Komnata bluźnierczego rytuału
Trafiony iskrą czarodziejskiego światła Voormann zachwiał się na nogach, ale nie zrobił nawet kroku w tył, nie spadł wbrew desperackiej nadziei Oliwii ze swojego podestu. Sukno jego kaftanu na piersiach poczerniało w jednej chwili, buchnęło obłoczkami dymu uwolnionego przez trawiącą łatwopalny materiał magiczną energię.
Poderwani okrzykami czarodziejki, Franz Mauer, pan Niers i sierżant Knappe rzucili się z uniesioną bronią na dygoczącego konwulsyjnie Holtmanna oraz umilkłego w końcu adepta.
Wszyscy z wyjątkiem Larsa, który ku absolutnemu zdumieniu panny Hochberg pozostał w miejscu niczym skamieniały, zmrużonymi oczami wpatrując się w postać Voormanna. Oglądająca się ponad ramieniem w stronę Norsmena Oliwia dostrzegła na jego twarzy niecodzienny wyraz przywodzący na myśl mieszaninę niedowierzania i oraz czegoś jeszcze - budzącego szok kobiety oczarowania.
- Þetta er varúlfur! Hann er að breytast! Lofið Drottni breytinganna! - krzyknął Lars Høflig podnosząc w górę swój olbrzymi topór i wybuchając przeraźliwym śmiechem, w którym dźwięczały jakieś mrożące krew w żyłach nuty szaleństwa.
Pozostali trzej mężczyźni wykonali bez namysłu polecenie czarodziejki, zupełnie nieświadomi nagłej przemiany w zachowaniu stojącego pod drzwiami komnaty Norsmena. Franz i Karl dopadli stojącego na swoim cokole Holtmanna w tej samej chwili, w której oplatające wszystkie trzy postacie wstęgi magicznego światła zgasły bez ostrzeżenia, zniknęły wieszcząc przerwanie bluźnierczego rytuału.
Albo jego zakończenie.
Rutger Holtmann wbił w napastników pełne trwogi i cierpienia oczy, tonące w pociętej dziesiątkami starczych zmarszczek twarzy człowieka będącego u kresu swego żywota. Nie mogąc się utrzymać na porażonych artretyzmem kolanach, mamroczący coś żałośnie szlachcic zdołał się uchylić nieporadnie przed toporem Franza - tylko dlatego zresztą, że jedna stopa osunęła mu się na krawędzi cokołu, przez co Holtmann stracił równowagę i omal nie runął z podestu na plecy. Pan Niers ciął pałaszem uderzenie serca później, przez pierś i szyję sparaliżowanego starczym niedowładem mężczyzny. Krew bryzgnęła szeroką strugą w powietrzu, usiała ciemnymi plamami posadzkę.
Rutger Holtmann wyzionął ducha chwilę po swoim zdradzonym przyjacielu, postarzony o kilkadziesiąt lat w sposób, którego Franz i Karl nie pojmowali, a który wywarł na nich wstrząsające wrażenie.
Trzask pękającego ubrania, gruchot łamanych kości, nade wszystko zaś przeraźliwy krzyk upiornej agonii wyrwały obu mężczyzn z chwili paraliżu. Uniesiony w powietrze sierżant Knappe wył niczym obdzierany ze skóry, wykręcany w mocarnym uścisku jakby był szmacianą lalką. Jego krzyk urwał się przy wtórze pękającego kręgosłupa, zwiotczałe ciało grzmotnęło o kamienną posadzkę.
Istota będąca wcześniej Bursztynowym Czarodziejem przeciągnęła się z leniwą drapieżnością, otworzyła szerzej fosforyzujące oczy, nastroszyła szpiczaste uszy. Wielki puszysty ogon zaczął zataczać półkręgi tnąc powietrze niczym solidna dębowa pałka.
Srebrzystowłosa wiedźma skuliła się na swoim cokole i załkała głosem pełnym rozpaczliwej żałości za czymś, co bezpowrotnie utraciła, a co było zapewne esencją jej dotychczasowego życia.
Stojący na środkowym cokole ogromny wilkolak otrząsnął się zrzucając z grzbietu resztki podartej na strzępy szaty, a z jego gardzieli popłynął dziwaczny rytmiczny dźwięk kojarzący się z turkotem beczki na kostkach ulicznego bruku.
Był to śmiech - potworny półzwierzęcy śmiech, w którym nienawistna żądza krwi walczyła o lepsze z nieskażonym litością sadyzmem.