Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-10-2022, 17:16   #154
Kerm
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Sprawy się jednak trochę pokomplikowały… rozpoczęły się bowiem dysputy, jak jednak owy plan odbijania Melody zrealizować. I było wiele opcji, choć głównie dotyczące frontalnego ataku!

Koniec końców, odpuszczono jednak tę możliwość. Zamiast owego ataku, James udał się do Saloonu, by sprawdzić kto tam przebywa, celem uniknięcia choćby strzałów w plecy.

Wesa pilnował "całości", nadal przebywając na głównej ulicy, przy rumakach wraz z Elizabeth, udając, że coś tam robią… choć sama "Ognista", była coraz bardziej nerwowa, chcąc już działać.

W tym czasie zaś, James i Arthur obeszli dużym łukiem interesujący ich budynek, znikając w jednym z zaułków pomiędzy innymi, w ten sposób powoli zmierzając na tyły biura szeryfa…

~

Arthur i John, znajdujący się na tyłach aresztu, po zajrzeniu przez okienko celi, i ujrzeniu wewnątrz Melody, mieli zamiar się rozdzielić, i obejść budyneczek szeryfa z obu stron, w kierunku głównej ulicy, by zajść od boków dwóch "miłych" panów, warujących przy drzwiach frontowych, gdy…
- Nie ruszać się - Rozległo się warknięcie z jednej strony.
- I ręce do góry, powoli… - Padło i z drugiej.

Na dachu banku stał strzelec, celujący z karabinu. A na balkonie, na pierwszym piętrze od przybytku fryzjera, stał taki drugi, również celując z długiej broni.

Nie widzieli ich… nie zauważyli… jak nic, to była pułapka. Na właśnie takich jak oni, na takich, którzy zaczną się kręcić na tyłach siedziby szeryfa. Weszli w nią obaj, niemal jak ślepcy. Ktoś, kto za tym wszystkim stał, znał się na rzeczy, i zadbał o zabezpieczenie tyłów… dobry, wredny strateg.

Życie Oppenheimera zatoczyło koło. Już raz (omal) je stracił przez kobietę, teraz miał zginąć ponownie, dla kolejnej. Sam był sobie winien, złamał własne zasady, okazał żałosnym głupcem. Mimo to widząc strzelca na dachu zachował zimną krew. W jego żyłach naprawdę chyba płynął lód. Podniósł powoli ręce do góry.
- Gutten tag. Nazywam się Arthur Oppenheimer a mój towarzysz to doktor John Taylor. Jesteśmy tutaj ponieważ mamy do załatwienia sprawy z pewną kurwą, która zamordowała naszego wspólnika i przyjaciela, herr Gato. Jesteśmy łowcami nagród, tropimy ją od Dallas, ale niestety jak widać ubiegliście nas panowie. Możecie odebrać nagrodę za jej głowę, albo powiesić, mi to obojętne, chcę tylko wiedzieć, co zrobiła ze zwłokami naszego przyjaciela. Przysięgałem wdowie po herr Gato, że odnajdę jego szczątki by mogła pochować go w rodzinnym grobie i wolę zginąć niż nie dotrzymać umowy. Aresztujcie nas i dajcie parę minut bym mógł z dziwką porozmawiać.
Szubienicznik kłamał jak nut choć kłamstwem brzydził się w równym stopniu jak męskimi słabostkami. Skoro już raz się skalał, gotowy był złamać kolejne zasady by znów zerwać pętle, która ponownie zacisnęła mu się na szyi.

John, klnąc pod nosem, podniósł powoli ręce do góry.
Jego plan, teoretycznie dobry, okazał się totalnym niewypałem, a inna reakcja, niż spełnienie polecenia, zdała mu się prostą drogą do samobójstwa, jako że strzelców było dwóch, a droga do bezpiecznego schronienia na tyle długa, że każdy z nich zdołałby broń przeładować, gdyby chybił za pierwszym razem.
Pozostawało więc czekać na rozwój sytuacji.
I liczyć na cud... albo kompanów.

- Ummm… - Mruknął jeden ze strzelców, ten na balkonie, mający może że 20 lat, jakby wierząc Arthurowi? Jego karabin, lekko zadrżał.
- Pieprzenie - Odezwał się ten starszy, na dachu banku, dalej celując - Uważaj Jack, oni pewnie pusto w głowach nie mają, i ten stary pięknie tu łga, chcąc skórę ratować…

- Przecież to można sprawdzić - wtrącił się John. Te słowa, dla odmiany, były tylko i wyłącznie prawdą.
Oppenheimer skinął na słowa doktora. Tym razem skupił się na starszym z mężczyzn okupujących dach banku.
- Nasz wspólnik ma przy sobie listy gończe i uwierzytelnienia, które potwierdzą naszą tożsamość. Mieliśmy się spotkać w saloonie "Kitty", możliwe że już tam jest i na nas czeka. Proszę wysłać tam swojego młodego towarzysza albo po prostu nas aresztować. Jedyne na czym mi zależy to wyciągnąć z dziwki prawdę. Diablica zamordowała dobrego i prawego człowieka, odebrała trójce dzieci ojca a ich matce męża. Należy mu się godny pochówek. Dlatego jak chrześcijan chrześcijanina proszę…błagam…pana o przysługę.
Arthur w najlepsze kontynuował swoje podłe kłamstwo, powieka mu nie zadrżała, wykrzesał z siebie litościwe spojrzenie, którym niczym jadowity wąż obdarował starszego wartownika.
- Zaraz to wyjaśnimy - Powiedział starszy gostek, i - jako, że był najwyraźniej praworęczny - zabrał dłoń ze spustu karabinu, lewą nadal go trzymając skierowanego w Arthura, i sięgnął do kieszeni po… gwizdek??
Szubienicznik ani drgnął. Strzelcy wciąż byli w przewadze, Oppenheimer nie chciał ryzykować życiem doktora, który wciąż był na celowniku młodszego z mężczyzn.
- Zabij go, jak zacznie gwizdać - szepnął, niemal nie poruszając ustami, John. - Dzięki Bogu zaraz wszystko się wyjaśni! - powiedział głośno.
Oppenheimer wciąż trwał w bezruchu z rękami w górze, ignorując sugestię doktora. Szczęśliwie obaj nie byli poszukiwanymi przestępcami, ich podobizny ani nazwiska nie zdobiły plakatów, nie złamali prawa, a przynajmniej nie wydarzyło się to akurat w tym momencie…
Doktor zdał sobie sprawę, że teraz mają jedyną być może szansę. Korzystając z tego, że jeden ze strzelców jest nieco zajęty, sięgnął po broń, by strzelić do tego, który stał na balkonie.
Arthur widząc jak herr Taylor sięga po broń nie miał wyboru. Ukryty w rękawie kurty nóż pojawił się nagle w dłoni szubienicznika. Nie spuszczając wzroku z mężczyzny na dachu banku, wycelował by ułamek sekundy później cisnąć ostrzem w przeciwnika.

"Doc" Taylor wyszarpnął rewolwer… tak szybko, jak chyba nigdy w życiu. Nie był jednak rewolwerowcem, nie ćwiczył tego latami, nie wykorzystywał przy każdej nadarzającej się okazji. Młody strzelił, i w sumie i John strzelił, właściwie w tym samym momencie. Kula z karabinu śmignęła obok ucha lekarza… kula z rewolweru, trafiła zaś strzelca na balkonie w twarz. Gdzieś w policzek, tuż pod okiem, albo i w same oko? Trudno było dokładnie dostrzec, wszystko działo się tak szybko… młody zapadł się w sobie, zalegając na balkonie, martwy.

W tym czasie, Arthur złapał za ukryty nóż, i rzucił. Facet na dachu banku, zabrał dłoń ze spustu karabinu, by sięgnąć po owy cholerny gwizdek, i już go miał w ręce… podobnie jak nóż, prosto na środku torsu. Wybałuszył oczy, jęknął, i zniknął gdzieś na dachu, za jego gzymsem, padając w bok.

Dwa strzały, rzut nożem. Sekunda, może dwie. I cisza…

Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie. Żyli, nie oberwali kulki. Jakoś się udało, jakoś wyszli z tego cało, a było bardzo blisko.

- Cud prawdziwy... - John szepnął bardziej do siebie, niż do Arthura. - Uciekamy... - Wskazał kierunek, skąd przyszli. - Zaraz zwali się tutaj paru facetów.
Nie chowając rewolweru ruszył w prawo do narożnika budynku i zerknął w stronę ulicy.
Oppenheimer wyciągnął z kabury rewolwer i ruszył za doktorem. Czujnie nasłuchiwał i rozglądał się za siebie zabezpieczając tyły.

Dwóch "miłych" panów, warujących przy drzwiach frontowych, ruszyło na odgłos strzałów na tyły biura szeryfa, z wichesterami w łapach, akurat tym zaułkiem, który obserwował John…

John cofnął się szybko.
- Idą tu. Ta dwójka - powiedział cicho do Arthura. - Sami się napraszają... Załatwimy ich, czy uciekamy drugą stroną?
- Zabijmy wszystkich. Bez wyjątku - szepnął szubienicznik głosem prosto z grobu. Coś złego błysnęło w jedynym zdrowym oku. Drugie było przerażająco martwe, przerażająco puste. Wychylił się zza rogu po czym zaczął strzelać, naciskając spust raz na razem dopóki nie rozległo się charakterystyczne klik, klik.
John co prawda chciał poczekać, aż tamci wyjdą zza rogu i wtedy ich ostrzelać, ale skoro Arthur zaczął realizować inny zamysł, pozostawało tylko dołączyć się do niego.
Doktor stanął za kompanem i strzelił do tego przeciwnika, który jeszcze stał na nogach.

Arthur wychylił się zza rogu budynku, i zaczął strzelać… a cholerne słońce świeciło mu prosto w twarz. Najpierw spudłował(!), w komorze rewolweru był niewypał(?!), aż w końcu trafił pierwszego z typów… w ucho, odstrzeliwując je. Koleś drąc mordę na całego, złapał się za nie, nie strzelając z winchestera wcale…

"Doc" również zaczął strzelać, perfidnie chowając się za Oppenheimerem… trafiając tego samego, co Arthur, dwa razy w tors, zabijając go, a drugiego zranił w prawą rękę.

Drugi wartownik, wrzeszcząc z bólu, jakoś tam zdołał wystrzelić z karabinu… trafiając Arthura w lewe ramię. Ten zaś odpowiedział kolejnymi strzałami z rewolweru trafiając typa w prawe biodro, i dwa razy w tors. Gościu również padł martwy…

W zaułku leżały dwa trupy, unosiło się sporo dymu po wystrzałach, a z ramienia Arthura ciekła krew.

- Idziemy do biura szeryfa - powiedział John, nie zwracając uwagi na ramię Arthura.
Ruszył we wspomnianym kierunku. Po drodze zatrzymał się jednak. Schował broń i zabrał zabitemu przez siebie mężczyźnie karabin i rewolwer. W ramach odszkodowania za straty moralne.
W czasie kiedy doktor szabrował trupy Oppenheimer przełożył pistolet z jednej dłoni do drugiej. Czując ciężar broni cicho syknał z bólu, po czym włożył zdrową rękę do kieszeni wyciągając z niej garść amunicji. Otworzył bębenek, włożył ubrudzone krwią pociski do komór, zamknął bębenek z powrotem i nim zakręcił. W oczach płonęła żądza mordu.
- Ruszajmy - szepnął.
 
Kerm jest offline