Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-07-2022, 20:55   #107
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Wokół zapanował głęboki bezruch i cisza, mimo że jeszcze chwilę temu okolicą wstrząsały huki wystrzałów. Dopiero wytężywszy słuch, dało się usłyszeć słtumione westchnienia oraz jęki. Były one jednak na tyle zniekształcone i odległe, że zdawało się, jakoby pochodziły spoza czasu i przestrzeni.
Nad polaną sunęła brudnoszara mgła. Coś stale kotłowało się w jej sinych odmętach: kłęby niemo uderzały o siebie, tu i ówdzie wzbijały siną kurzawę. Wkrótce gęsta masa pokryła pole bitwy całunem, który na dobre odebrał wszystkiemu choćby pozory realności.
Huw nadal spoczywał tam, gdzie został raniony po raz trzeci. Wciąż pamiętał ostatni strzał, który powalił go na ziemię. Nie czuł już bólu, choć przeszywający spazm żywo tkwił w jego pamięci. Co zaskakujące, miał się całkiem znośnie, nigdzie nie widział też swojej krwi.
Powoli podniósł głowę. Wokół niego leżeli ludzie. Wielu z nich rozciągnęło się nieruchomo wśród leniwie falującej trawy. Część wciąż oddychała. Ich klatki piersiowe opadały, to znów wznosiły przy akompaniamencie słabego rzężenia.
W szarości dostrzegł również przynajmniej kilka sylwetek, które błądziły gdzieś bez żadnego porządku. Nawoływania w ich kierunku nie miały żadnego sensu, gdyż tamci ignorowali go, kontynuując swój ślepy marsz. Za chwilę zresztą zniknęli na dobre, a on znów został sam.
Podniósł się do pozycji siedzącej. Zorientował się, że nie czuł, ani nie widział na sobie żadnych ran. W następnej kolejności wstał i ostrożnie wykonał kilka kroków. Otaczała go już tylko mgła, więc każdy kierunek był dobry.
Początkowo myślał, że to omamy, lecz z czasem dostrzegł jak plątaniny dymu naprawdę układają się według jakichś reguł. Przez krótkie chwile tworzyły kształty miejsc oraz ludzi, które widział na przestrzeni ostatnich dni. Dostrzegał więc Owena, Paula czy Malcolma, ale i samego siebie: jak odwiedza bar Lysar, walczy z totemem, czy wspina się na Maddox. Wszystkie te obrazy były jednak zwiewne niczym lekki wiatr, który czuł na ogorzałej twarzy. Ledwie skoncentrował na którymś mirażu swój wzrok, gdy ten rozmywał się, a gdzie indziej tworzył kolejny.


Nie wiedział kiedy wyrosła przed nim najeżona skalnymi żłobieniami ściana. Góra Brenin piętrzyła się we wszystkie strony i znikała gdzieś we wzburzonych oparach. Huw zauważył też, że dym przetacza się tutaj wyjątkowo gęsto, jakby miał gdzieś w pobliżu swoje źródło.
Nagle poczuł mrowienie na całym ciele, a przed oczami zatańczyły mu czarne i czerwone plamki. Coś się zmieniło, choć jeszcze nie potrafił jeszcze tego nazwać. Miał niejasne przeczucie, że tym razem chodziło o rzeczy ostatecznie, być może samą osnowę rzeczywistości. Przypuszczenie przyszło do jego głowy zupełnie nieoczekiwanie i bardziej to czuł, niż wiedział. Pozornie przecież nic się tutaj nie działo, a jednak pełzający po karku dreszcz tylko nabierał siły.
Gdy wiatr zmienił kierunek, wyziewy zaczęły się stopniowo rozstępować. Po dłużej chwili Lwyd ujrzał wreszcie to, co jeszcze niedawno było szczeliną. Góra spozierała szerokim na kilkadziesiąt metrów otworem. Majestatyczny Brenin jeżył się ostrymi krawędziami strzaskanych skał, jakby rozwierał w jego kierunku kamienne paszczęki.
Wnętrze rumowiska było jednak ciasno osnute ołowiowym kolorem, a zatem rzeczywiście to stąd wydobywał się zagadkowy wyziew. W tych nielicznych sekundach, kiedy Siwy mimo wszystko potrafił zlustrować firany szarości, jego oczom ukazywała się ogromna sala, którą widział jeszcze podczas strzelaniny. Obecnie jednak obserwował tam… samego siebie. Drugi Lwyd był tak samo odrapany, blady i zmęczony, co on sam. Po prostu stał po drugiej stronie i wpatrywał się w jego kierunku.
Co więcej, przez moment miał wrażenie, że jest tym drugim sobą i to jego oczami spogląda na zewnątrz. Miało to miejsce jeszcze kilka razy i w pewnym momencie nie miał już pojęcia, który z Huwów jest prawdziwy. Powoli odpływał gdzieś myślami, wszystko stawało się coraz bardziej zatarte i odległe, aż całe jego pole widzenia przysłoniła mgła.



Tak łatwo było zwyczajnie odpuścić. Osunąć się w niebyt i wreszcie odpocząć, bo przecież kto jak kto, ale Robin zasługiwała na długi i regenerujący odpoczynek. Tyle że coś nadal było głęboko nie w porządku. Jakiś fragment rzeczywistości usilnie przypominał o sobie jak wrażona do głowy drzazga.
Pozorna sielanka okazała się w istocie stanem letargu, z którym kobieta postanowiła natychmiast zerwać. W tym samym momencie przejrzała misternie wykonaną, ale wciąż wadliwą iluzję. Być może sprawił to widok zagadkowego plakatu, a może wystarczyła siła jej własnej intuicji. Bez względu na to, Will oraz Foxy nagle rozmazali się na jej oczach. Równocześnie umeblowanie oraz ściany pokoju zaczęły tracić na plastyczności, tracąc swoje kształty. Nie minęło kilka chwil, jak wszystko dosłownie upłynniło się do postaci mazi, która spłynęła wartko pod nogami Robin.
Teraz wiedziała już, jak wiele potrafi uczynić złowroga siła góry. Nie mogła zatem mieć pewności, czy aby za chwilę nie padnie ofiarą kolejnej podłej sztuczki. Wtedy jednak przypomniała sobie, że czas jest tutaj bez znaczenia, dzięki czemu nawet potencjalna porażka była do odrobienia.
Bo przecież nie tylko wróg potrafił tu tworzyć coś z niczego. Ona także. Pomost, jezioro i szumiące fale… prywatny azyl stopniowo pojawiał się wokół niej właściwie za pomocą samego aktu woli. Przez chwilę miała co prawda problemy z koncentracją, ale dobrze wiedziała co chce osiągnąć. Kolejny moment skupienia i oto znów trafiła do bezpiecznego miejsca, otoczona kojącymi myślami oraz wdzięcznością. Stąd właśnie postanowiła jeszcze raz zaczerpnąć energię, żeby stanąć z oponentem jak równy z równym.


Przez chwilę chłonęła z otoczenia praktycznie wszystko: zapach lata, śpiew ptaków, chłód bijący od wody. Magazynowała te proste i przyjemne bodźce, które przywodziły na myśl dawne dni, kiedy wszystko było o wiele łatwiejsze. Czuła jak jej świadomość wypełnia się czymś klarownym i czystym. Potem powoli opuściła się na wodę, przepłynęła kawałek jeziora na grzbiecie. Głęboki spokój sprawi, że zatraciła się, połączyła z błękitną tonią. Była gotowa.
Tym razem podróż z interioru nastąpiła błyskawiczne. Z nowym zapasem sił Carmichell wróciła na pole walki, która cały czas przecież się toczyła, nawet jeśli ona sama przez jakiś czas zdawała się przebywać gdzie indziej.
Znów stanęła w monstrualnej komnacie. Otaczający ją tłum stażników poruszył się niespokojnie. Rozwarli swoje szyki nagle, jakby trąceni obawą. Nawet jeśli odczuwali strach, najwyraźniej przymierzali się właśnie do ostatniego szturmu na jej umysł. Ona także zebrała się w sobie, skoncentrowała wszystkie myśli, po czym posłała ich wiązkę w kierunku otworu.
Copy.
Paste.
Szczelina zaczęła się zasklepiać. Tam, gdzie widniał otwór, coraz szybciej wzrastała lita skała. Widok po drugiej stronie przejścia również stawał się znacznie mniej wyraźny. Robin czuła, że przepełnia ją energia. Była w stanie to dokończyć, sukces był już na wyciągnięcie ręki.
Cała komnata zatrzęsła w posadach. Coś niewidocznego uderzyło w odległe ściany z ogromną siłą. Behawiorystką szarpnęło, poleciała do tyłu. Zdążyła jeszcze zasłonić się odruchowo dłońmi, gdy nastąpił kolejny wstrząs. Pamiętała jeszcze, jak ze wszystkich stron dopada ją głęboka szarość, odbierając dalszą możliwość działania.



Sunęli mozolnie przez pustą przestrzeń. Wszystkie ich zmysły zgasnęły gdzieś nagle i pozostała już tylko świadomość własnego ruchu. Nie mieli pojęcia czy działo się to jedynie krótką chwilę, a może długie godziny. Coś mówiło im natomiast, że obydwoje trafili głęboko do wnętrza Brenin. Odwiedzili korytarz zbyt wiele razy, aby nie wyczuć obecności, która właśnie przyciągała ich do siebie.
Tak jak zawsze, trudno było powiedzieć, kiedy pojawili się we wnętrzu tunelu. Huw i Robin stanęli w dobrze znanym sobie miejscu, po czym spojrzeli po sobie. Nie musieli nic mówić, zresztą coś takiego jak ludzka mowa tutaj już nie istniało.
Wprost przed nimi spoczywały wyrwane z zawiasów drzwi. Podwoje znaczące koniec przejścia były stare i spróchniałe, ich roztrzaskane fragmenty leżały wszędzie wokół. Kres podróży zbliżył się do nich i to dosłownie, ponieważ sami stali przecież w miejscu. Zrozumieli ten fakt dopiero po chwili – to same ściany jako takie przesuwały się wzdłuż ich pozycji. Nie mieli czasu na reakcję czy ucieczkę, próg po prostu minął ich i został w tyle. Nagle znaleźli się zatem wewnątrz tego, do czego prowadziła ich mnogość tak licznych koszmarów.
Na początku dwójkę otoczyła bezbrzeżna pustka. Nawet kiedy odwrócili się za siebie, nie widzieli już korytarza, ani wyłamanych drzwi. Wystarczyły krótkie oględziny, aby stwierdzić, że nie zdawało się to być ani otwartą przestrzenią, czy też dużym pomieszczeniem. Osaczający mrok nie stanowił ponadto ciemności w dosłownym tego słowa znaczenia, a raczej zaprzeczenie jakichkolwiek kolorów. Nicość absorbowała wszystko wokół siebie, przez co obydwie sylwetki były na jej tle wyjątkowo wyraźnie, rażąco wręcz kontrastowały z wszechogarniającym niebytem.
Z niego zaś, gdzieś na wprost dwójki powoli wypłynął enigmatyczny byt. Twór potężny jak bodaj sama góra i równie nieforemny. Przypominał ciemną plazmę zamkniętą w kształcie zniekształconego rombu. Substancja unosiła się i żywo zmieniała swoją strukturę, cały czas dokonując licznych transformacji. Wewnętrzne prądy pływały pod jej powierzchnią, na zewnątrz zaś stale wykwitały skomplikowane, kubistyczne formacje.
Lwyd zmrużył oczy. Miał bowiem wrażenie, że część plazmy odrywa się i spływa bezpośrednio przed niego, a następnie zaczyna tworzyć jakąś kompozycję. Nie mylił się. Już po chwili dostrzegł szkielet tak dobrze mu znanego budynku sierocińca. Tyle tylko, że była to jakaś rachityczna kopia, pusta wydmuszka bez jakiegokolwiek życia. Substancja podjęła jeszcze jedną próbę, ukazując mu scenę odejścia z policji. Substancja stworzyła kopie jego oraz byłego szefa, niemniej w najlepszym przypadku przypominało to odrzuty z galerii figur woskowych.
Robin również coś dostrzegała. Na jej oczach maź rozlała się, próbując stworzyć scenę pogrążonych zabawą ludzi. Ten obraz również był cokolwiek karykaturalny niczym koślawe, dziecięce mazaje. Potem płyn próbował przedstawić ją samą, jak siedzi ze skrzyżowanymi nogami i twarzą w dłoniach. Lub szlocha przed biurkiem ledwie „zarysowanego” terapeuty. Ale to nie była ona, raczej wyjątkowo naiwne wyobrażenie jej dawnego odbicia.
Sceny rozpłynęły się, plazma znów wróciła na swoje miejsce, czyli do wielkiego tworu lewitującego nad dwójką. Ów zabuczał basowym dźwiękiem. Nie wiedzieli co dokładnie ten oznacza, ale zdecydowanie czuło się w nim gniew. Ledwie głuchy ton zdążył wybrzmieć, gdy zarówno Huw, jak i Robin poczuli, że jest tu ktoś jeszcze. Obydwoje odwrócili się za siebie.
Roderick Wells, jeśli tak rzeczywiście się nazywał, stał teraz naprzeciwko dwójki. Nie był to już elegancki modniś ze swojego interioru, ale znów okutany w szaty eremita. Jego ściągnięta twarz była jak marmuru, sylwetka napięta niczym struna, jasne włosy przeczesane do tyłu, choć pozostawione w lekkim nieładzie.
Roderick nic nie mówił, lecz wcale nie musiał. To, co miał do przekazania, spływało bezpośrednio do Huwa i Robin. W kontekście tej wymiany informacji, konwencjonalna rozmowa zdawała się śmiesznie prymitywnym sposobem komunikacji.
Brenin umiera, przekazał im Roderick. Jednakże nie posiadał już władzy nad Huw i Robin. Coś się zmieniło. Mieli nad nim przewagę i odebrali mu jedyną broń. Nie stało się to teraz, ani w konkretnej chwili, było procesem, przez który nie bez bólu przeszli.
Tyle że Brenin tego nie wiedział. Gdy wreszcie udało mu się zrobić to, czego nie zdążył przez tak wiele nocy, tak wtedy było już za późno. Czy Roderick od początku wiedział co tutaj ujrzą? Tak. Czemu im o tym nie powiedział? Podobno musieli osiągnąć to sami.
Wells przeszedł obok wibrującej plazmy i zawiesił za siebie ręce. Przez chwilę wędrował w ten sposób, po czym znów podjął swój wywód, a raczej wtłaczanie wiedzy wprost do dwójki.


Łowca snów nadal był silny – indagował mentalne tamten. W ostatniej chwili desperacji zdołał zatrzeć granicę między snem i jawą, co wywołało paradoks. Dwa światy nie mogły istnieć równolegle, nastąpiło więc sprzężenie, w wyniku którego czas przestał mieć znaczenie. Huw i Robin byli równocześnie tutaj i poza tunelem. Robin nadal walczyła ze szczeliną, a Huw właśnie zastrzelił człowieka zwanego Pieńkiem. Jednocześnie było zupełnie odwrotnie, Carmichell poniosła porażkę, zaś to Lwyd został zastrzelony. Tak samo zdołali zamknąć szczelinę, co zostawili ją otwartą. Wszystko działo się naraz, a różne scenariusze nachodziły na siebie, czasem wzajemnie się multiplikując, czasem wykluczając.
Co mogli zatem zrobić? Teraz już nic, ponieważ wykonali swoje zadanie i to lepiej niż sam się spodziewał. W żadnej z alternatyw Brenin nie zdołał ich bowiem złamać. Tylko to dawało mu siłę, więc ostatecznie zawsze przegrywał. Wells poświęcił zaś całe wieki na poznanie tego miejsca i wciąż mógł nagiąć je do swojej woli. Wiedział jak przywrócić czas na swoje miejsce.
Po swojej niby-perorze podniósł dłoń, następnie zamknął oczy. Plazma gniewnie zabulgotała nad głowami całej trójki, gdy sekundy napięły się jak sprężyny i mozolnie ruszyły do przodu.
Potem zniknęli. Jak sen.



Obudziły go krzyki i smród śmierci. Rzeczywistość spadła na Huwa z przytłaczającą mocą: bolało go dosłownie wszystko, a po mgle i majakach nie było nawet śladu. Choć słyszał więc odgłosy walki, to nie miał siły wstać. Pozostał na swoim miejscu, nawet gdy ktoś zasłonił go własnym cieniem i zawołał po imieniu. Powoli, lecz zdecydowanie został postawiony do względnego pionu.
– Chyba nie sądziłeś, że cię tutaj zostawię – powiedział Owen, przerzucając jego ramię przez plecy. – Chodź. Odejdziemy kawałek od tego pierdolnika.
Policjant odprowadził go na obrzeża polany. Po drodze świsnęło obok nich parę kul, lecz najwyraźniej żadna nie była przeznaczona dla nich. Wreszcie Gryffith usadził detektywa na płaskim kamieniu. Lwyd mógł stąd na spokojnie obserwować dalszy przebieg zdarzeń. Od razu spostrzegł, że szczelina znów była wąskim otworem, a nie tak jak poprzednio, rozwartym przejściem. Jeśli chodziło o bitwę, wszystko wyglądało na to, że właśnie dobiegała końca. Po śmierci Pieńka, zapatrzeni w niego ludzie zdali się utracić rezon. Pojedynczy z nich stawiali jeszcze opór, lecz zdecydowana większość była właśnie rozbrajana lub dobijana. Akcją zarządzał major, który osłaniany przez wydzielony do tego oddział, poruszał się żywo po polu. Wskazując kolejne cele, wydawał głośne komendy z ogniem w oczach.
Owen szturchnął Huwa i wskazał na bramę w górze. Pochylona sylwetka Sparks nadal tam stała i próbowała przebić się do środka. Ile zatem czasu minęło, kiedy widział ją po raz ostatni? Czy rzeczywiście minęła ledwie chwila?
Wytężył wzrok, ponieważ z trudem dostrzegał już Carmichell stojącą wśród strażników we wnętrzu góry. Nagle zrozumiał dlaczego.


Robin czuła drżenie pod nogami, lecz tym razem ustała w miejscu. Jeszcze raz spojrzała przed siebie na pęknięcie, które przecinało w poprzek przeciwległą ścianę. Kolorowe wiązki nadal przetaczały się otworem, niemniej z każdą sekundą robiły to coraz wolniej. Dostrzegła również, że bezpośrednio przed górą ktoś stoi, lecz widok po drugiej stronie był już zbyt niewyraźny.
Zadzierzgnęła w sobie resztki sił i dała z siebie wszystko, przyzywając obrazy ze swojego interioru oraz przekuwając je w energię, która miała ostatecznie zasklepić otwór. Moc znów wróciła do niej, choć może i była z nią cały czas. Tak czy inaczej, teraz ta wyjątkowa werwa przepływa przez z nią z taką siłą, że czuła się jak naczynie, przez który rwał strumień wartkiej wody. Bo przecież woda zawsze znajdowała swoją drogę.
W jednej chwili pierzchły gdzieś sylwetki strażników obok, a moment później otwór wyraźnie się skurczył. Na jego miejscu już całkiem wyraźnie widniała kamienna ściana. Obraz na zewnątrz góry był natomiast ledwie widoczny. Kobieta widziała jedynie bardzo lekki kontur iglaków, gór oraz jakichś ludzi.
Udało się zatem, zamykała przejście. Tyle że tym samym wyczerpała resztki swoich sił. Po wszystkim opadła na kolano i tak już pozostała. Jeśli nadal posiadała ciało, to zdecydowanie odmówiło ono jakiejkolwiek współpracy. Chyba zaczęła też tracić zmysły, bo w pustej obecnie komnacie dostrzegła jeszcze jedną osobę, która zmierzała bezpośrednio w jej kierunku. Była to Sparks.
– Pamiętasz, co ci raz mówiłam o przepływie energii? – zapytała tamta bez żadnych wstępów. – Dziś dałaś jej z siebie bardzo wiele. Czas, żeby teraz ktoś inny ci pomógł.
Stara pochyliła się nad nią, szeleszcząc licznymi koralikami.
– Poza tym Roderick stąd odszedł, a temu miejscu przyda się nowy opiekun. Kto wie czy Brenin był jedyny – przez sekundę obserwowała Robin spod przymrużonych powiek, po czym dodała wreszcie: – No, to by było na tyle.
Choć Sparks zdawała się pokurczoną staruszką, bez problemu pochwyciła nagle Robin. Następnie zrobiła coś jeszcze mniej spodziewanego. Mianowicie rzuciła kobietą w stronę niemal zasklepionej wyrwy, jakby ta była szmacianą lalką. Behawiorystka zdążyła tylko ujrzeć, jak ściana niebezpiecznie szybko zbliża się do niej. Już sądziła, że uderzy w przeszkodę i co najmniej połamie, gdy po prostu zanurzyła się wewnątrz skały. Przez jedno uderzenie serca nic nie widziała, aby zaraz swobodnie wypaść po drugiej stronie. Tu już powoli osunęła się na ziemię, odzyskując oddech i czucie w członkach. Gdy spojrzała za siebie, otworu już nie było. Brenin wzrastało nad jej głową jako najzwyklejsza w świecie góra.
Tymczasem na polu rozległy się ostatnie wystrzały, po czym zapanowała głęboka cisza.
Wstawał świt.
 
Caleb jest offline