Czas: 2526.I.12; bct; popołudnie
Miejsce: 6 dni drogi od Leifsgard, dżungla, główny obóz
Warunki: - na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, łag.wiatr, zachmurzenie, gorąco (-5)
Carsten; zachodnia grupa
- Más rápido más rápido! - ten popędzający okrzyk gnał marynarzy najpierw przez nowo postawiony obóz a potem przez nieprzyjazną, gorącą dżunglę. Jak magnes przyciągały odgłosy z tej dżungli. Gdy wychodzili szybkim marszem z obozu słychać było tylko odległe gwizdki. Ale żołnierze jacy o nich zameldowali nie mylili się i było je słychać, nie przewidizało im się. Więc dwie załogi wilków morskich gnały co sił w nogach aby wspomóc kolegów toczących walkę w tej dżungli. Z jednej strony byli już całkiem blisko. W bezpośrednim sąsiedztwie obozu inaczej nie byłoby słychać tych gwizdków. Ale jak buty i stopy grzęzły w błocie, mchu, krzakach, lianach, potykały się o kamienie, leżące konary i gałęzie, ramiona zasłaniały twarze przed uderzeniami krzaków przez jakie się przedzierali to już nie było tak blisko. Niemniej nikt nie ustawał w wysiłkach i gnali co sił w nogach.
Porucznik Carsten został dowódcą tej odsieczy. Na szybko poznał się z porucznikami Maximo i Carą co dowodzili swoimi załogami. Maximo wydawał się nieco krnąbrny ale miał opinię niezawodnego. Cara zaś miała opinię tej ma i przynosi szczęście i tej dzielnej i walecznej. Oboje całkiem gładko przyjęli wiadomość od swojego kapitana, że zwierzchnikiem na tą akcję zostanie czarnowłosy Sylvańczyk w brygantynie. Esteban i Barbette uścisnęli mu dłoń i życzli szczęścia. Obiecali, że zajmą się workami tak cennymi dla szefa roślin. No a dwójka oficerów zaprowadziła go do zgrupowania swoich załóg. Obie liczyły po kilkanaście osób, prawie sami mężczyźni o wyglądzie zakapiorów i piratów. Duch jednak był w nich wielki. W końcu należeli do oryginalnej załogi de Rivery tak samo jak Zoja więc czuli się z nią zżyci i chcieli iść jej na pomoc. Szybko więc wyruszyli w stronę wabiących ucho gwizdków. Przedzierali się przez dżunglę z kordelasami i toporkami w dłoniach jakimi bezpardownowo torowali sobie drogę przez chaszcze.
- Más rápido más rápido! - ponaglali dowódcy i marynarze siebie nawzajem. Odgłosy gwizdków były coraz wyraźniejsze. Drogę torowało kilku marynarzy w roli zwiadowców. Ale bardziej liczył się czas niż ostrożność. Słychać było już odgłosy walki. Hałas czyniony przez broń i gardła walczących. Niespodziewanie od przodu rozległy się znacznie bliższe okrzyki zaskoczenia i bólu. Maximo i Cara zatrzymali swoje grupy zdając sobie sprawę, że to zwiadowcy na coś trafili. Albo coś trafiło w nich.
- Są! Są tutaj! Na drzewach! Strzelają tymi cholernymi strzałkami! - rozległo się z przodu od tych paru zwiadowców. Kryli się za pniami aby zminimalizować szansę zostania trafionym. Po czym wyhylili się i odpowiedzili ogniem. Huknął pierwszy pistolet, potem kolejne.
- Blokują drogę odsieczy! Nie chcą abyśmy się przebili do naszych! - krzyknął Maximo też dobywając swój pistolet.
- Co robimy Carsten? - Cara sięgnęła po swój pistolet a w drugiej dłoni jak chyba wszyscy miała szeroki, żeglarski tasak. Za plecami stało prawie dwa tuziny spoconych i ale i rozochoconych wilków morskich jacy rwali się do walki aby wesprzeć swoich zaatakowanych towarzyszy. Ale czekali na rozkazy.
Bertrand
Trudno było nadążyć piechurowi za kawalerzystą. A podobnie sprawa się miała z tymi culhanami jakich dosiadały niektóre Amazonki. A właśnie taka przyjechała z krytycznymi wieściami ze wschodniej flanki a obecnie była przewodniczką grupy Bertranda. Dzięki temu, że była w siodle wyższa od piechurów łatwiej było ją dostrzec. No i musiała sobie zdawać z tego sprawę bo nigdy nie znikała im z widoku całkowicie. Tylko co jakiś czas zatrzymywała się aby piesza grupa mogła za nią nadążyć.
Bretoński oficer zdołał się jeszcze pożegnać z siostrą. Właściwie to Izabela go odnalazła i uściskała mocno i serdecznie. - Uważaj na siebie braciszku! Nie rób ze mnie osamotnionej młódki na wydaniu bez rodziny w obcym kraju! - zaśmiała się nieco nerwowo chcąc chyba jakoś żartem rozładować to napięcie. Miała na sobie te obcięte do kolan lekkie, płócienne spodnie jakie coraz więcej kobiet nosiło w tej dżungli. Na plecach kołczan a w dłoni łuk. Pogoda na dnie dżungli była mimo wczesnej pory dnia gorąca tym duszącym, tropikalnym oparem jaki panował tu prawie zawsze i wszędzie. Izabela pomachała mu jeszcze na pożegnanie i została w obozie. Zaś jej brat i grupa marynarzy ruszyli w przeciwną stronę niż zachodnia grupa kierowana przez sylvańskiego oficera.
Obie grupy marynarzy wygladali na zatwardziałych zbirów i zabijaków. Na pewno daleko było im do wyglądu dumnych, bretońskich rycerzy. Za to byli wilkami morskimi co każdy mógł walczyć kordelasem czy szablą albo strzelać z pistoletu. Chusty na głowach albo szyi, kolczyki w uszach, szczerbate uśmiechy nadawały im dość złowróżbny wygląd. A o dziwo dowodziły nimi dwie kobiety. Casta dowodziła jedną z tych grup i miała opinię zawistnej jędzy chociaż jak na razie okazała się być osobą o pogodnym nastawieniu. Zaś Lana była szefową drugiej grupy, przejawiała specyficzną mieszankę marudy jakby spodziewała się najgorszego ale i beztroski jakby wierzyła, że i tak jakoś się wykaraskają.
No i był Togo. Kapitan przydzielił go Bertrandowi z pewnym oporem. Bo jak wczoraj wieczorem Majo poszła z grupą harcowników dowodzonych przez Zoję to w obozie już tylko Togo mógł się dogadać z Amazonkami. Ale widocznie w obecnej sytuacji kapitan uznał, że lepiej Pigmej się przyda marynarzom jacy mieli pójść w sukurs walczącym Amazonkom. W obozie chwilowo i tak nie było żadnej wojowniczki Aldery.
Pędzili przez tą dżunglę szybkim marszem. Na przekór błotu, kałużom, warstwie liści zalegających na ziemi, krzakom i wysokim korzeniom jakie przy pniach potrafiły być wyższe od dorosłego mężczyzny a dalej od niego stanowiły świetny potykacz i zawalidrogę. Pędzili tak do przodu maszerując raźno z widokiem prawie całkiem nagich ale wymalowanych pleców swojej przewodniczki. Widać było niecierpliwość na jej twarzy i ponaglające spojrzenie. Ale z każdym kawałkiem dżungli coraz wyraźniej było słychać odgłosy walki. Jakieś przeszywajace nerwy skrzeki dzikich, obcych ludziom zza oceanu bestii. A nawet ludzkie, bojowe okrzyki wojowniczek Aldery. W pewnym momencie przewodniczka zawróciła swojego culhana i podjechała szybko z powrotem do czołówki grupy jaką prowadziła. Dopiero co poleciało w jej stronę w jej stronę jakieś dzidy czy oszczepy.
Zatrzymała się i wskazała coś swoją włócznią na kierunek z jakiego właśnie przyjechała. Mówiła coś szybko, gwałtownie i ponaglająco. A może ostrzegawczo.
- Aha! Małe jaszczurki nie chcą puścić dalej! Dobrze! Będą walczyć a nie uciekać jak zawsze! Dobrze! Togo zdobędzie nowe głowy! Nowe trofea! - zaśmiał się opętańczo czarnoskóry niziołek potrząsając groźnie swoją włócznią.
- To jak za nimi są te koleżanki tej tutaj to musimy ich zaatakować. - powiedziała Casta trochę niepewna czy dobrze zrozumiała słowa Pigmeja. Bo rozmowę z Amazonką to można było wnioskować tylko po gestykulacji i mowie ciała. Ta na szczęście była zbliżona do innych znanych ludzkich ras i nacji. Ale chociaż pozwalała odczytać najwyraźniejsze emocje to już nie słowa.
- No są, przecież rzucali w nią oszczepami. I to już całkiem blisko. Tylko te cholerne drzewa wszystko zasłaniają. - Lana pokiwała głową i wskazała szablą na miejsce skąd dopiero co zawróciła Amazonka. Też widzieli te ciskane oszczepy to ktoś tam musiał w nią nimi ciskać a nie była to broń o jakimś porażąjącym zasięgu. Ale widać było tylko drzewa, krzaki, korzenie, błoto i liście na nim a nie tych co tam powinni być całkiem niedaleko. A nieco dalej musiała toczyć się walka grupy Amazonek na culhanach z tymi małymi ale zwinnymi jaszczurami.