Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-09-2022, 18:31   #161
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Rankiem z Twin Oaks wyjechało kilka samochodów. Ciemne furgonetki zatrzymały się pod lasem i kilku mężczyzn w asyście policjantów i lokalnych przewodników pomaszerowało w lasy wokół Twin Oaks targając ze sobą mnóstwo sprzętu. Ręczne wciągarki, akwalungi, butle z powietrzem. To była ekipa profesjonalnych płetwonurków, ściągniętych z daleka, aby zająć się sprawdzeniem głębin zalewowych, gdzie spodziewano się znaleźć ciało zaginionej turystki.

Powoli, oszczędzając siły, ekipa zniknęła w górach. Tam, gdzie zostawili samochody został tylko jeden służbowy patrolowiec. Ale i on w końcu ruszył i pojechał do miasteczka.

Na posterunku w Twin Oaks zostało tylko kilku funkcjonariuszy. Większość agentów federalnych załatwiało jakieś sprawy w stolicy hrabstwa. Kierujący samochodem policjant wiedział, że siedzący za kratami szeryf może zacząć mówić. A kiedy zacznie opowiadać o interesach, jakie razem robili z lokalnym podziemiem przestępczym, jeśli wypłyną brudne sprawki to w najlepszym przypadku dla kierującego samochodem policjanta skończy się na dość porządnym wyroku. A w więzieniu nikt nie lubi gliniarzy.

Wybór był prosty.

Twin Oaks potrzebowało bohatera. A plan, jaki rodził się w głowie funkcjonariusza, mógł zrobić go właśnie z niego. Policjant sięgnął po radio zgłaszając do dyspozytorni potrzebę powrotu na posterunek.

- Liz. Skarbie. Kto jest na miejscu?
- Prawie nikogo.

Diaboliczny uśmieszek zagościł na twarzy mężczyzny.


BART SPINELLI

Powrócił do domu dość szybko. Pojechał prosto do babci. Już w progu poczuł, że coś jest nie tak.

- Siadaj, wnusiu - babcia miała zmartwioną, mocno wstrząśniętą twarz. Zupełnie inną niż twarz sympatycznej i wyluzowanej seniorki, jaką zazwyczaj okazywała światu.

Kiedy zajął miejsce przy stoliku babcia poważnie spojrzała mu w oczy, jakby zastanawiając się nad doborem słów. W końcu najwyraźniej postanowiła pójść bezpośrednio do celu.

- Allison nie żyje. Została zamordowana.

Przez chwilę musiał zebrać myśli aby pojąć o jaką Allison chodzi babci. Allison Oubre. Drugą żonę jego taty. Jego macochę. Dobrze, że siedział, bo wiadomość o mało nie wyrwała mu podłogi spod nóg.

- W mieście mówią, że ranny został też pan David Bianco. Tata twojej przyjaciółki. Nie wiem jak poważnie. Próbowaliśmy się z tobą skontaktować wcześniej, ale nie wiedzieliśmy gdzie jesteś. Wszyscy odchodziliśmy od zmysłów.

Bart poczuł, jak znów może oddychać. Przez chwilę czuł się tak, jakby ktoś zabrał mu całe powietrze i przytrzymał gardło w niewidzialnym, bardzo silnym uścisku.

Babcia przytuliła go bardzo, bardzo mocno.

- Bardzo mi przykro, skarbie. Jak chcesz, to możesz płakać.


WIKWAYA i DARYLL SINGELTONOWIE

Stary Anton Macrum był słownym człowiekiem. Gdy tylko byli gotowi zabrał ich do swojego rozklekotanego forda i ruszyli drogą w dół, ku miasteczku Twin Oaks.

Anton prowadził w milczeniu, więc i oni nie inicjowali rozmowy.

Gdy mijali rodzinny pensjonat, którym nie wiadomo, kto się teraz zajmował jak i co się stało z jego jedynym klientem - Gunnem, spojrzeli odruchowo w stronę swojego, bądź co bądź, domu. Samochód Gunna stał na parkingu dla klientów. Poza tym zazwyczaj pełen pojazdów parkingj na kilkanascie aut był pusty.

- Uwaga! - głos Macruma i gwałtowny pisk hamulców, oderwał uwagę rodzeństwa od "Niedźwiedzia i Sowy".

Z naprzeciwka wyskoczył na nich z wielką prędkością jakiś samochód. Szedł na czołówkę i tylko desperacki manewr Antona spowodował, że uniknęli zderzenia. Kierowca drugiego auta też odbił w bok.

Anton stracił panowanie nad samochodem, i zjechali do przydrożnego rowu. Szarpnęło nimi. Macrum uderzył głową w kierownicę, włączając klakson. Wii poczuła, jak pas napina się gwałtownie boleśnie naciskając na dopiero co opatrzoną ranę. Ból był przeraźliwy. Jakby ktoś wbijał jej paluchy pomiędzy szwy. Tak paskudny, że na chwilę straciła przytomność.
Daryll poleciał do przodu, przytrzymał się rękami i wyszedł z kolizji najbardziej nienaruszony.

Dźwięk klaksonu przecinał powietrze, póki głowa Antona Macruma nie zsunęła się z kierownicy i nie zwisła bezwładnie. Wii ujrzała krew spływającą z czoła starszego mężczyzny skapującą na podłogę.

Ford Macruma wjechał w przydrożną skarpę, podobnie jak kilka dni temu auto prowadzone przez Wikvayę. Silnik zgasł, maska była rozbita i dymiła, zapewne piasek i skały załatwiły ważne części.

Daryll wyszedł pierwszy. Upewnił się, że siostra jest cała i dopiero wtedy zauważył, że ten samochód, który spowodował kolizję, zjechał z drogi i wbił się w drzewo jakieś dwadzieścia kroków od nich. Drzwi do niego otworzyły się i stanął w nich … szeryf Hale.

Nie miał munduru, a jego twarz pokrywała krew, ale Daryll poznałby go od razu.

Hale wyprostował się. W ręku trzymał pistolet. Rozejrzał się wokół, potrząsając głową, jak dzikie zwierzę i znieruchomiał.

Jego spojrzenie zatrzymało się na rozbitym samochodzie Macruma i na stojącym przy nim Daryllu.


MARK FITZGERALD

Mark miał dość bezczynności. Wziął sprawy w swoje ręce.

W pokoju hotelowym miał telefon i postanowił z niego skorzystać.

Jako pierwszy wybrał numer pensjonatu "Niedźwiedź i sowa", który znalazł w lokalnej książce telefonicznej. Nikt jednak nie odebrał.

Drugi wybrany numer Barta Spineliego też odpowiedział ciszą. Zadzwonił więc do domu pogrzebowego, ale jakaś młoda kobieta poinformowała go, że akurat nikogo z rodziny właściciela nie ma na miejscu, w związku z ważnymi sprawami rodzinnymi. No tak. To było oczywiste. Żona właściciela, macocha Barta została dzisiaj zamordowana. Pewnie wszyscy latają teraz rozwaleni na kawałki.

Zostały mu dwa telefony. Do Bianco i do tego matoła, Chase'a. Ten mięśniak mógł poczekać. Zresztą, nie wiadomo czy był w domu. W końcu wczoraj zabito mu ojca.

Ojciec! Właśnie. A może jego rodzice coś wiedzieli o sprawie Macrumów i tych wydarzeń sprzed dwudziestu paru laty. W końcu jego mama była siostrą biednej Lucy Bredock. Była z domu Bredock.

Został jeden telefon. Odszukał numer do mieszkania rodziny Bianco i wystukał go na guzikach aparatu.


ANASTASIA BIANCO

Matka była w szoku, ale posłuchała Anastasii i pojechała do szpitala. To dało czas dziewczynie do ponownego przeszukania gabinetu ojca.

Te same papiery, niedokończony artykuł w maszynie do pisania, notatki. Przestudiowała dokładnie oba dokumenty. Nic konkretnego. Żadnych nowych informacji. Typowe, całkiem ciekawe i celne spostrzeżenia jej taty na sprawę "nożownika z Twin Oaks". Ciekawe, ale zupełnie pomijające jakże prawdopodobny wątek paranormalny.

I mały dyktafon, na który trafiła gdy już zaczęła tracić nadzieję. Mała taśma nadal tkwiła w pudełku. Włączyła go, ale nic nie było, poza szumem. Przewinęła kawałek wstecz. Usłyszała głos ojca, dość niewyraźny, ale rozpoznawalny.

- Przemyślę to i dam panu znać.
- Dobrze. Cieszy mnie to spotkanie.

Głos, który odpowiedział jej ojcu należał do mężczyzny. Tyle tylko mogła na ten temat powiedzieć. Przewinęła taśmę na sam początek.

Szum samochodów w tle. Jakieś krzyczące dziecko. Odgłosy ulicy. Gdzieś daleko, ale słyszalnie grało radio. Szum oddechu i kroków.

- Cieszę się, że pan się zjawił, panie Bianco - ten sam męski głos co wcześniej. - Nie pożałuje pan.
- Mam nadzieję. Kim pan jest? Czemu pan węszy przy tej sprawie?
- Jack Gunn. Prywatny detektyw. Proszę. To moja licencja. Może pan sprawdzić.
- Czego pan chce? - głos jej ojca po dłuższej chwili.
- Szukam odpowiedzi. Chodzi mi o sprawę zabójstwa Lucy Bredock.
- Policja już dawno temu zamknęła ten temat.
- Ale mój klient zapłacił mi, abym wyjaśnił wszelkie wątpliwości. Nie jest przekonany co do winy Billa Macruma. I do tego, że on zaginął.
- Nie wiem skąd takie przypuszczenia, panie Gunn. Kto pana wynajął.
- Davidzie - głos mężczyzny stał się wyraźnie bardziej ironiczny. - Doskonale pan wie, jako dziennikarz, że nie zdradza się tożsamości klientów. Podobnie jak pan, nie zdradza swoich informatorów. Takie są zasady naszych zawodów.
- Ta sprawa już dawno temu została zapomniana.
- Wręcz przeciwnie. Nie sądzi pan, że to, co dzieje się teraz w Twin Oaks jest bardzo powiązane z tym, co działo się przed dwudziestoma dwoma laty. Że ktoś uderza w osoby, które przyczyniły się do zaocznego skazania Billa Macruma i w ich rodziny.
- Co pan sugeruje, panie Gunn.
- Oh. Davidzie. Obaj dobrze wiemy, co się wydarzyło tej nocy, gdy zniknął Bill Macrum. I dobrze wiemy, jaką odegrałeś w tym rolę.
- Co pan insynuuje, panie Gunn - głos ojca zdradzał podenerwowanie.
- Ty mi powiedz, Davidzie. Nie poznajesz mnie? Naprawdę, aż tak bardzo zmieniłem się przez te wszystkie lata?
- Nie! To nie możesz …..

Potem nagranie urwało się. Czy raczej zostało zagłuszone przez szum jakiegoś dużego silnika.

- Skarbie, jesteś? - to był głos matki.

Wróciła znacznie szybciej, niż Ann sądziła.

- Jestem tylko na chwilę. To wariactwo, wiesz - słyszała, jak matka trajkocze gdzieś w przedpokoju. - Nie uwierzysz, ale oni podejrzewają Davida, że to zrobił. Że zaatakował nożem tę biedną Oubre. Pozwolili mi z nim chwilę porozmawiać. Wpadłam tylko na moment, zrobię kanapki, te co lubi i wracam do szpitala. Muszę wybić z głowy policjantom te niedorzeczności. Twój tata, skarbie, przecież nie skrzywdziłby nawet muchy. Jesteś tam?

- Jestem, jestem.
- Pomóż mi z tymi kanapkami.

Ruszyła, kiedy zadzwonił telefon.

- Odbierzesz, skarbie.

Podeszła do aparatu zawieszonego na korytarzu. Mama była w kuchni i kręciła się przy lodówce. Uśmiechnęła się do Ann, ale był to wyjątkowo wymęczony i przestraszony uśmiech. Potem podeszła do okna i opuściła rolety. Zapewne jacyś sąsiedzi już dowiedzieli się o tym, w co zamieszany był tata Anastasi i matka nie chciała, aby zaglądali w ich życie. Metaforycznie i dosłownie.

Dzwonek zadzwonił po raz drugi i Ann podniosła słuchawkę.

- Dzień dobry. - Przyjemny, młody, męski głos zabrzmiał w aparacie. - Mówi Mark Fitzgerald. Czy zastałem Anastasię Bianco?

To był Mark. Syn burmistrza i osoba, która domyśliła się prawdy razem z innymi. Nagły przypływ odwagi pozwolił Ann wykrztusić:

- To ja Mark. Cześć.
- Słuchaj …

Ale co chciał powiedzieć Mark Anastasia już się nie dowiedziała.

Matka, do tej pory zwrócona do niej plecami, teraz odwróciła się twarzą. I na oczach zszokowanej Anastasii twarz jej matki zmieniła się. Kości policzkowe wydłużyły się, pokryły szczeciną, futrem. Ręce wydłużyły a palce zmieniły w szpony. Wszystko to trwało dosłownie mgnienie oka.

- Zdychaj Bredock! - z gardła wydobył się potworny krzyk, który na pewno nie był krzykiem matki.

- Wilk tu jest! - wrzasnęła Ann w przerażeniu i rzuciła się do panicznej ucieczki.

Słuchawka wypadła z jej ręki i zawisła na kablu. A stojący po drugiej stronie Mark mógł słyszeć tylko przeraźliwe wrzaski.


MARK FITZGERALD

Ktoś odebrał i Mark, jak należy przedstawił się.

- Dzień dobry. Mówi Mark Fitzgerald. Czy zastałem Anastasię Bianco?

Przez chwilę po drugiej stronie nikt się nie odezwał, ale po chwili Mark usłyszał nieśmiały głos.

- To ja Mark. Cześć.

- Słuchaj … - zaczął jej wyjaśniać plany spotkania, ale wydarzyło się coś nietypowego i strasznego.

- Zdychaj Bredock! - męski głos zaryczał gdzieś po drugiej stronie, niezbyt daleko.

- Wilk tu jest! - wrzask Ann był na granicy paniki.

Tupot nóg. Krzyki. Jakiś wrzask. Ryk. Łoskot.

Tylko tyle, czy aż tyle słyszał teraz Mark przez nie odłożoną właściwie słuchawkę.

- Ana! Ana! - Mark złapał się na tym, że nawołuje dziewczynę.

Ale ta, z jakiś powodów - wręcz oczywistych powodów - nie odpowiadała.

Mark orientował się, gdzie mieszkają Bianco. Hotel "Old Oak" leżał niedaleko tego miejsca, niecałe pół mili. Bał się jednak, że Wilkowi wystarczy kilka chwil, aby zrobić z Ann to, co zrobił z wieloma innymi ludźmi w miasteczku.

Serce dudniło mu jak szalone.


BRYAN CHASE

Miał rację. Był zbyt młody, aby udźwignąć ciężar wydarzeń. I zbyt młody, by pić jak Frank.

Alkohol jednak pomagał. Pozwolił otumanionemu umysłowi zapomnieć, chociaż przez chwilę, o tym całym gównie w jakim tonął Bryan.

Nawet nie wiedział kiedy zasnął na kanapie. Jak stary, zabity ojciec.

Obudził go dzwonek do drzwi.

Głowa bolała go, jak cholera. W gardle czuł suchość, a z ust dawało mu, jakby coś zdechło.

Spojrzał na zegarek wiszący na ścianie. Niecały kwadrans po ósmej.

Zaspał do szkoły. Jebał to pies!

Ktoś znów zadzwonił. Mocno. Natarczywie. Bryan miał ochotę wywalić mu lepę na ryj. Dzwonek wbijał w przez uczy długie gwoździe prosto w jego skacowany mózg.

- Chase. Musimy pogadać.

Wstał, podszedł do drzwi i wyjrzał przez wizjer. Dwóch facetów. Nie znał ich, ale wyglądali na gliny czy kogoś takiego.

Otworzył drzwi.

Weszli do środka i od razu poczuł, że nie są gliniarzami, i że ma problemy. Jeden z nich nosił przy boku kaburę z pistoletem. Drugi wyglądał na byłego boksera, takiego, który kilka razy dostał po nosie.

- Słuchaj młody. - Ten z bronią od razu przeszedł do rzeczy. - Wiemy, że bujałeś się z Deanem i Danielem. Opowiadali o tobie. Młody, ale łepski koleś. Tak nawijali. Można na nim polegać. Tak gadali. A teraz obaj zniknęli. Ale nim zniknęli dostali od naszego szefa sporo ciekawych cukierasów. Naprawdę sporo. Wiesz może, gdzie mogą być. Dean i Daniel, albo cukierki? Jeśli nam pomożesz, my pomożemy tobie.

- Szef wie o twoim sztarym. I ma dobrych szpeców od prawa. Powiesz nam to wszystkim szę nam opłasi.

Bokser śmiesznie zaciągał, ale jego spojrzenie nie było śmieszne. Raczej wredne, paskudne i zimne.
 
Armiel jest offline