Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-08-2022, 22:31   #24
Nuada
 
Nuada's Avatar
 
Reputacja: 1 Nuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputacjęNuada ma wspaniałą reputację

____
5.0


Miasto śpi.
Czarne źrenice okien w ciemność wpatrzone, wyczekują świtu. Skulony czekam wraz z nimi, zawieszony na krawędzi niebytu. Zimny wiatr smaga mi twarz i przegania ponure, złe myśli.

Czy tylko ja nie śnię tej nocy?

Nie! - w zakamarkach ciemnych i brudnych, do cna przesiąkniętych odorem nieprawości, toczy się nieprzerwanie życie. Jak pod każdym kamieniem wiją się plugawe glizdy, tak i w tym mieście, w wszelkich norach, spelunach i zapomnianych przez boga melinach i wytwornych tancbudach pląsają, ci co w grzechu i rozpuście się lubują.

Spoglądam w rozgwieżdżone niebo. Tam na dole zostało wszystko, co męczy. Znad krawędzi wąskiego gzymsu świat wydaje się lepszy.


____
5.1


Piwnica opustoszała i tylko resztki słów i snów, szybowały na drobinkach kurzu. Niezauważona przez nikogo, wąska, ulotna smużka szara, niczym polna mysz snuła się pomiędzy antycznymi gratami, wysiedzianym fotelem i kartonami wypełnionymi winylami.

Świat wokół “Mine of sounds” zaczął pękać, a kosmiczna pieśń nieskończonych wymiarów, zaczęła przesączać się pomiędzy szczelinami.


____
5.2
Henry Bozansky


Bozansky nie kalkulował. Postawił wszystko na jedną kartę, choć to nie poker, czy brydż były jego pasją. Posłuchał wewnętrznego głosu i ruszył tam, gdzie spodziewał się znaleźć rozwiązanie sprawy jakiej się podjął wraz z resztą zaniepokojonych mieszkańców Konvicty.

Zniknięcie Molly stanowiło jątrzącą się ranę na ciele ich małej społeczności, a bezczynność policji sprawiała, że krew wręcz buzowała w żyłach. Cóż mógł począć? Trzeba było działać!

Przekraczając próg rezydencji Camilli Burrow, Henry sam dziwił się z jaką łatwością przekonał lokaja, by ten go wpuścił. Determinacja, pewność siebie i charyzma emanowały z niego niemal świetlistymi promieniami.

Najście i napastliwy głos Bozansky’ego tylko w pierwszym, niekontrolowanym odruchu rozdrażniły siostrę burmistrza San Perdido. Gdy tylko Harry wyrzucił swoje pytania, które brzmiały niczym terrorystyczne żądania, Camille uśmiechnęła się szeroko i rzekła spokojnie:
- Przejdźmy może do salonu. Nie będziemy przecież rozmawiać o tak poważnych sprawach w holu, prawda?

Bozansky spojrzała w twarz kobiety i prawie zastygł z przerażenia. Ten zimny, a zarazem kuszący i prowokujący błysk w jej oku sprawił, że dreszcze przebiegły mu po całych plecach. Instynkt aż krzyczał, że trzeba uciekać.
Pod powiekami zamajaczyła mu szachownica. Białe wykonują niepozorny ruch. Niby zwykłe rozwinięcie. Jednak już po chwili “czarne” wiedzą. Oto otworzyły się wrota i “białe” ślepo brną wprost w pułapkę syberyjską. Bozansky doskonale wiedział, jak to się może skończyć.
Jeśli będzie uważny i sprytny, to straci tylko hetmana. Jeśli straci zimną krew, partia zakończy się rychłym matem.

___
Usiedli w salonie. Lokaj zabrał jego płaszcz i parasol, by po kilku chwilach wrócić z kryształowymi szklankami pełnymi złocistego burbonu. Camille Burrow siedziała naprzeciwko z nogami założonymi jedna na drugą. Od niechcenia kołysała stopą i wciąż wpatrywała się w swego gościa.
- Wybaczę panu - rzekła w końcu - To musiało niezwykle panem wstrząsnąć, skoro taki statecznym dżentelmen, bez pardonu dokonuje brutalnego szturmu na moją posesję. Widać nawet najbardziej stateczni z nas, ulegają niewytłumaczalnym impulsom jeżeli w grę wchodzi życie dziecka.

Kobieta zrobiła przerwę i wolno upiła łyk ze swojej szklanki.
- Bardzo chciałabym panu pomóc, ale niestety nie wiem nic o żadnej Molly. Miałam kiedyś służącą o takim imieniu, ale przepadła gdzieś bez wieśći. Ot tak… z dnia na dzień. Bez żadnego słowa wyjaśnienia, spakowała się i wyjechała z miasta. Niektórzy po prostu chcą uciec i zniknąć na zawsze. Są też tacy, którzy nie chcę by ich szukano, a niektórych lepiej nie szukać, bo nigdy nie wiadomo co się znajdzie.
Słowa Camille cięły powietrze, jak brzytwa. Bijący od nich chłód sprawiał, że Bozansky’emu zimny pot spłynął po karku. Kropla wolno śćiekałą w dół kręgosłupa i drażniła niemiłosiernie wszystkie nerwy.
Uśmiech kobiety wydawał się w połączeniu z jej słowami aż kipieć drwiną, a przenikliwe spojrzenie kryło tylko jedno - niewypowiedzianą groźbę. Śmiertelną groźbę.

W tym jednym ułamku sekundy Bozansky uświadomił sobie, że nie ma przed sobą tylko wysoko postawionej kobiety, która jednym swoim słowem może sprawić, że straci pracę i rodzinę. Tuż przed nim siedziała osoba niezwykła, która tak jak on i jego nowi przyjaciele przeszła przez zamgloną galerię.

Nagle za oknem błysnęła wielka jasność. Potężny piorun rozświetlił sine, zachmurzone niebo.
W jego świetle Henry ujrzał, jak Camille Burrow siedzi na kamiennym tronie, z nieprzyzwoicie rozkraczonymi nogami, a w dłoni trzymała złote jabłko. Za jej plecami dwaj, półnadzy niewolnicy ochładzali ją wielkimi wachlarzami wykonanymi z pawich piór.

- Koniec audiencji, panie Bozansky - rzekł Camille Burrow, gdy na powrót zapadły ciemności - Obyśmy się więcej nie spotkali.


____
5.3
Ayo i Dave


Ultimortum, to dzielnica do której lepiej się nie zapuszczać nawet w pełnym blasku słońca. Wredne licho czyha tutaj na każdym rogu i choćbyś miał oczy dookoła głowy, to i tak wcześniej, czy później zarobisz plombę w pysk. Obcych wyczuwają tutaj nie tylko ludzie, ale także psy, szczury i krzywe krawężniki.

Chyba tylko ktoś niespełna rozumu mógł się zapuszczać tutaj w środku nocy.

Dave i Ayo kroczyli wolno ciasnymi uliczkami, tej wyklętej i zapomnianej przez władze miasta dzielnicy. Rozglądali się bacznie wokół, ale nie ze strachu. Przemierzali kolejne ślepe uliczki i pogrążone w totalnych ciemnościach uliczki tylko po to, by odnaleźć miejsce o którym śniła właścicielka ““Full color Paradise”

Ten spacer był jak sen.
Kręte uliczki pośród domów i chat wzniesionych z kartonu, blachy falistej i gliny, przypominały duszny labirynt, ukryty gdzieś na granicy jawy i śnienia. Każdy cień zdawał się oddychać i żyć własnym życiem. Nawet kot, czarny jak węgiel, bardziej wyglądał na ducha niż na domowe zwierzątko, ciepłe i puszyste. Jego żółte ślepia jawiły się jako ostateczne ostrzeżenie. Ultimatum, które duch dzielnicy wysyłał im, by zatrzymali się i zwrócili póki mogli to jeszcze zrobić.

W końcu, gdzieś na obrzeżach realnego świata, na styku granic sennych koszmarów dostrzegli coś. Niepokojący kształt budził grozę samym swym wyglądam, a stojąca za nim fama tylko potęgowała uczucie i syciła najokropniejsze i najstraszliwsze myśli.

Beżowy Cadillac rocznik 95. Samochód tak pospolity i nijaki, jak tylko można sobie wyobrazić, stał w pustej przestrzeni pomiędzy dwoma koślawymi, skleconymi naprędce domiszczami. Oba zdawały się być opuszczone od dawna. Jednak bijąca od nich aura do dnia dzisiejszego powodowała gęsią skórkę.
Zapewne niejedna zbrodnia miała tutaj miejsce, a gdyby tylko pofalowane ściany mogły mówić, to ich historie zapełniłby bez problemu niejeden wieczór opowieści grozy.

Mężczyzna za kierownicą zdawał się być pogrążony w głębokim śnie. Złudzenie to prysło, gdy tylko wąski sierp księżyca wychyli się na chwilę zza gęstych chmur. Luca Pastronni w usta miał wciśniętą lufę rewolweru, a jego drżący palec tańczył na spuście ostatnie tango.


Huk wystrzału przegnał kruki i wrony drzemiące na pobliskim drzewie. Ayo i Dave również zadygotali. Klamka nad sprawą Molly zapadła i nic już nie można było zrobić.

Ayo zamknęła wolno powieki i poczuła się, jak małe dziecko, które chowa się pod koc przed potworem czającym się w ciemnym kącie pokoju. Blask, jaki ją zalał w tamtej chwili potężnie ją zaskoczył.

Na białej, jak śnieg kartce Luca Pastronni kreślił, drżącą dłonią swoje ostatnie słowa.

Choć zalany krwią i strzępami czaszki i mózgu, list nadal dało się odczytać. Wypełniony wielkim żalem i najprawdziwszą skruchą, wywoływał łzy i dawał ostatni promyk nadziej, że Molly Petit nadal żyje.


“Nazywam się Luca Pastronni.
Tego, co zrobiłem nie wybaczą mi ani ludzie, ani żaden z bogów. Dla takich jak ja nie ma litości, ani miłosierdzia. Nie ma też dla mnie żadnej sprawiedliwej kary, bo choćbym spędził resztę życia za kratami, to i tak nie naprawię krzywdy jaką wyrządziłem.

Dlatego sam muszę to wszystko zakończyć. Jeśli tego nie przerwę, to ona nadal będzie miała nade mną władzę. Nigdzie się przed nią nie ukryję i jedynie śmierć daje mi nadzieję, że uda mi się to przerwać.

Byłem złym człowiekiem. Kradłem, zdradzałem żonę i mordowałem ludzi z zimną krwią. To jednak nic w porównaniu z tym, co zrobiłem tej małej.

Nie chciałem tego. Nie wiedziałem do czego to wszystko doprowadzi. Ona mnie omamiła. Dała pieniądze o nic nie pytając. Obiecywała, że moje życie się odmieni, że pokaże mi jak ma żyć balansując na linie rozwieszonej pomiędzy światami.

Nie ma jednak żadnego usprawiedliwienia. Teraz to wiem. Nie chce, by ktokolwiek się nade mną litował. Nie piszę tych słów, by wyjaśnić, czy pokazać swoje motywy. Nie!
Chcę tylko wszystkich ostrzec przed nią i przed tym do czego jest zdolna. Ona nie ma żadnych granic, ani hamulców, a jej moc i potęga nie ma sobie równych. Nawet jej brat nie może marzyć o takiej władzy.

Nie szukałem jej. Sama mnie odnalazła, gdy byłem na dnie, gdy potrzebowałem jej pomocy, pieniędzy i wpływów. To ona postawiła mnie na nogi i dała możliwość nowego życia. Gdy się zgadzałem na jej propozycję, nie wiedziałem, co to będzie za życie.

Blask tej małej miał wszystko wyjaśnić. Ukoić mój ból. Naprawić skazy i wskazać drogę. Przepraszam cię Molly. Ja chciałem tylko, by te sny zniknęły, bym znowu był sobą. Ona mówiła, że ty możesz mnie naprawić, że nic nikomu się nie stanie.

Kłamała, jak zawsze.

Za późno się na niej poznałem. Dopiero, gdy zamknęła przede mną bramy ogrodu, zobaczyłem jej prawdziwą twarz. Szkaradna królowa na swym krwawym tronie. Strzeżcie się jej darów, gdyż to zatrute jabłka i nic więcej. To wszystko, tylko ułuda i śmierć, opakowana w złoty papier.

Ktokolwiek odczyta me słowa, niech obwieści światu kim byłem i czego się dopuściłem. Nie obwiniajcie tylko o nic mojej rodziny. Oni są niewinni, a moja żona to święta kobieta. W przeciwieństwie do [krwista plama]To ta wredna suka mnie do tego wszystkie zmusiła.


Żegnajcie na zawsze
Luca Pastronni “



____
5.4
Aksel i Zuri


San Perdido to wiekowe miasto. Wiele miejsc i budynków kryje w sobie niejedną ciekawą i mroczną opowieść. Dzielnice na prawym brzegu Lete, to żywa historia, a każdy kamień tutaj jest niczym księga pełna baśni i legend.

Verdin, tu gdzie kiedyś mieszkali zwykli robotnicy, teraz rezydują głównie ciężko pracujące nocami kobiety, ich opiekunowie i szarlatani wszelkiej maści. To tutaj pospolita lubieżność, miesza się z magią, spirytyzmem i tajemnym sacrum. Na każdym rogu spotkasz tutaj zwykłe lafiryndy, wytworne hetery i cygańskie wróżki, które podpowiedzą ci przyszłość, opróżniając przy okazji cały twój portfel.

Kiedy miasto śpi, Verdin baluje w najlepsze. Nie ma snów w dzielnicy rozkoszy. Na tych ulicach marzenia i pragnienia egzystują na jawie. Czasami też urzeczywistniają się koszmary, ale o tym cicho sza. Po co niepokoić spacerujących uliczkami marzycieli.

Aksel zaparkował w pobliżu ostatniego domu handlowego w tej dzielnicy. Rozległy parking marketu wydała się w miarę bezpiecznym i pewnym miejscem. W dalszą drogę ruszyli pieszo.
Wędrując rozświetloną aleją pełną okultystycznych kramów, hinduskich kapliczek, przeplatanych tanimi barami, siwobrody Aksel przyciągał wzrok niemal każdego. Trudno było powiedzieć, czy zazdroszczą mu towarzyszki, czy po prostu podziwiają jej wdzięki. Na szczęście, gdy para Lśniących przemierzała uliczki Verdin, wieczór dopiero się zaczynał i jeszcze nikt z tutejszych bywalców nie nabrał tyle odwagi, by skomentować lub zgadać do nietypowej pary.

Volatile Avenue, odnaleźli bez większego trudu. Była to jedna z głównych odnóg największego pasażu w dzielnicy. Kołyszące się co i rusz czerwone latarenki, rozwieszone na długich sznurach pomiędzy sąsiadującymi budynkami, wyraźnie mówiły o naturze tutejszych lokali. Podobnie, jak skąpo ubrane damy, oparte o ścianę lub wyzywająco przechadzające się wzdłuż krawężnika.

- Numer dwadzieścia trzy - mruknęła cicho Zuri - To tu.

Budynek w którym miał mieścić się “Klub Dzikiej Orchidei” faktycznie pozostawał od wielu lat w opłakanym stanie. Ziejące mrokiem okna, pozbawione szyb, a nawet framug, przywodziły na myśl puste oczodoły. Osmolone ściany dokładnie ilustrowały, jak przed laty jęzory ognia pożerały ceglaną budowlę. Większość kondygnacji zawaliła się i stanowiła teraz kupę gruzu, zgromadzoną pośrodku budynku. Tych kilka pięter, które jakimś cudem się jeszcze ostały przypominały urżnięte w połowie kikuty i budziły grozę, niczym polny strach na wróble.
Całość posesji ogrodzono metalowym płotem tak, aby nikt nie wałęsał się po rumowisku.

- Wygląda na to, że klub nie odzyskał dawnej sła… - zaczął Aksel, ale urwał w pół zdania. Dojrzał coś, co go wyraźnie zaniepokoiło.
- Spójrz tam - rzekł po chwili do Zuri, głową wskazując kierunek.

W ciasnym zaułku, tuż przy metalowym płocie okalającym posesje numer dwadzieścia trzy, stał barczysty typ o twarzy, która z niejedną pięścią miała słodkie tete-a-tete.

Krótka obserwacja potwierdziła przypuszczenia antykwariusza. Gość pełnił rolę bramkarza do tajnego klubu.

Kwestią otwartą pozostawało, czy wchodzić do środka, a jeśli tak, to w jaki sposób tego dokonać.


____
5.5
Lśniący


To była długa i pełna intensywnych przeżyć noc. Deszcz dudnił w blaszanych rynnach, niczym nabuzowany perkusista. Ciężkie strugi chłostały małe piwniczne okienko, jakby za wszelką cenę chciały dostać się do środka.

Piwnice, nawet tak luksusowe, jak baza Lśniących, miały to do siebie, że ziały chłodem. Aksel już kolejny raz dokładał do kozy, ale wiatr szalejący w kominie, złośliwie nie pozwalał, aby ogień na dobre się rozpalił. Nie pozostawało, więc nic innego, jak rozgrzać się od środka.

Bursztyn wypełnił szklanki, a po chwili rozpalił przełyki. Dobrze było poczuć ogień w gardle i rozlewające się potężną falą ciepło i rozluźnienie w całym ciele.

Lśniący trawili zdobyte informacje i próbowali przegnać kłębiące się w ich umysłach czarne myśli.
Molly żyła - taką mieli nadzieję, którą podsycały słowa z listu Luci Pastronniego. I choć nazwisko tajemniczej osoby, która zleciła porwanie dziewczynki zostało zatarte przez krwawe rozbryzgi, to i tak każdy ze Lśniących czuł, że wie kto za tym wszystkim stoi.


Niezauważona przez nikogo, wąska, ulotna smużka szara, niczym polna mysz snuła się pomiędzy antycznymi gratami, wysiedzianym fotelem i kartonami pełnymi winylami.
A bijąca czernistym chłodem szczelina pomiędzy światami, nieustannie się poszerzała.



 

Ostatnio edytowane przez Nuada : 14-08-2022 o 19:26.
Nuada jest offline