WIKWAYA i DARYLL SINGELTONOWIE
Samochód prowadzony przez Hale'a pędził na nich. Prosto na rupiecia, w którym nadal spoczywał Anton Macrum.
Daryll, podtrzymując siostrę, zniknął między drzewami dosłownie w ostatniej chwili. Nie mieli czasu ratować starszego mężczyzny.
Szeryf uderzył w forda Macruma. Byli dosłownie o kilka metrów dalej, między drzewami, ale huk i metaliczny łoskot rozdarł im uszy. Potworne uderzenie samochodu o samochód. Metalu o metal. Trzask pękającego szkła.
Odruchowo zatrzymali się. Podejście było na tyle strome, że dla rannej Wii, nawet z pomocą brata, wgramolenie się na nie było nie lada zadaniem. Widzieli wraki samochodu. Widzieli idącego chwiejnym krokiem Gunna. Mała sylwetka, wyraźnie ranny próbował zbliżyć się do miejsca wypadku. Upadł w połowie drogi, na szarym asfalcie przy pensjonacie "Sowa i Niedźwiedź".
Słyszeli i widzieli radiowozy pędzące serpentyną drogi w stronę pensjonatu. I ujrzeli drzwi samochodu Gunna otwierające się z wolna. Wyszedł przez nie szeryf Hale. Niczym upiorna istota. Z całą twarzą zalaną krwią, z całą ręką zalaną krwią. Ranny, pokiereszowany, ale żywy.
Podobnie jak rodzeństwo wybrał drogę w las. Po skarpie, która okazała się zbyt trudna dla Wii, mimo że podejście nie było zbyt długie ani zbyt strome.
Wzrok zakrwawionego szeryfa podążył w stronę rodzeństwa. Hale dostrzegł ich. Pochylił się sięgając po jakiś kawałek metalu - doskonała broń improwizowana i ruszył w ich stronę. Najlepszym, najłagodniejszym odejściem dobrze wybranym przez Darylla.
Szeryf zrobił jednak dwa kroki i zawahał się. A potem odbił w bok, z zamiarem ominięcia rodzeństwa i zapewne, ucieczki w las.
Samochody policyjne będą tutaj za co najwyżej pół minuty.
I wtedy usłyszeli śmiech. Hale śmiał się jak ktoś, kto zupełnie postradał zmysły. Śmiał się i krzyczał coś bełkotliwie do siebie, jakby prowadził z kimś dialog. Uciekał niczym oszalałe monstrum, kierując się w góry, jakby z każdym krokiem odzyskiwał siły, zamiast je tracić.
Gdzieś,z wraku forda Macruma i wbitego weń samochodu Gunna Wii i Daryl usłyszeli słaby krzyk. To był Anton Macrum. Żył. Ujrzeli też coś jeszcze. Płomienie tańczące na samochodach. Coś w którymś z wraków zapaliło się zapewne w wyniku zderzenia.
ANASTASIA BIANCO
Zaczęła uciekać. Uciekać przed własną matką czy raczej tym, czym stała się na jej oczach. Wykorzystując przewagę wbiegła po schodach, a stworzenie popędziło za nią na złamanie karku.
Zdążyła zatrzasnąć bestii drzwi tuż przed nosem. Szpony, wielkie i wyglądające na zabójcze, przebiły się przez drewno kilkoma uderzeniami.
Ale to wystarczyło Anastasi aby dopaść do okna w jej pokoju i otworzyć je na całą szerokość wpuszczając nie tylko świeże powietrze, ale przede wszystkim promienie słoneczne.
- Zdychaj Bredock! - To nie był głos matki.
To był głos kogoś złego. Straszny. Gardłowy. Ani głos zwierzęcia, ani człowieka. Jakaś dziwna mieszanka obu. Potworny i powodujący, że serce Anastasi o mało nie wyskoczyło z piersi.
Była już prawie na dachu, gdy potwór sforsował drzwi. Coś uderzyło ją w nogę. Nieopisany ból szarpnął jej ciałem, wgryzł się aż do kości. Krzyknęła. Siła ciosu była tak duża, że pchnęła kruche ciało młodej Bianco w przód. Straciła równowagę i poleciała z dachu na ziemię. Pierwsze piętro. Niewysoko.
Okna z jej pokoju wychodziły na ogród nie na ulicę. Mały, zastawiony parkanem. Ogród w którym często spędzali czas z rodziną. Grill, czasami jacyś znajomi rodziców (bo przecież nie jej). Pech chciał, że pod dachem, tam gdzie wychodziło okno z pokoju Ann nie było trawnika tylko wylewka. I właśnie w ten beton uderzyła głową.
Miała wrażenie, że ktoś kopnął ją w czaszkę, z siłą, która pchnęła nieszczęsną, przerażoną Anastasię w ciemność.
MARK FITZGERALD
Mark pchnął drzwi z siłą napędzaną jeszcze adrenaliną. Zobaczył korytarz, zobaczył wiszącą słuchawkę naściennego telefonu, zobaczył szafkę na buty i ozdoby na ścianach, zobaczył schody. I wtedy ujrzał Wilka.
Znany mu przeciwnik zeskakiwał ze schodów prowadzących na piętro. Czarny kształt, jakby w pelerynie, z charakterystycznym łbem czy też maską na głowie. Światło latarki uderzyło w Wilka. Mark sam dziwił się swojemu opanowaniu. Ale jeszcze bardziej zdziwiła go reakcja potwora.
Z gardła Wilka wydobył się wrzask. Nieludzki. Straszliwy. Okrutny.
- Zdychaj Bredock! Zdychaj!
Nie zważając ani na światło słoneczne ani na latarkę Wilk runął w stronę Marka.
Huk dwóch wystrzałów oddanych tuż nad głową młodego Fitzgeralda oszołomił go na krótką chwilę. W mózgu strzały brzmiały niczym wybuch bomby.
Powell był dobry. Skuteczny. Reagował jak doskonały ochroniarz. Bez wahania posłał dwa pociski prosto w skaczącego Wilka.
Potwór upadł na ziemię, dwa kroki od schodów. Ale tuż po tym, jak zderzył się z miękką wykładziną w korytarzu, Wilk zmienił się w panią Bianco.
Kobieta leżała z głową przy ostatnim stopniu próbując złapać oddech. Z jej ust wydobył się przeraźliwy, bolesny jęk.
Powell zamarł. Opuścił broń i ostrożnie podszedł do leżącej gotów zareagować gdyby ta znów próbowała ataku.
- Kurwa - rzucił ochroniarz już mniej profesjonalnie. - Widziałeś. Ona miała maskę i nóż. Kurwa. Dzwoń po pogotowie!
BRYAN CHASE
Goście nie byli, jak się tego obawiał, zbyt upierdliwi. Wysłuchali, co miał do powiedzenia, a potem - ten bardziej wygadany - uśmiechnął się krzywo.
- Dobra … - zaczął, ale zmrużył śmiesznie oczy i czoło wsłuchując się w odgłosy dobiegające gdzieś z zewnątrz.
Wycie. Policyjne syreny. Co najmniej dwie, może i trzy jednostki. Zbliżały się.
Oba zbiry zamarły. Wsłuchani w zbliżające się syreny stawali się coraz bardziej nerwowi.
Ulżyło im, gdy odgłosy radiowozów zaczęły się oddalać. Jak ocenił to Bryan, świnie musiały śmigać gdzieś w stronę gór, pensjonatu Singeltonów.
Na wspomnienie wybijanych szyb i radosnej mordy rudego Todda zrobiło mu się nieco smutno.
- Dobsza … - tym razem postanowił gadać "bokser", dziwnie zaciągający słowa. - Damy szy szpokój terasz. Masz tu mój telefon - podał mu kartonik z imieniem John O'Driscoll, usługi windykacyjne i numerem telefonu. - Szefowi zaleszy. Jak ty szobie czosz przypomisz, dżwoń. Nie poszałujesz.
Potem wyszli zostawiając Bryana z jego własnymi myślami.
Nie na długo. Bo po chwili wizytę złożył mu nie kto inny, jak Bart Spinelli. Z propozycją, którą Bryan mógł przyjąć lub odrzucić.
BART SPINELLI
Czuł się odpowiedzialny. Odpowiedzialny, jak nigdy wcześniej w życiu się nie czuł.
Coś się zmieniło. W nim. W jego myślach, sercu, w duszy. Te trudne czasy budziły w nim … kogo? Bohatera? Mistyka? Lidera? Czy ten wrodzony luz pozwalał mu spojrzeć na wszystko z odpowiedniej, niedostępnej dla wielu innych perspektywy, czy też po prostu … wydoroślał?
Pierwszy na drodze jego karawan-mobilu był Bryan Chase.
Jadąc w kierunku warsztatu samochodowego musiał ustąpić miejsca kilku pędzącym co sił w stronę gór pojazdom policyjnym. Może w innym przypadku zainteresowałoby go bardziej to niezwykłe poruszenie, jednak teraz, gdy Twin Oaks przeżywało prawdziwą "czarną" czy też raczej "krwawą serię", Bart poczekał aż samochody miną go i pojechał dalej, w wybranym wcześniej kierunku.
Kiedy podjeżdżał pod adres zobaczył dwóch podejrzanych typków, którzy wsiadali do wypasionego samochodu. Jednego z nich Bart znał. Typ pracował dla szemranych ludzi z Twin Oaks. Kiedyś dopytywał o warunki kremacji ciała u ojca. Chyba chodziło o coś więcej, niż zwyczajny pogrzeb. I chyba ojciec odmówił.
Typki odjechali i po chwili mógł, z Bryanem lub też sam, jechać pod drugi z adresów. Mieszkanie państwa Bianco. Do Ann.
* * *
(Uwaga - jako, że nie wiemy, czy Bryan pojedzie z Bartem, zakładamy że pojechali dalej obaj, jeśli nie - kolejny odpis jest z pominięciem Bryana Chase'a) BART SPINELI, BRYAN CHASE, MARK FITZGERALD
Bart podjechał pod dom Anastasi Bianco w tym samym czasie, w którym Powell otworzył ogień znad głowy oszołomionego Marka.
Gdy Bart zatrzymał samochód przy krawężniku zobaczył syna burmistrza, który trzymał się za uszy i patrzył do domu państwa Bianco z rosnącym przerażeniem.
Bart i Bryan wysiedli z samochodu i popędzili w stronę kolegi słysząc, jak ktoś z głębi mieszkania państwa Bianco, krzyczy.
- Niech ktoś dzwoni na alarmowy! Szybko! Ona jeszcze żyje!
Powoli, z mieszkań dookoła wyglądali zaniepokojeni sąsiedzi. Mark otrząsnął się z chwilowego oszołomienia.