Mike, Josh na szpicę! Dave, Owen prawa flanka, Zszywacz i Bear lewa! Hank do mnie! Irene i Roman w środek. - zakomenderował młody porucznik jak na tak niesprzyjające okoliczności całkiem sprawnie i spokojnie. Co pomogło też ochłonąć pozostałym i wierzyć, że jakoś z tego syfu sie wykaraskają. Padł kolejny strzał Olivii.

- Nic mi nie jest. Nie potrzebuję niańki. - mruknął Roman chcąc dać znać, że to tylko draśnięcie, dokładnie tak jak to mówił paramedyk.

- Zaraz będzie. Szpryca zacznie działać, cała noga ci zesztywnieje. - rzekł Zszywacz szybko i sprawnie wbijając igłę blisko zranionego miejsca. Działała szybko ale nie natychmiastowo. No a efektem ubocznym było brak czucia w tym wypadku w udzie czyli właściwie w całej dolnej kończynie.

- A wózek? - zapytała Irene wskazując na nieco zapomniany wózek na jaki do tej pory ładowali fanty z grabieży bezludnych domów.

- Chrzanić wózek! Zbieramy się! - fuknął porucznik uznając przerwane zadanie za zbyt trywialne aby się nim teraz przejmować.

- Nie, nie. Mi chodziło, że Romana możemy załadować na wózek. Tylko trzeba by zrobić miejsce. - Irene wykazała się całkiem trzeźwym umysłem. Wingfield pokiwał głową z uznaniem i rzucił pozostałym.

- Zrobić miejsce dla rannego! - krzyknał i znów się wzdrygnęli gdy padł kolejny strzał strzelec wyborowej.

- Cel zdjęty. Kolejny kontakt. 400 metrów od was. Biegnie do was. I dwa kolejne. Ta sama odległość i kierunek. - zameldowała Olivia i praktycznie jeden zlikwidowany cel zaowocował trzema kolejnymi. Mimo to kapral nie traciła spokoju i rozwagi. Co też dodawało otuchy pozostałym, że mają takiego zbrojnego anioła stróża co nad nimi czuwa.

- Zrobione! - krzyknęli chłopcy całkiem ochoczo zrzucając uzbierane z takim trudem bambetle na asfalt aby zrobić miejsce dla rannego kolegi który właśnie dostał szprycę.

- Przenieście go tylko ostrożnie. - paramedyk polecił kolegom nawet jak Roman upierał się, że nic mu nie jest i w ogóle to sam może chodzić. Teraz jeszcze tak ale wkrótce gdy moc szprycy objawi się w pełni będzie tylko kulał i spowalniał resztę.

- Kontakt! Ostrzegawczy… - Bear krzyknął nagle i wycelował swój ckm w przecznicę. Posłał kilku nabojową serię w asfalt przed biegaczem w czerwonej kurtce. Nie zatrzymał się. Więc następne kilkanaście kul przeorało samego biegacza i wbiło się krusząc stare cegły w ścianie domu kilkadziesiąt kroków dalej. - Zdjety. - zameldował krótko z pewną satysfakcją obserwując jak sprinter pada na asfalt przeszyty solidną dawką ołowiu.

- Wodzu, Roman załadowany! Ale ktoś musi pchać wózek. - Zszywacz zameldował porucznikowi wykonanie powierzonego zadania.

- Ja mogę! Dam radę! - Irene krzyknęła zgłaszając się na ochotnika. Chociaż zwykle oszczędzano ją przy pchaniu załadowanego wózka milcząco uznając, że to męska sprawa a ona jest do tego za słaba. Poza tym chłopakom szkoda było wysilać tak sympatyczną dziewczynę. Teraz jednak sprawa robiła się nerwowa a negocjatorka chciała się zrehabilitować. Poza tym pchanie wózka zabierało obie dłonie a wszyscy wiedzieli, że to ona jest najsłabszym strzelcem w ich oddziale.

- Dobra dajesz mała. Załoga odjazd! Zwijamy żagle i na statek! Nikt nie zostaje w tyle, zabieramy wszystkich! - Wingfield ustawił się razem z Hankiem na końcu ich grupy. W ten sposób miał na widoku cały swój oddział. A na szpicy wystawił Charliego który był jego zastępcą czyli nr. 2 w hierarchii dowodzenia. Dał mu też Josha z drugim ckm dla zapewnienia dużej siły ognia. Zaś z prawej flanki jeszcze mógł ich wspomóc ckm Beara.

- A Oli? - zapytał Moore o snajperkę jaka koczowała na jednym z dachów z setkę metrów dalej. Ale wzdłuż ulicy jaką mieli wracać.

- Zgarniemy ją po drodze. Jazda, ruchy, ruchy! - porucznik ponaglił swoich ludzi. Już chyba wszyscy zrozumieli, że to nie jakaś samotna sprinterka z dredami albo dwóch czy trzech ich kolegów. Tylko było tych samobójczych szaleńców więcej. Nie miał pojęcia kim są i co to za jedni. Ale chciał się jak najszybciej wydostać z niebezpiecznego terenu i wrócić na “Albatrosa”. Albo chociaż w zasięg jego wsparcia ogniowego.

- A co ze strzałami ostrzegawczymi? - dopytał się jeszcze bezczelny, śmieszkowaty kapral. Tak na wszelki wypadek. Bo coś wyglądało, że nawet miłośnik regulaminu ma już dość tego wszystkiego.

- Chrzanić strzały ostrzegawcze! Przebijamy się! Przebijamy się do skutku! Strzelać bez rozkazu! It’s the Royal Navy here! - Thomas faktycznie miał już tego dość. Nie miał pojęcia czy stanie za to przed sądem czy nie. Ale już go to nie obchodziło. Teraz miał zamiar wyrwać siebie i swoich ludzi z tego zaciskającego się pierścienia okrążenia.

- Yeah! Mój człowiek! Jak wrócimy do bazy to pogadam z Oli! Może ci pożyczy te “Lesbian prison”! - Dave zarechotał i wydawało się, że ten jego niefrasobliwy, szczeniacki humor momentalnie wrócił. W tej całej niepewnej i gorączkowej sytuacji było to tak zaskakujące, jak powiew znajomego zapachu z kuchni w swoim domu, że wszyscy się chociaż uśmiechnęli albo roześmiali. Nawet Thomas.

- Jakie “Lesbian prison”? Ja mam jakieś “Lesbian prison”? - w eterze rozległo się zdziwione pytanie ponoć właścicielki wspomnianego tytułu. Chociaż ona miała w optyce namiar na kolejnego zasranego sprintera to musiała przyznać, że Dave ją nieco zaintrygował i rozbawił tym wspomnianym tytułem.

- Później ci wyjaśnię, sama wiesz jaki nasz porucznik to sztywniak i psuja dobrej zabawy. Może pod prysznicem? Irene mówiła, że chętnie umyje ci plecy czy co tam byś chciała. - Dave nawijał wesoło jakby byli w barze albo w ogóle gdzieś za bezpiecznymi murami bazy. Nawet jak porucznik gestem dał znać, żeby ruszali naprzód.

- Nie mówiłam nic takiego! - zaperzyła się Irene nieco się czerwieniejąc. I stęknęła bo dla niej jednej to ten wózek razem rannym saperem w pełnym ekwipunku to trochę ważył. Ale nie zamierzała ustąpić i nie chciała nawalić skoro wszysyc inni robili swoją robotę.

- Rany, Dave, przymknij się. - Bear fuknął na zwiadowcę bo trochę żal mu się zrobiło zakłopotania życzliwej negocjatorki. Reszta już jakoś zdązyła się przyzwyczaić do jego wygłupów ale Irene była u nich wciąż dość nowa.

- Panie poruczniku. A co z “Albatrosem”? - korzystając z chwili spokoju Hank przypomniał się dowódcy klepiąc się w słuchawkę plecakowej radiostacji. Thomas znów jęknął w duchu. Przez chwile o tym zapomniał. Zastanawiał się co tu teraz zrobić. Miał im zameldować, że atakują ich jacyś szaleni, nieuzbrojeni cywile z manią samobójczą? Co wszyscy jak jeden brali jakiegoś speeda i zasuwali po pół kilometra jak cholerni olimpijczycy? Nikt w to nie uwierzy!


---



Wody zatoki; patrolowiec HMS “Albatros”



- Nie ma odpowiedzi panie kapitanie. - radiowiec podniósł głowę, zsunął słuchawki z uszu i popatrzył na kapitana “Albatrosa”. Ten pokiwał głową i ponownie wpatrywał się w ziemny garb porośniętym spalonym lasem. Ja pewnie większość ludzi na mostku i kto tam tylko miał wolne na pokładzie. Odruch właściwie bez sensu. Bo właśnie ten ziemny pagórek, nawet niezbyt wysoki no ale jednak był. A póki był to tak samo blokował fale radiowe jak i linię wzroku. A ci z Czerwonej Trójki nie powinni być tak daleko w linii prostej. Góra kilka kilometrów. No ale przez ten cholerny wał ziemny nie było ich widać póki nie wspięliby się z tamtej strony na jego szczyt a i łączność była mocno utrudniona. Tu na statku mieli solidny maszt, wzmacniacz sygnału i ogólnie mocniejszy sprzęt to tamci powinni ich jakoś odbierać. Ale ze sobą mieli tylko polową plecakówkę jaka miała pod tym względem o wiele mniejsze możliwości połączenia się z informacją zwrotną. Tak było od rana, odkąd tylko drużyna Wingfielda zniknęła za tym cholernym pagórkiem.

- Jaką zgłaszali ostatnią pozycję? - zapytał kapitan po raz kolejny. Właściwie też bez sensu. Bo przecież od ostatniego przekazu od Czerwonej Trójki czyli trzeciej drużyny pierwszego plutonu. Bo pierwszy pluton miał kodową nazwę Czerwony. No to nic od ostatniego przekazu się nie zmieniło. To znaczy pewnie tam, w tym opuszczonym miasteczku, to pewnie coś się działo. Ale tutaj nie mieli żadnej aktualizacji co tam się dzieje.

- Tutaj panie kapitanie. W linii prostej jakieś cztery kilometry. Mówili, że już wracają. Za pół godziny do godziny powinni być z powrotem. - pierwszy oficer usłużnie postukał w mapę rozłożoną na stole. Nie powiedział nic nowego. Tego się właśnie kapitan patrolowca jaki był bazą do tych desantowych wypadów spodziewał.

- No ale do czegoś przecież muszą strzelać. - Clarence też był porucznikiem FPG tak samo jak Wingfield. No ale miał dłuższy staż i doświadczenie. On też bywał na takich morsko - lądowych wypadach ale i dowodził całym pierwszym plutonem. Tak jak pewnie wkrótce Wingfield otrzyma swój pierwszy pluton do dowodzenia no ale na razie traktowano go trochę jak żółtodzioba i próbnie dowodził tylko drużyną. Zaś Clarence z Czerwoną Dwójką był w rezerwie. A Czerwona Jedynka została w bazie. Tak to zwykle robili. Jedna drużyna zostawała w bazie a dwie ładowały się na pokład. Z czego jedna ruszała na akcję a druga była w rezerwie. Ale rzadko się trafiała sytuacja na tyle poważna aby drużyna nowoczesnej piechoty potrzebowała wsparcia ogniowego. Już prędzej medyków, mechaników, negocjatorów gdy przychodziło do jakichś kontaktów z lokalnymi społecznościami. Ale niewiele było wypadków aby ktoś był na tyle durny czy zdesperowany aby zaatakować drużynę uzbrojonych po zęby komandosów. No. I tak to działało. To do czego chłopcy Wingfielda strzelali?

- No tak. Do czegoś muszą strzelać. - kapitan pokiwał głową i zadumał się nad sytuacją. Co robić? Kompletna niewiadoma. Ani dokładna pozycja trzeciej drużyny, ani ich status, ani czas kiedy powinni wrócić. No i nie odpowiadają na zgłoszenia. Ogień przez odległość i ten cholerny pagórek był słabo słyszalny. Ale jak się powtarzał i powtarzał to dało się coś usłyszeć.

- Za dużo tego na strzał ostrzegawczy. A na regularną bitkę to trochę za słabe. Może pójdę przygotować moich ludzi? Tak na wszelki wypadek. - zaproponował Clarence dzieląc się z kapitanem swoimi wnioskami.

- Dobrze, zezwalam. Tak na wszelki wypadek bądźcie w gotowości. - zgodził się kapitan a porucznik zasalutował mu i odmaszerował. Energicznym krokiem przeszedł do kajuty jaka robiła za mesę i pokój odpraw dla drużyn piechoty a także punkt zbiórki. Już jak tylko usłyszał pierwsze strzały kazał im się przygotować. A gdy te nie milkły to i chłopcy z Dwójki sami zaczęli ubierać pancerze, kamizelki taktyczne, ładować magi i tak dalej. Tak na wszelki wypadek. Gdy więc przyszedł z zezwoleniem od kapitana wszyscy prawie byli już gotowi. Więc dał im znak aby wyszli na pokład. I przygotowali drugi zodiac. Tak na wszelki wypadek. Na świeżym powietrzu słychać było te wystrzały. Jeszcze dość odległe i wytłumione przez odległość i wzgórze. Ale nie milkły. I to było najbardziej niepokojące. No i może brak stabilnej łączności z kolegami z Dwójki.

- Panie kapitanie! Mam ich! - na mostku radiowiec nagle złapał poszukiwany głos. I bez pytania dał go na głośnomówiący aby kapitan i reszta też mogli go słyszeć. Bo połączenie mogło się znów zerwać w każdej chwili.

- Mówi Czer… rzy! Jeste… owani! Sytuac… 44… - głos mężczyzny przy radiu rwał się i trudno było zrozumieć co dokładnie mówi. Kapitan przejął słuchawkę i sam zaczął rozmowę.

- Czerwony Trzy, to ty? - zapytał od ustalenia tożsamości rozmówcy. To było prawie pewne, że to muszą być trzeciaki. Chyba, że ktoś by zdobył ich radiostację co wydawało się mało prawdopodobne. No i chciał dać znać tamtemu jak słabo go słyszą.

- Tak, pot… m. - usłyszeli krótką odpowiedź a i tak ją urwało.

- Jesteście atakowani? - zapytał kapitan bo słysząc od jakiegoś czasu strzały można się było tego domyślić.

- k, potwierd… - znów krótkie chyba potwierdzenie. Ale oznaczające, że Trójka wpadła jakieś kłopoty.

- Przez kogo? - dowódca “Albatrosa” zadawał takie pytania aby mogła je wyjaśnić jak najkrótsza odpowiedź.

- Przez sprint… arzam jest…. owani przez cywi… - tym razem odpowiedź była nieco dłuższa. Ale brzmiała dziwnie. Kapitan spojrzał pytająco na pierwszego oficera co ten z kolei zrozumiał bo może coś więcej.

- Są atakowani przez sprinterów i cywili? - zaproponował oficer zdając sobie sprawę jak to idiotycznie brzmi. Drużyna uzbrojonych po zęby komandosów? Atakowana przez sprinterów i cywili? No przecież to brzmiało jak jakiś nonsens! Kapitan spojrzał jeszcze na radiowca który z niich wszystkich miał najwięcej wprawy w wyłapywaniu takich niuansów.

- Wydaje mi się sir, że właśnie coś takiego powiedział. - odparł grzecznie łącznościowiec też zdając sobie sprawę jak to durnie brzmi. Kapitan wzruszył ramionami i chwilę namyślał się co tu teraz począć.

- Czerwony Trzy. Powtórz przez kogo jesteście atakowani. - poprosił aby ten porucznik albo łącznościowiec z trójki powtórzyli jeszcze raz co się u nich dzieje.

- Powtarz… śmy atak… oczków i sprint… yba są naćp… - głos po drugiej stronie cały czas się rwał chociaż dało sie wyczuć, że stara się mówić wolno i wyraźnie. A jednak był spięty. Skoro jednak byli w walce to nie było dziwne.

- Czy napastnicy mają broń? Czy mają palną? - pierwszy oficer dołączył do dyskusji chcąc spróbować z innej strony. Bo nadal nie mieli pojęcia o co chodzi z tymi cywilami, sprinterami i co? Skoczkami?

- Nega… Nie widzę br… są agresyw… yba… ćpani. - odparł głos po tamtej, lądowej stronie. Oficerowie Royal Navy popatrzyli po sobie niepewnie.

- Strzelają tam do nieuzbrojonych cywilów? Tyle razy? - zapytał prawie szeptem kapitan i potarł nagle spocone czoło.

- Ale mówił, że zachowują się agresywnie. - wspomniał siedzący radiotelegrafista niezbyt czując się komfortowo w tej napiętej sytuacji z dwoma stojącymi tu nad głową oficerami.

- Podajcie swój status. - kapitan nie wiedząc jak ma rozumieć słowa rozmówcy zapytał go co innego. Póki jeszcze mieli łączność.

- Przebij… do was. Jed… anny. Sytuacja 44… am sytuacja 444. - mężczyzna po drugiej stronie starał się zachować czytelność przekazu ale pewnie sam nie wiedział co z jego słów dotrze na statek a co nie.

- Chyba mówi, że przebijają się do nas. I mają 444. - odparł łącznościowiec zadzierając głowę do góry.

- No tak, już ostatnio meldowali, że mają wracać. A 444 to nie tak źle. - pierwszy oficer pokiwał głową na tą pierwszą w miarę dobrą wiadomość. Spodziewali się, że trzeciaki powinni przekroczyć swój rubikon i zacząć powrót na “Albatrosa” już z godzinę temu. Echo wystrzałów sugerowało, że nie są jakoś strasznie daleko. A 444 to tak wedle kodu sytuacja taka średnio -dobra. 111 oznaczało że spokój, nuda i rutyna. 000 oznaczało praktycznie zniszczenie jednostki więc rzadko ktoś zdołał nadać sygnał w takiej sytuacji. Już 999 oznaczało sytuację beznadziejną i to, że jednostka wydaje się być bliska unicestwienia. No to 444 to nie było jeszcze tak źle. A byli dość blisko. Tylko nadal nie było na mostku wiadomo o co chodzi z tymi cywilami, sprinterami i resztą. Jakieś zamieszki wywołali czy co?

- Podajcie swoją pozycję. - poprosił kapitan zerkając w dół na mapę. Miał zaznaczoną ostatnią ich pozycję no i swojej własnej jednostki. Co dawało mu przybliżony rejon gdzie obecnie powinni znajdować się trzeciacy.

- Wychod… asta. Kings… rwa! Tam je… zwal go! - ten sam głos podał jakiś namiar. Chyba wychodzili z miasta. A oficerowie pochylili się nad mapą szukając ulicy z “Kings” w nazwie. Gdy nagle głos zmienił tonację jakby akcja tam nagle przyspieszyła.

- Czerwony Trzy? Czerwony Trzy słyszysz mnie? Czerwony Trzy? Czerwony Trzy zgłoście się? Jeśli nie możecie mówić dajcie sygnał morsem. - łącznościowiec przejął pałeczkę i szybko spróbował awaryjnie wywołać piechociarzy z trójki. Ale efektu nie było. Tylko trzaski w eterze ale żadnego głosu. Łącznościowiec zadarł głowę i popatrzył na obu oficerów. Kapitan namyślał sie jeszcze chwilę ale podszedł do pulpitu, ptryknał przełącznik i jego głos się rozległ ze szczekaczek rozmieszczonych na okręcie.

- Tu mówi kapitan. Alarm bojowy. Obsadzić wszystkie stanowiska bojowe. Czerwony Trzy wpadł w tarapaty. Musimy być gotowi udzielić im wsparcia. Czerwony Dwa, masz zgodę na desant. Zajmijcie wzgórze i dajcie znak jak to wygląda. - ledwo skończył mówić a marynarze zerwali się ze swoich miejsc i popędzili korytarzami na swoje stanowiska. Obsadzono działka, stanowiska moździerzy, wkm-ów i miotaczy ognia. Jak na standardy floty to “Albatros” był dość małą, raczej przybrzeżną jednostką patrolową. Ale od katastrofy i odkąd Royal Navy wznowiła morskie patrole i wypady takie jak ten jego rola wzrosła. Dozbrojono go w moździerze, miotacze ognia i broń ciężką przekształcając go w solidny gunship jaki potrafił dać porządne wsparcie ogniowe drużynom wprawiających się na lad. W ciągu paru minut wszystkie pokrywy zakrywające lufy zostały zdjęte, amunicja przygotowana a zodica z Czerwoną Dwójką spuszczony na wodę odbijał od burty macierzystej jednostki.


---


Czerwona Trójka



Już szło im tak dobrze. Już widzieli światełko na końcu tunelu. Czyli koniec ulicy gdzie za ostatnimi domami zaczynało się pole. A w oddali widać było krechę tego garbu jaki oddzielał ich od wód zatoki i pływającego tam “Albatrosa”. Jak tylko lufom zdjęto ten przysłowiowy kaganiec potrafiły sobie poradzić z nadbiegającymi napastnikami. Poki biegli wzdłuż drogi zwykle nie stanowiło to większego problemu. Zwłaszcza, że atakowali nieskładnie i bez planu co pozwalało dwóm czy trzem lufom skoncentrować się na każdym z nim a potem zacząć następnego. Gorzej było z tymi co wybiegali z domów i ogrodów. Tych było widać w ostatnim momencie i czasu na reakcję było bardzo mało. Właśnie taki atak z boku przerwał im szyki. Strzelając z bliskiej odległości drużyna Czerwonych Trzy wbiegła na piętro jakiegoś domu i z niego sie ostrzeliwała.

- Mag! - krzyknął Mike dając znak, że będzie zmieniał magazynek. Charli skinął głową i otowrzył ogień ryjąc tripletami pierś nadbiegającego mężczyzny. Ten wbiegał jak szalony w górę schodów, zaplątał się w trupy poprzedników co zadziałało jak jakiś potykacz. Szybkie triplety rozłupały mu pół czaszki, bark i plecy. Upadł rzężąc na ciała poprzedników zalegających na schodach.

- Fire in the hole! - wydarł Zszywacz i cisnął granat za okno. Nastąpiła eksplozja w ogrodzie, wcale nie taka głośna. Za to w ścianę i sufit tuż nad oknem sieknęła seria szrapnęli. Za to dołu rozległy się dzikie piski i skrzeki ranionych napastników. Owen skorzystał z okazji, wychylił się przez framugę, i ostrzelał tripletami kłebiące się, powalone eksplozją ciała. Widział przez dym i parujące krwawymi ochłapami trzewia, że trafia. Ale kątem oka dostrzegł, że nadbiegają następni. Więc skierował na nich lufy a obok niego stanął Zszywacz z kolejnym okrągłym pociskiem w dłoni.

- Fire in the hole! - krzyknął ostrzegawczo sanitariusz i cisnął odłamkowym nieco dalej, na sąsiedni ogród. Upadł tam trochę za daleko, za plecami napastników a nie wśród nich. I eksplodował. Dwóch najbliższych powalił a Owen znów ostrzelał kogo się dało. Zanim zdążył dokończyć sprawę mag szczeknął suchą pustką.

- Maagg! - wydarł się strzelać i cofnął się za framugę aby szybko wymienić magazynek na pełny. Zszywacz potrzebował chwili aby chwycić swój karabinek i bez wahania otworzył ogień do zastopowanych choć na chwilę napastników.

- Zostaw go! Chłopaki! Na pomoc! Jest w środku! - krzyknęła w sąsiednim pokoju Irene. Znów była z Romanem. Miała go pilnować i zamierzała to zrobić. W pomieszczeniu było okno ale na dachu więc wydawało się trudniejsze do sforsowania niż te na parterze albo piętrze. Dlatego tu ich ulokował porucznik. Rannego z kontuzjowaną nogą no i najsłabszego strzelca w oddziale. Tu wydawali się najbezpieczniejsi. Do czasu aż jeden z napastników wskoczył razem z szybą przez to okno. Roman trochę otumaniony szprycą podniósł się i wycelował karabinek. Ale albo nie trafił albo nie trafił wystarczająco bo ten rzucił się na leżącego na łóżku komandosa. Irene bała się strzelać w tą kotłowaninę mając świeżo w pamieci jak to się ostatnio skończyło i to właśnie dla sapera. Więc krzyknęła na pomoc i rzuciła się ze swoim HK na przeciwnika okładając go wściekle kolbą i czym tylko mogła. Gdy do środka wpadł Bear w pierwszej chwili nie mógł się połapać co jest co. W drugiej też bał się strzelać ze swojego ckm-u aby nie trafić w swoich. Więć podbiegł do łóżka i bezceremonialnie złapał za bark Irene odpychając ją na bok.

- Odsuń się! Chodź tu skurwielu no chodź! - zaryczał i podobnie złapał napastnika. Zaskoczenie i niedźwiedzia siła cekaemisty sprawiły, że napastnik wylądował na podłodze tuż obok Irene jaka jeszcze nie zdążyła się podnieść ani odturlać. Zaś Bear uniósł swoją broń do góry i spuścił kolbą na czaszkę przeciwnika. Uderzenie było potężne. Pochodna FN MAG to była ponad 10-kg sztaba stali. Wspomagana przez potężne mięśnie cekaemisty miała ogromną siłę uderzenia skoncentrowaną na niewielkim obszarze gdzie kolba zerktnęła się z czaszką napastnika. Czaszka wytrzymała w całości pierwsze uderzenie chociaż właściciela chyba ogłuszyło. Drugie trafienie spowodowało pęknięcie czaszki. Trzecie przebiło czoło i odłupało jego białe fragmenty na boki a dookoła twarzy, głowy i kolby trysnęła krew. Czwarte uderzenie rozjuszonego niedźwiedzia przebiło kolbę aż do wnętrza potylicy. Przeciwnik znieruchomiał.

- Hank! Hank nawiąż łączność z “Albatrosem”! Podaj im nasz namair! Potrzebujemy wsparcia moździerzy! Niech nam dadzą moździerze! - Wingfield wcale nie chciał się tu znaleźć. Ale nie miał już wyjścia. Byli w patowej sytuacji. Na razie ołów i determinacja starczały aby utrzymać dystans tuż poza chciwymi zębami i pazurami napastników. Ale takie tempo prowadzenia ognia wyczerpywało ich amunicję w morderczym tempie. Wkrótce skończą im się magi do broni głównej, podobnie jak granaty. Trzeba będzie przejść na broń boczną ale do niej nikt nie brał zbyt wiele magów. Więc po tym to już mieli tylko bagnety, buty i pięści. O ile ten napór nagle nie ustanie. Jedyna nadzieja było we wsparciu ogniowym z ich macierzystej jednostki. Ale przez ten cholerny garb przy samej zatoce to tylko moździerze dawały nadzieję, że tutaj sięgnął. A powinni już być w ich zasięgu.

- Jaki namiar?! Mają walić po naszej pozycji?! - Hank spojrzał na niego czy dobrze zrozumiał rozkaz. Na filmach to brzmiało i wyglądało kozacko. Ale tak w realu to głupio było dać się zabić własnym moździerzom. Thomas przeczesał palcami włosy a raczej hełm. Ale gest był ten sam. Zorientował się, że wątpliwości łącznościowca są całkiem sensowne.

- CS! Niech walą w nas CS! Wszyscy, gazmaski włóż! Wkładać gazmaski! Zaraz walnie gazem! - Wingfield w ostatnim momencie wpadł na genialne rozwiązanie. Wiedział, że moździerze miały trochę pocisków z gazem łzawiącym. Zabierano je na wypadek pacyfikacji zamieszek czy podobnych sytuacji. Często pocisk ze zwykłym dymem jaki spadał tam gdzie ktoś z marines ostrzegał, że spadnie, pozwalał ochłonąć tubylczym gorącym głową. W końcu nawet ktoś kto nigdy nie był w wojsku mógł załapać, że jak marines mogą gdzieś zrzucić bombę z dymem to mogą i zrzucić każdą inną. To miało zdumiewającą moc perswazji i pozwalało się obyć bez rozlewu krwi.


---



Wody zatoki, patrolowiec HMS “Albatros”



- Powtórz jeszcze raz końcówkę! - łącznościowiec na mostku uważnie zapisywał cyfry jakie oznaczały pozycję na jaką miały spaść pociski moździerzowe. Tamten po drugiej stronie starał się mówić wyraźnie ale brzmiało jakby krzyczał. A w tle słychać było regularną kanonadę. Strzelali się tam na całego. Na koniec przeczytał jeszcze raz cały kodowy adres.

- Tak, tak, dawaj… ! - urwało znowu ale łącznościowiec uznał to z apotwierdzenie. Zresztą tamci rządali wsparcia pociskami CS a sami mieli przecież maski przeciwgazowe. Więc gdy dostał ten namiar przekazał go moździerzystom. Ci sprawnie ustawili swoje tuby na żądany kierunek oraz odległość po czym otwarli pojemniki z małymi bombami z kolorem pasków oznaczający gaz łzawiący.

- Ognia! - rozkazał dowódca baterii i moździerz cicho puknął a mina wyleciała z jego lufy wysoko w górę. Zaraz ładowniczy wrzucił do lufy kolejny pocisk i operacja powtórzyła się. Zaś dowódca czekał ze słuchawką przy uchu gdyby przyszedł meldunek, że coś trzeba skorygować.

- Dalej, chłopaki, jeszcze trochę! Musimy pomóc naszym! - Clemence pierwszy wyskoczył z zodiaka na błotnisty brzeg. A za nim reszta dwojaków. Biegli w pełnym obciążeniu po błotnistym wzgórzu przetykanym korzeniami. Ślizgali się po tym zimnym błocie, potykali na korzeniach i leżących gałęziach, zdzierali paznokcie, pomagali przewróconym kolegom ale w zadyszce gnali pod górę aby tam dotrzeć i zorientować się w sytuacji Wingfielda. Walili już granatami! Czyli walka toczyła się na bardzo krótki dystans! Karabinki mogły strzelać na kilkaset metrów a granat dało się z sensem rzucić na trzydzieści, może pół setki metrów. Miały podobny zasięg jak broń krótka. Potem to już były tylko kolby, bagnety, kły i pazury. Czyli cokolwiek przytrafiło się chłopakom i dziewczynom z Trójki to sytuacja była bardzo poważna. Dlatego gnali pod górę na złamanie karku byle tylko ich wspomóc. Jeszcze zanim dotarli na szczyt wzgórza usłyszeli nowe wybuchy. Moździerze. Dostali wsparcie moździerzy. Jako broń stromotorowa mogły strzelać ponad wzgórzem i podobnymi przeszkodami. Gdy pierwsi z Dwójki wspięli się na wzgórze, ubłoceni, zdyszani i spoceni od razu dostrzegli ulicę i okolicę z unoszącą się tam zawiesiną białej mgły. Tam musiały walnąć pociski z gazem. I wciąż tam spadały nowe.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline