Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-09-2022, 16:32   #168
Ravanesh
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
WIKWAYA i DARYLL SINGELTONOWIE

Samochód prowadzony przez Hale'a pędził na nich. Prosto na rupiecia, w którym nadal spoczywał Anton Macrum.

Daryll, podtrzymując siostrę, zniknął między drzewami dosłownie w ostatniej chwili. Nie mieli czasu ratować starszego mężczyzny.

Szeryf uderzył w forda Macruma. Byli dosłownie o kilka metrów dalej, między drzewami, ale huk i metaliczny łoskot rozdarł im uszy. Potworne uderzenie samochodu o samochód. Metalu o metal. Trzask pękającego szkła.

Odruchowo zatrzymali się. Podejście było na tyle strome, że dla rannej Wii, nawet z pomocą brata, wgramolenie się na nie było nie lada zadaniem. Widzieli wraki samochodu. Widzieli idącego chwiejnym krokiem Gunna. Mała sylwetka, wyraźnie ranny próbował zbliżyć się do miejsca wypadku. Upadł w połowie drogi, na szarym asfalcie przy pensjonacie "Sowa i Niedźwiedź".

Słyszeli i widzieli radiowozy pędzące serpentyną drogi w stronę pensjonatu. I ujrzeli drzwi samochodu Gunna otwierające się z wolna. Wyszedł przez nie szeryf Hale. Niczym upiorna istota. Z całą twarzą zalaną krwią, z całą ręką zalaną krwią. Ranny, pokiereszowany, ale żywy.

Podobnie jak rodzeństwo wybrał drogę w las. Po skarpie, która okazała się zbyt trudna dla Wii, mimo że podejście nie było zbyt długie ani zbyt strome.

Wzrok zakrwawionego szeryfa podążył w stronę rodzeństwa. Hale dostrzegł ich. Pochylił się sięgając po jakiś kawałek metalu - doskonała broń improwizowana i ruszył w ich stronę. Najlepszym, najłagodniejszym odejściem dobrze wybranym przez Darylla.

Szeryf zrobił jednak dwa kroki i zawahał się. A potem odbił w bok, z zamiarem ominięcia rodzeństwa i zapewne, ucieczki w las.

Samochody policyjne będą tutaj za co najwyżej pół minuty.

I wtedy usłyszeli śmiech. Hale śmiał się jak ktoś, kto zupełnie postradał zmysły. Śmiał się i krzyczał coś bełkotliwie do siebie, jakby prowadził z kimś dialog. Uciekał niczym oszalałe monstrum, kierując się w góry, jakby z każdym krokiem odzyskiwał siły, zamiast je tracić.

Gdzieś,z wraku forda Macruma i wbitego weń samochodu Gunna Wii i Daryl usłyszeli słaby krzyk. To był Anton Macrum. Żył. Ujrzeli też coś jeszcze. Płomienie tańczące na samochodach. Coś w którymś z wraków zapaliło się zapewne w wyniku zderzenia.


ANASTASIA BIANCO

Zaczęła uciekać. Uciekać przed własną matką czy raczej tym, czym stała się na jej oczach. Wykorzystując przewagę wbiegła po schodach, a stworzenie popędziło za nią na złamanie karku.

Zdążyła zatrzasnąć bestii drzwi tuż przed nosem. Szpony, wielkie i wyglądające na zabójcze, przebiły się przez drewno kilkoma uderzeniami.

Ale to wystarczyło Anastasi aby dopaść do okna w jej pokoju i otworzyć je na całą szerokość wpuszczając nie tylko świeże powietrze, ale przede wszystkim promienie słoneczne.

- Zdychaj Bredock! - To nie był głos matki.

To był głos kogoś złego. Straszny. Gardłowy. Ani głos zwierzęcia, ani człowieka. Jakaś dziwna mieszanka obu. Potworny i powodujący, że serce Anastasi o mało nie wyskoczyło z piersi.

Była już prawie na dachu, gdy potwór sforsował drzwi. Coś uderzyło ją w nogę. Nieopisany ból szarpnął jej ciałem, wgryzł się aż do kości. Krzyknęła. Siła ciosu była tak duża, że pchnęła kruche ciało młodej Bianco w przód. Straciła równowagę i poleciała z dachu na ziemię. Pierwsze piętro. Niewysoko.

Okna z jej pokoju wychodziły na ogród nie na ulicę. Mały, zastawiony parkanem. Ogród w którym często spędzali czas z rodziną. Grill, czasami jacyś znajomi rodziców (bo przecież nie jej). Pech chciał, że pod dachem, tam gdzie wychodziło okno z pokoju Ann nie było trawnika tylko wylewka. I właśnie w ten beton uderzyła głową.

Miała wrażenie, że ktoś kopnął ją w czaszkę, z siłą, która pchnęła nieszczęsną, przerażoną Anastasię w ciemność.


MARK FITZGERALD

Mark pchnął drzwi z siłą napędzaną jeszcze adrenaliną. Zobaczył korytarz, zobaczył wiszącą słuchawkę naściennego telefonu, zobaczył szafkę na buty i ozdoby na ścianach, zobaczył schody. I wtedy ujrzał Wilka.

Znany mu przeciwnik zeskakiwał ze schodów prowadzących na piętro. Czarny kształt, jakby w pelerynie, z charakterystycznym łbem czy też maską na głowie. Światło latarki uderzyło w Wilka. Mark sam dziwił się swojemu opanowaniu. Ale jeszcze bardziej zdziwiła go reakcja potwora.

Z gardła Wilka wydobył się wrzask. Nieludzki. Straszliwy. Okrutny.

- Zdychaj Bredock! Zdychaj!

Nie zważając ani na światło słoneczne ani na latarkę Wilk runął w stronę Marka.

Huk dwóch wystrzałów oddanych tuż nad głową młodego Fitzgeralda oszołomił go na krótką chwilę. W mózgu strzały brzmiały niczym wybuch bomby.

Powell był dobry. Skuteczny. Reagował jak doskonały ochroniarz. Bez wahania posłał dwa pociski prosto w skaczącego Wilka.

Potwór upadł na ziemię, dwa kroki od schodów. Ale tuż po tym, jak zderzył się z miękką wykładziną w korytarzu, Wilk zmienił się w panią Bianco.
Kobieta leżała z głową przy ostatnim stopniu próbując złapać oddech. Z jej ust wydobył się przeraźliwy, bolesny jęk.

Powell zamarł. Opuścił broń i ostrożnie podszedł do leżącej gotów zareagować gdyby ta znów próbowała ataku.

- Kurwa - rzucił ochroniarz już mniej profesjonalnie. - Widziałeś. Ona miała maskę i nóż. Kurwa. Dzwoń po pogotowie!


BRYAN CHASE

Goście nie byli, jak się tego obawiał, zbyt upierdliwi. Wysłuchali, co miał do powiedzenia, a potem - ten bardziej wygadany - uśmiechnął się krzywo.

- Dobra … - zaczął, ale zmrużył śmiesznie oczy i czoło wsłuchując się w odgłosy dobiegające gdzieś z zewnątrz.

Wycie. Policyjne syreny. Co najmniej dwie, może i trzy jednostki. Zbliżały się.
Oba zbiry zamarły. Wsłuchani w zbliżające się syreny stawali się coraz bardziej nerwowi.
Ulżyło im, gdy odgłosy radiowozów zaczęły się oddalać. Jak ocenił to Bryan, świnie musiały śmigać gdzieś w stronę gór, pensjonatu Singeltonów.

Na wspomnienie wybijanych szyb i radosnej mordy rudego Todda zrobiło mu się nieco smutno.

- Dobsza … - tym razem postanowił gadać "bokser", dziwnie zaciągający słowa. - Damy szy szpokój terasz. Masz tu mój telefon - podał mu kartonik z imieniem John O'Driscoll, usługi windykacyjne i numerem telefonu. - Szefowi zaleszy. Jak ty szobie czosz przypomisz, dżwoń. Nie poszałujesz.

Potem wyszli zostawiając Bryana z jego własnymi myślami.

Nie na długo. Bo po chwili wizytę złożył mu nie kto inny, jak Bart Spinelli. Z propozycją, którą Bryan mógł przyjąć lub odrzucić.


BART SPINELLI

Czuł się odpowiedzialny. Odpowiedzialny, jak nigdy wcześniej w życiu się nie czuł.
Coś się zmieniło. W nim. W jego myślach, sercu, w duszy. Te trudne czasy budziły w nim … kogo? Bohatera? Mistyka? Lidera? Czy ten wrodzony luz pozwalał mu spojrzeć na wszystko z odpowiedniej, niedostępnej dla wielu innych perspektywy, czy też po prostu … wydoroślał?

Pierwszy na drodze jego karawan-mobilu był Bryan Chase.

Jadąc w kierunku warsztatu samochodowego musiał ustąpić miejsca kilku pędzącym co sił w stronę gór pojazdom policyjnym. Może w innym przypadku zainteresowałoby go bardziej to niezwykłe poruszenie, jednak teraz, gdy Twin Oaks przeżywało prawdziwą "czarną" czy też raczej "krwawą serię", Bart poczekał aż samochody miną go i pojechał dalej, w wybranym wcześniej kierunku.

Kiedy podjeżdżał pod adres zobaczył dwóch podejrzanych typków, którzy wsiadali do wypasionego samochodu. Jednego z nich Bart znał. Typ pracował dla szemranych ludzi z Twin Oaks. Kiedyś dopytywał o warunki kremacji ciała u ojca. Chyba chodziło o coś więcej, niż zwyczajny pogrzeb. I chyba ojciec odmówił.

Typki odjechali i po chwili mógł, z Bryanem lub też sam, jechać pod drugi z adresów. Mieszkanie państwa Bianco. Do Ann.

* * *

(Uwaga - jako, że nie wiemy, czy Bryan pojedzie z Bartem, zakładamy że pojechali dalej obaj, jeśli nie - kolejny odpis jest z pominięciem Bryana Chase'a)


BART SPINELI, BRYAN CHASE, MARK FITZGERALD

Bart podjechał pod dom Anastasi Bianco w tym samym czasie, w którym Powell otworzył ogień znad głowy oszołomionego Marka.

Gdy Bart zatrzymał samochód przy krawężniku zobaczył syna burmistrza, który trzymał się za uszy i patrzył do domu państwa Bianco z rosnącym przerażeniem.

Bart i Bryan wysiedli z samochodu i popędzili w stronę kolegi słysząc, jak ktoś z głębi mieszkania państwa Bianco, krzyczy.

- Niech ktoś dzwoni na alarmowy! Szybko! Ona jeszcze żyje!

Powoli, z mieszkań dookoła wyglądali zaniepokojeni sąsiedzi. Mark otrząsnął się z chwilowego oszołomienia.
 
__________________
"Atak był tak zaskakujący, że mógłby zaskoczyć sam siebie."
Ravanesh jest offline